czwartek, 27 czerwca 2013

Sajkostory 17



Zapowiadany na 1 stycznia 2000 roku koniec świata najwyraźniej został przez kogoś sfuszerowany i życie toczyło się dalej swoim rytmem. Psychobilly z pewnością nie rozwijało się w Polsce w zawrotnym tempie, co nie znaczy, że był to krok kamiennego pielgrzyma z Gór Świętokrzyskich. W Warszawie to już nawet nie-kumaci kumali, o co mniej więcej w tym biega. Pojawiły się Komety ze swoją żoliborską próbką sajko, a za sprawą Lesława kurs w tym kierunku obrała Skarpeta. W tym samym roku pułtuska formacja wydała w szczecińskim Rock’n’Rollerze kasetę Ulubieńcy bandytów. Konia z rzędem, czymkolwiek ten rząd by nie był, kto da rade tą produkcję przesłuchać w całości. Nie ma co ukrywać - marne to jest muzycznie, tekstowo irytujące, a na ówczesną chwilę to te wszystkie rock’n’rollowe wpływy ledwo co tam się przebijały w ich muzyce. Mieli nawet jeden kawałek ska pod tytułem Psycho Billy, ale śpiewane nie sajko tylko psycho – tak jak się pisze – lekki powód do beki wtedy to był. Trochę jednak wpływów Partii dało się usłyszeć w numerach: Studentka, Mickey Monster, Postmodernistyczna Ewa, czy Vigo-Vago. Zagrali też cover Chrisa Isaaka Blue Hotel w wersji, o które może lepiej by było zapomnieć – ale ja nie lubię Isaaka, więc nie jestem obiektywny. W przeciwieństwie do swojej wczesnej twórczości pułtuszczaki okazały się prywatnie bardzo fajnymi typami, a ich zajawka na rock’n’rolla szybko zaowocowała bardziej wyrazistymi pomysłami muzycznymi. W zasadzie już ich wakacyjny koncert w Piekarni jako support Partii wyglądał lepiej, widać było, że cały czas próbują wypracować własny styl.

Skarpeta - Ulubieńcy bandytów, 2000

Skarpeta - Psycho Billy

Latem 2000 powołany do życia został inny zespół, który miał za kilka lat namieszać na rodzimej scenie psychobilly. Pomysłodawcami byli Patreze i Jolski, znający się jeszcze z czasów podstawówki, aczkolwiek do tego by ich zespół - De Tazsos - zaczął funkcjonować na normalnych warunkach było jeszcze bardzo daleko. Póki co uczyli się obsługiwać skomplikowane instrumenty znane jako gitara i bas. Po tym jak poznaliśmy się na Ot Vincie mieliśmy z marysiniakami, szczególnie z Patrykiem, częściej do czynienia, a do policzenia warszawskich sajkofanów powoli zaczynało brakować palców u obu rąk ;) Co prawda Ewka wyjechała na dwa czy trzy lata do Berlina, gdzie wszelako dalej bujała się w sajkowych klimatach, ale dobiło kilka nowych osób.

Kiedy kilka lat później psychobilly stało się krótkotrwałą modą, oczywiście tylko na skalę undergroundu, zaczęły się dociekania skąd to się w ogóle wzięło. Panowała powszechnie opinia, że źródłem owego fenomenu są zespoły Partia i Komety, które wtedy bynajmniej tego nie dementowały. Sprowadzenie tego do dwóch kapel nie miało jednak wiele wspólnego z prawdą. Jak w dobrej chorobie (psychobilly – the cancer on rock’n’roll) do jej zaistnienia musiało wystąpić kilka czynników. Partia była jednym z nich, bo w Polsce jako pierwsza od lat zwróciła się w pewnym stopniu ku rock’n’rollowemu graniu, zahaczającym momentami o sajko. Ale równolegle pojawiła się w Warszawie sajkowa ekipa, która zaczęła się tłuc na koncerty zagraniczne, i co ważniejsze, organizować koncerty zagranicznych kapel sajkowych w Polsce. Do tego pojawiało się coraz więcej nagrań kapel zagranicznych, a ludzie, którzy pojawiali się na koncertach zaczynali się wbijać w klimat i sami zakładać zespoły. Skarpeta została zainspirowana przez Partię, ale już dla De Tazsos nie miało to żadnego znaczenia czy kapele Lesława grają w Polsce czy nie, bo ich inspiracje leżały gdzie indziej. Nie było jednoznacznej przyczyny, dlaczego nagle nastąpił rock’n’rollowy revival. Kolejne wydarzenia napędzały następne – bez żolibilly cały rodzimy ruch psychobilly rozwijałby się znacznie wolniej. Z kolei gdyby Partia działała w takiej próżni, jak przed 1998, pewnie nigdy by nie powstały Komety – bo niby dla kogo miałby zaistnieć ten projekt, skoro do owego 1998 nie było na takie granie publiki.

Partia w tym okresie wyraźnie ożywiła swoja aktywność koncertową, w Warszawie grali kilka razy do roku, coraz częściej pojawiali się w Gdyni i innych miejscowościach. Latem rozpoczęli nagrywanie trzeciej płyty, która wszakże wydana została dopiero w 2001 roku, więc o tym później. Natomiast po jej nagraniu z grupą pożegnał się Waldek, zastąpiony przez Wojtka Szewko z Trawnika, który w przeszłości miał epizod w sajkowej Stan Zveździe. Moim zdaniem, jeśli chodzi o granie koncertowe było to dobre posunięcie, Wojtek grał jakoś tak dynamiczniej od Waldiego, co dawało na żywca większego kopa. Właśnie z nim chyba Partia zagrała swoje najlepsze koncerty. Z drugiej strony pod koniec lata 2000 bardzo dobrze wypadli w klubie Piekarnia, a w zasadzie na jego dziedzińcu, jeszcze z Waldkiem na basie. A może przyczyną była fajna, nieco kameralna atmosfera - przyszło sporo znajomych, pod sceną rozkręciła się zabawa, a sama miejscówka znajdowała się niedaleko Żoliborza. W sumie najlepszy swój koncert ever, w mojej opinii, Partia zagrała w Merkurym, tuż obok Placu Wilsona, czyli centrum żoliborskiej dzielnicy, z której pochodził zespół. Możecie się śmiać, ale to chyba faktycznie miało znaczenie – Lesław jako lider, nie wyglądał na kogoś, kto czuje się dobrze na scenie. Jak grał dla przypadkowej publiki, czy na dużych koncertach, gdy supportowali Pidżamę Porno, wzrok gdzieś mu leciał w bok, facjata speszona, coś tam bąknął „ok”, „dzięki”, a poza tym zero kontaktu z audytorium. Czasami to miałem wrażenie, że chce jak najszybciej skończyć i się zwinąć na backstage. Zupełnie inaczej to wyglądało jak występowali w mniejszej sali i widzieli znajome mordy przed sobą, a jak jeszcze robiła się zabawa, to już w ogóle – inny człowiek: banan na twarzy, język się rozwiązywał, jakiś żart poleciał, chętny do bisów. Te koncerty były najlepsze, zespół dawał z siebie dużo więcej i potężny kawał energii leciał ze sceny. Inna sprawa to nagłośnienie – w okresie Partii i wczesnych Komet jak nie było w klubie sensownego akustyka to zespół sam za bardzo ustawić się nie potrafił. Nie były to jakieś odosobnione przypadki, kiedy koncerty Partii miały totalnie schrzaniony dźwięk. Odejście Waldka pociągnęło za sobą również wakat kontrabasisty w Kometach, który miał potrwać aż do 2001, czy nawet 2002 roku.

W 2000 roku po raz pierwszy na psychobilly zwróciły uwagę niezależne media – zabrzmiało prawie jakby punkowa telewizja wieczorną audycję Mutant Rock zaczęła nadawać. Aż tak dobrze to nie było ;) Póki co rozchodziło się o dwa konkretne przypadki. Pierwszy to autorska audycja Zgrzyt na falach rozgłośni Radiostacja prowadzona przez Pietię vel DJ Bigosa. Pietia to postać na polskiej, a przynajmniej warszawskiej scenie undergroundowej kojarzona chyba nawet przez największych tłumoków. Nie dość, że już w latach 80-tych robił najważniejszego polskiego zina punkowego Qqryq, potem organizował koncerty, giełdę czadową, czad party, ska party, a także wydał mnóstwo kapel w swojej wytwórni Qqryq Production. Jednym słowem więcej niż trzystu punkowców razem wziętych. Jedną z jego form aktywności była też owa audycja, gdzie puszczał mnóstwo muzy z tzw. sceny niezależnej, od hard core, przez punka, oi!, po ska i skinhead reggae. Głowy sobie nie dam za to uciąć, ale postawiłbym, że właśnie w 2000 roku po raz pierwszy z Zgrzycie zagościło sajko, będąc od tego czasu stałym punktem programu, a przecież audycja była słyszana nie tylko w Warszawie, gdzie ludzie już kojarzyli cóż zacz psychobilly, ale fale radiowe Radiostacji rozchodziły się też po terytoriach dziewiczych dla takich dźwięków.

Pietia (fot. http://litwa.gminazawady.pl)

Druga opcja to Garaż, coś pomiędzy zinem, a regularnym magazynem muzycznym, tyle, że ukierunkowanym głównie na muzykę punkową, hard core (też chodzi o muzykę, nie o filmy ;)) oraz ska. Periodyk ten był robiony w Szczecinie już w latach 80-tych, jeszcze jako typowy zin, potem zniknął, by w 1997 wyskoczyć ponownie w mocno zmienionej formule. Zainteresowanie wydawcy, Dzidka, muzyką oi/street punk zostało odebrane na tej scenie w dość ambiwalentny sposób. Trochę mi się nie chce drążyć tematu, bo ma się nijak do głównego wątku, ale ta nieufność wobec nowego pisma brała się z pewnej hermetyczności ruchu skinhead/street punk. Scena była samowystarczalna - koncerty, ziny, zespoły, imprezy – wszystko było robione przez ludzi ze związanych z subkulturą ekip, a stosunki z resztą tzw. sceny niezależnej, nie licząc ska i okolic, były bardzo złe. A tu wyskakuje trochę jak diabeł z pudełka ktoś z zewnątrz, i z jednej strony robi w pełni profesjonalne, bardzo dobre merytorycznie (z pewnymi wyjątkami) pismo, a z drugiej stara się wykreować jakiś pozytywny wizerunek sceny z lekkim, ale odczuwalnym zacięciem na polityczną poprawność. W rezultacie dla sporej części skinów Garaż stał się synonimem obciachowości dla grzecznych dzieci, co po części dotknęło też grupę Analogs przez jej bliskie związki z owym magazynem. No, ale nie będziemy się tu mieszać w czyjeś wojny religijne i skupimy się na czymś innym. A mianowicie na tym, że nagle Garaż stał się magazynem, który jako pierwszy w Polsce zwrócił baczniejszą uwagę na psychobilly. Co prawda nie tak od razu, bo początkowo nie wykraczało to poza jakieś sporadyczne recenzje, czyli to, co już wcześniej uprawiały Skinhead Sosnowiec i Przepraszam, czy tu biją?. W reaktywacyjnym, dziewiątym numerze szczecińskiego pisma pojawiła się niezbyt entuzjastyczna recenzja solowej płyty P. Paul Fenecha, w następnym krótka notka o płycie Cramps. Przełom nastąpił dopiero w numerze 14 z wiosny 2000 roku gdzie został zamieszczony duży wywiad z Mad Heads i nieco mniejszy z Partią, a także recenzje płyt obu zespołów. Co równie istotne do pisma były dołączane kompilacje CD z kapelami, które akurat przepytywano czy opisywano na jego łamach. O ile w Warszawie było już niewielkie, ale zauważalne środowisko fanów psychobilly, o tyle reszta Polski to były pojedyncze osoby, jeśli w ogóle, więc Garaż, czy Zgrzyt pewnie dla niejednej duszy był pierwszym kontaktem z taką muzą. Ourajt – żebym został dobrze zrozumiany, żadnej koniunktury to rzecz jasna nie nakręciło, sceny nie zbudowało, nowych ekip nie stworzyło – raczej mi chodzi o to jak krok po kroku sajko robiło się coraz bardziej rozpoznawalnym stylem w kraju, w którym rock’n’roll zawsze miał pod górkę.

Garaż nr 14

Pod koniec roku, 7 listopada, po raz trzeci w Warszawie zagrali Mad Heads, na podobnej zasadzie, co za pierwszym razem – czyli wracając z koncertów na Zachodzie. Tym razem organizowałem koncert ja z Oleśką w Remoncie – termin wtorkowy, wiadomo, że od czapy, ale tak akurat im wychodziło z podróży. Za to zagrali za jakieś grosze, za które później martensy kupowali na Nowym Świecie. Byłem w szoku, że te popularne buty były w Kijowie znacznie droższe niż u nas, z drugiej strony u nas były droższe niż w Berlinie – nie wiem gdzie tu leżała logika, ale kierując się nią to mieszkaniec Kirgizji za takie obuwie to już pewnie roczną pensję musiał wybulić. Oczywiście jakby mu przyszło do głowy w czymś takim paradować. Mniejsza. Jak komuś nie żal było wstawać na lekkim blazie w środę rano to mógł przynajmniej kolejny wyrąbisty set w wykonaniu Ukraińców obejrzeć, ale jak oni potrafili szoł w mieszkaniu dla trzech osób zrobić… Na supporty zaprosiliśmy Skarpetę i Shrapner. Ta druga kapela to młode skinki z pod Warszawy, wydawało się, że mogą zaistnieć w street punku, bo mieli ku temu możliwości, ale szybko zniknęli pola widzenia. Za to brzmienie Skarpeta powoli nabierało jakiś konkretniejszych kształtów, ciągle w tym najwięcej było siermiężnego ska, ale widać już było, że kombinują w kierunku bardziej zróżnicowanego grania. W tym czasie byli blisko zaprzyjaźnieni z Lesławem, który w rozmowie ze mną był bardzo zajarany pomysłowością i zapałem basisty Skarpety, Plebana, który podnosił wyżej struny w swojej basówce i próbował grać na niej jak na kotrabasie – tworząc styl gitary kontrabasowej ;) W niedalekiej przyszłości zaowocowało to wskoczeniem Plebana do składu Komet, o czym pewnie będzie jeszcze czas napisać.

Komety po odejściu Waldka były w chwilowym zawieszeniu, Partia z kolei była już wtedy powiązana z firmą Amigos, która zdaje się, że miała wobec nich jakieś zobowiązania menadżerskie. Efektem były koncerty w miejscach zupełnie z dupy, takich jak Wektor X, który wyglądał jak skrzyżowanie klubu dla japiszonów i mafiozów, gdzie publika, wyjąwszy naszą niewielką grupkę, patrzyła na nich jak na kosmitów. Z kolei pozytywny odzew na drugą płytę pomógł grupie pojawiać się też na imprezach typu urodziny zespołu Pidżama Porno.

Na ten koncert Partii z Pidżamą wybrałem się z Sivą - zostaliśmy wpisani przez Lesława na listę, więc z ciekawości poszliśmy się przejść zobaczyć jak takie spędy w ogóle wyglądają. Nie powiem nic złego na pierwszą produkcję Pidżamy Ulice jak stygmaty z zamierzchłych czasów schyłkowego PRL-u, ale to, co było potem to lot koszący w dół… W roku 2000 kapela ta była dla mnie jedynie synonimem obciachu dobrego dla plastikowych punków, ale i tak impreza wyglądała dużo gorzej niż sobie wyobrażałem. Duża sala Proximy wypełniła się jakąś dzieciarnią w stylu łudstokowym, albo wręcz dyskotekowym, jakieś 15-letnie dziewczątka z bluzeczkami z odkrytymi brzuchami, na scenie wieś tańczy i śpiewa. Obejrzeliśmy Partię i spierdalaliśmy stamtąd w podskokach. Nie były to moje klimaty, oj nie. Tym czasem Lesław był wyraźnie zafascynowany sposobem, w jaki Pidżama przebiła się mozolnie do, no, w sumie chyba można tak powiedzieć, mainstreamu. Wiadomo, że to nie był jakiś top, tylko obrzeża muzyki komercyjnej, ale jednak potrafili przyciągnąć 2 tysiące małolatki na gig, zaistnieli w mediach, przelewy na konta szły, ot wstrzelili się w lansowany przez MTV trend cukierkowych kapelek typu Green Day. Z rozmów Lesława z Grabażem wynikało, że droga do tego wiodła przez setki koncertów po małych klubach rozsianych po całej Polsce, aż w końcu kapela krok po kroku zbudowała swoją rozpoznawalność. W sumie Lesław był konsekwentny i w jakiejś mniejszej skali Partia, a następnie Komety zrobiły to samo, tyle, że dzielone przez odpowiednią wartość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz