czwartek, 13 czerwca 2013

Sajkostory 13


W roku 2013, jeśli zapragnę dostać się do Calelli, wchodzę na stronę jakiegoś taniego przewoźnika lotniczego, kupuje przez internet bilet do Barcelony czy innej Girony, danego dnia stawiam się na Okęciu, w Modlinie, czy jakimś innym lotnisku i za 3 godziny jestem w Hiszpanii – wszystko za kilkaset zeta w obie strony, albo i taniej. Natomiast w połowie lipca 1999 roku z racji braku takowych przewoźników, za to dysponując zbliżonym budżetem, ową podróż trzeba było odbyć autokarem. Głupie 36 godzin i się jest na miejscu – w połowie drogi, nie wiesz już, na jakiej części swojego ciała się ułożyć w fotelu, karwa, na fotelu u dentysty czas mi szybciej płynął niż w tym busie do Hiszpanii. Pytanie zasadnicze brzmi, co skłoniło mnie i parę innych person do poddanie się tak wyrafinowanej torturze. Otóż na katalońskim wybrzeżu zwanym Costa Del Sol, leże turystyczny kurort o nazwie Calella, gdzie co roku organizowany jest największy na świecie festiwal psychobilly (od jakiegoś czasu robią to w pobliskiej Pindzie, czy tam Pinedzie). Legenda opowiedziana mi przez internet głosi, że początkiem festu był przyjazd dwóch niemieckich sajkówek na słoneczne wakacje do Katalonii, gdzie miejscowa ekipa ugościła je organizując przy tej okazji mały koncert. Z czasem rozrosło się to do poważnego międzynarodowego wydarzenia, przynajmniej poważnego dla sajkowców – a w roku 1999 odbywała się już siódma edycja całej imprezy.

Oczywiście jechać na sam fest taki kawał to był trochę zbyt duży hard nawet dla nas. Padł więc iście salomonowy pomysł, by połączyć to z wakacjami. Za zupełnie rozsądne pieniądze można było wynająć tam trzypokojowy apartament od soboty do soboty – przeczucie podpowiadało nam, że jak władujemy się tam w siedem osób to i tak będzie jeszcze luz. Szkopuł w tym, że cała impreza zaczynała się w czwartek, a jak już miałem jechać taki hektar to chciałem zobaczyć jak najwięcej. Ostatecznie cała ekipa podzieliła się na trzy grupy: ja, Ewka i Justyna autobusem do Calelli, który startował w środę nad ranem z Warszawy, Wino tą samą trasą, ale dwa dni później, bo miał kłopot z urlopem, a Aśka, Snopka i Bobby furą przez Francję tak by dojechać na sobotę. Ze mną i dziewczynami dodatkowo z Warszawy jechali Mad Headsi, którzy grali w Calelli dwa koncerty – jeden normalnie na feście i jeden na takim pojedynczym gigu zamykającym całą imprezę. 

Piter, Justyna, Mad Headsi (Barcelona, Park Guell)

Szczęściem w nieszczęściu, jeśli chodzi o tą 36-godzinną podróż autobusem, było to, że posiadał on dwa poziomy, z czego mniejszy, dolny został zawłaszczony arbitralnie przez naszą ekipę, dzięki czemu podczas snu nawet odnóża można było wyciągnąć. Niemniej na miejsce dotarliśmy w stanie zombie – miejscowe nygusy chyba miały już obczajoną sytuację z umęczonymi turystami. Justyna usiadła na jakimś murku, położyła obok siebie torebkę, by się napić wody, i tyle ją widziała. A w torebce, jak to zazwyczaj bywa, podróżował paszport i mamona, bo w tym okresie nie woziło się jej jeszcze w małych plastikowych prostokącikach wkładanych do bankomatów. Welcome to Catalunya!

Sama miejscowość, jak i całe Costa Del Sol, okazało się jednym z najbrzydszych miejsc, jakie widziałem w Europie, a trochę po świecie pojeździłem. Ciągnące się kilometrami betonowe kombinaty turystyczne oraz kiczowate miasteczka napchane sklepami z pamiątkami “znadmorza” i tłumy, głównie rasy germańskiej, mocno przekarmionych osobników płci obojga. Tam nawet wybrzeże było do dupy, plaża zapchana jak z filmu przyrodniczego o okresie lęgowym morsów, a woda się od razu głęboka robiła i wcale nie była taka ciepła jak można by się spodziewać. Później znaleźliśmy sobie dziką plażę na skraju miasteczka, ze skałkami dobrymi do snurkowania i bez tłumów, bo reszta to jakiś koszmar był. Kolejna sprawa to piwo – w tym czasie w Polsce jeszcze koncerny nie wprowadziły masówki robionej w 3 dni i nie trzeba się było wstydzić za wyroby rodzimych browarów. Natomiast hiszpańskie piwa to były niesamowite szczochy, z cieciorki i ryżu bym lepsze zrobił. Jedynym turystycznym plusem był jednodniowy trip do pobliskiej Barcelony, pozostającej w ostrym kontraście do brzydoty nadmorskiej Katalonii.

Jako, że apartament mieliśmy dopiero od soboty, pierwszą noc mieliśmy przekimać w hotelu poleconym przez organizatorkę festu. Rozsądek nakazywał dobrze odespać masakryczną podróż, ale widocznie nie kierowaliśmy się tego dnia rozsądkiem, bo skończyło się na alkoholowej libacji, zakończonej pogubieniem się jej uczestników, a w moim wypadku obudzeniem się nad ranem na plaży w stanie lekkiej katatonii – i tak się okazało, że z powrotem do hotelu dotarłem jako pierwszy.

Humungus, Coffin Nails, Calella 99

Pierwszy dzień festu miał miejsce w piątek i ku naszemu niemiłemu zaskoczeniu okazało się, że cała impreza nie odbywa się w Calelli tylko w jakimś miasteczku paręnaście kilometrów w głąb lądu, dokąd ja z Ewką dotarliśmy koleją. Tego dnia impreza przyciągnęła niecałe 300 osób z czego chyba więcej niż połowę stanowili sajko-turyści z całego świata. Drugiego dnia kiedy dobił już Wino jechaliśmy autokarem (w sumie były dwa) wynajętym przez organizatorów. Chyba tego dnia było trochę więcej ludzi, ale może tylko przez Wina takie wrażenie ;) Pod względem występujących kapel zupełnie nie jestem w stanie przypisać ich konkretnym dniom festu – największą grupę stanowiły zespoły grające klasykę sajko/neo-rockabilly: Sharks, Coffin Nails, Pharaohs, Long Tall Texans, Frenzy i Caravans – to jeszcze był okres kiedy prawie wszystko było dla mnie nowością, więc starałem się obejrzeć, tyle ile rzucili na scenę. Z dzisiejszej perspektywy trochę mnie to dziwi, ale wtedy najbardziej podobali mi się Coffin Nails (dziwi, bo postrzegam ich granie jako mocno prymitywne), pewnie dlatego, że zagrali najbardziej żywiołowo oraz Sharks, którego wtedy namiętnie słuchałem. Sporo obiecywałem sobie też po Frenzy, bo była to jedna z pierwszych kapel sajko jakie usłyszałem, ale też jedna z niewielu z tego nurtu, która w pewnym momencie totalnie popłynęła w jakiś koszmarne rockowo-popowe rzępolenie. Już ich trzecia płyta była ciężkostrawna, a 2 lata przed tym festem wydali bardzo słabą płytę pod tytułem 9-0-9. W sumie to bardzo ciekawa sprawa, jak szybko wypalały się z pomysłów undegroundowe kapele i jak żałosne, zazwyczaj, były ich próby wskoczenia w mainstream. Dla wczesnego punk rocka była to prawdziwa plaga, w pewnym stopniu też dla sceny ska, gotyckiej, czy post-punka. O dziwo, w psychobilly czołowe kapele pozostawały zazwyczaj wierne stylowi, w którym zaistniały, mimo jego totalnej niszowości i stosunkowo niewielkiego kręgu odbiorców. Frenzy byli jednym z nielicznych wyjątków od tej reguły, ale chyba zdawali sobie sprawę, jak są odbierane ich nowsze produkcje, bo zagrali na koncercie głównie stare numery. Ciekawostką było to, że ich lider używał nie klasycznego kontrabasu, tylko jego wersji elektronicznej, który wyglądał trochę jak gigantyczne skrzypce – to też było ogromną rzadkością na scenie sajko, choć moim skromnym zdaniem akurat pozytywną, bo elektroniczny kontrabas brzmi bardzo dobrze. Występów Pitmen, Cenobites i Celicates w ogóle nie pamiętam. Za to bardzo fajnie wypadły lokalne kapele Hellmaniacs i Smell of Kat – z wokalistą tej ostatniej chcieliśmy sobie uciąć konwersację, a ten z rozbrajająca miną wydukał, że “speak english no good”. Na co Wino się go pyta, jak w takim razie śpiewa po angielsku, a ten na migi pokazuje, że mu piszą na kartce transkrypcję ;)

Steve Whitehouse, Frenzy, Calella 99

Tak naprawdę bezsprzecznie najlepszą kapelą festiwalu okazali się Mad Heads, którzy zagrali też na jego zakończenie, w niedzielę, nie w głównym miejscu festiwalowym, ale w klubie w Calelli. Mieli taki deal z organizatorką, że ona im załatwiała noclegi i klub, natomiast sami opłacali sobie przejazd (stąd oszczędna opcja autobusem), ale brali całą kasę za bilety na swój występ. Jako, że nikogo tam specjalnie nie znali to poprosili mnie, Wina i Dżastin o zrobienie bramki i kasowanie za bilety, co umilaliśmy sobie cały czas browarami, tak, że ostatnich wchodzących na koncert obdarzyliśmy zaufaniem jeśli chodzi o wpłacane kwoty, bo liczenie pieniędzy przychodziło nam z coraz większym trudem. W sumie na ten gig przylazło prawie tyle samo osób co na poprzednie dni festu, a i płyt się trochę sprzedało, więc wyszli na swoje, i to z dużą górką. Na scenie rąbnęli z energią jaką znaliśmy z ich niedawnych koncertów w Polsce – szybko zakotłował się wrecking pit, ludzie reagowali bardzo żywiołowo. Ponieważ przed wejściem zrobiło się pusto, zwinęliśmy bramkę i ruszyliśmy pod scenę. Nie wiem co mnie podkusiło by sobie tego dnia kupować cygaro, a na koncercie by je zapali i wleźć w zabawę. Koniec końców krzywdy nikomu nie zrobiłem z wyjątkiem swojej koszulki – w momencie gdy Mad Heads specjalnie z dedykacją dla naszej ekipy zagrali Elephants Run, którego normalnie nie mieli w repertuarze koncertowym, ale wiedzieli, że go lubimy. W przypływie euforii zdjąłem koszulkę zapominając wyjąć cygara z zębów – w efekcie z jednego t-shirta zrobiły się dwa – aczkolwiek do noszenie to się już nie nadawało i do apartamentów wracałem w szyku gitowca z lat 70-tych, w katanie na gołą klatę.

Mad Heads, Calella 99

O ile w Calelli uroku trudno było się doszukać, o tyle sama quasi-wakacyjna forma imprezy miała sporo zalet. Ponieważ nie było tam tłumów, na trzeci dzień kojarzyło się z twarzy większość imprezowiczów – po festiwalu część ludzi wyjechała, ale sporo zostało i dalej balowało w miasteczku. W efekcie szybko się zblatowaliśmy z wieloma osobami. Co mnie lekko zszokowało na tych okołofestiwalowaych popijawach w stosunku do polskich realiów to totalna olewka tematów politycznych. Jednego dnia siedzieliśmy z Russem z Death Valley Surfers w jakiejś knajpie, gdzie przy jednym stoliku łykali łysogłowi osobnicy z koszulkami w celtyki i ósemki, a przy drugim śpiewali sobie przy piwku jacyś starsi punkowcy w koszulkach Clash z czerwonymi gwiazdami i nawet jednego krzywego spojrzenia nie było. Generalnie przeważała atmosfera zabawowa, bez napinki – innego dnia piliśmy browary ze sporą ekipą niemiecką i Mad Headsami. Jeden z Niemców spytał ich coś o Rosję, na co Vadim uprzejmie odparł, że nie są z Rosji tylko Ukrainy, na co z kolei typ, że dla niego to jedno i to samo. Gość był z Monachium, więc lekki rewanżyk wypłacił mu Wino – zaczął mówić, że “a u was w Austrii to coś tam, coś tam”, na co gościu zbulwersowany, że nie jest z Austrii tylko Bawarii, na co Wino “Austria, Bawaria, dla mnie, jedno i to samo” – wszyscy koledzy monachijczyka pierdolnęli takim śmiechem, że mało kufle ze stołu nie pospadały. Sporo też imprezowaliśmy u nas na kwadracie, jako, że dozorca tych apartamentów głównie kimał, z liczną grupą z Francji oraz Stanów, w tym Ericą – wokalistką kapeli Speed Crazy oraz kontrabasistą Hellmaniacs.

Jednym słowem wakacje przebiegały wesoło i rozrywkowo. Dla mnie do pewnego momentu, do bardzo nieprzyjemnego w skutkach wypadku, kiedy wpadłem, nomen omen zupełnie na trzeźwo, w szybę balkonową. Efektem przecięta tętnica w kolanie, kałuża krwi na podłodze, pogotowie i nocna wizyta na ostrym dyżurze, gdzie mi zaszyli kolano i założyli takie warstwy bandaży, że czułem się jakbym gips nosił. David z Hellmaniacs, który jako władający tubylczym narzeczem pojechał ze mną do szpitala erką, czekał na izbie przyjęć, ledwo już widząc na oczy, co mu nie przeszkadzało palić ogromnego dżointa – poczciwe chłopisko, w stanie zombie odprowadził mnie jeszcze na apartamenty. W tym momencie dla mnie wakacje już się skończyły, noga zabandażowana na całej długości, z trudem można chodzi, więc skorzystałem, że Wino wraca wcześniej ze względu na koniec urlopu i przebukowałem bilet. Poprzednie 36 godzin w autokarze to była prawdziwa sielanka w porównaniu do tego, co mnie czekało teraz w podróży powrotnej z nogą, której nie mogłem zgiąć w kolanie. Po latach jeszcze się wzdrygam jak sobie to przypomnę, brrrrrr...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz