środa, 31 grudnia 2014

sajkostory 42



Dobrze żarło aż zdechło. Po szóstej edycji Saturday Psychobilly Night Cosmiki stanęły przed nie lada zagwozdką jak tu zaradzić, żeby najpopularniejsza w stolicy impreza undergroundowa nie padła. Wiele nie uradzili, choć szczerze mówiąc pole manewru nie było specjalnie szerokie. Od początku do całego przedsięwzięcia podchodzili bardziej merkantylnie niż ideowo, mieli w tym swoje interesy i z pewnością ich biznesplan nie polegał na dokładaniu do owej imprezy. Frekwencja na The Meteors nie była taka jak się spodziewali, co unaoczniło im fakt, który dla mnie był oczywisty od samego początku – psychobilly to nie jest pakiet akcji z wysoką stopą zwrotu. Zawsze była to niszowa sprawa, margines marginesu na rynkach muzycznych, a przy odrobinie szczęścia ze wstrzeleniem się w korzystną koniunkturę można było trochę z tego grosza wyciągnąć, ale traktować jako długofalową inwestycję… Trochę powagi. Akurat na początku XXI wieku w Warszawie ta koniunktura była i udało się zorganizować całą serię naprawdę kapitalnych imprez, ściągnąć fajnych kapel czy dać dodatkowego kopa rozwijającej się rodzimej scenie, ale to było chodzeniem po tak cienkim lodzie, że można się tylko cieszyć z tego co udało się dokonać zanim nastąpiło tąpnięcie. 
VII sajko najt Cosmiki obmyślili sobie w ten sposób, że zrobią imprezę po absolutnej taniości, za to cenę za bilety podyktują konkretną. Niby 25 złotych nie było jakimś kosmosem, szczególnie dla fanów gatunku, ale dla przypadkowych imprezowiczów, którzy zawsze stanowili mniej więcej połowę publiki sajko najtów to była już stawka z dupy. Tydzień przed owym koncertem w Punkcie był mini-fest punkowy z The Analogs jako gwiazdą wieczoru i biletami po 35 zeta – przyszły spore tłumy, które urządziły sobie imprezę na zewnątrz przy piwie kupowanym w okolicznych sklepach, a klub w środku świecił puchami. Organizatorzy w akcie desperacji przed setem Analogsów ogłosili, że schodzą ostro z ceną - do głupich 10 złotych i dopiero wtedy wszyscy ruszyli do wejścia. 

DJ Callulna vel Wrzosek oraz Sylwia 
Wracając do sobotniego psychobilly to zestaw mało znanych kapel nie zachęcał do przyjazdu ekipy i sajkofanów spoza Warszawy, a kilka konkurencyjnych imprez jak festiwal antify, gdzie grał Flymen, jeszcze obniżyły marną frekwencję. Pewnie sam antifowski koncert to nie więcej niż o kilkanaście osób, bo to jednak były raczej kompletnie oddzielne środowiska, ale jak się to wszystko zsumowało to nie dziwne, że w Punkcie była rekordowo małą liczba chętnych do spędzenia wieczoru przy dźwiękach psychobilly. Może weszło ze 150 osób, może nawet mniej i to dominowali ludzie koło 30-tki, czyli na co dzień pracujący, a nie skazani na kieszonkowe od rodziców – jednym słowem Cosmiki z tą ceną biletów po 25 zł to najbardziej przechytrzyli siebie samych. 

Kostek & Siva w wersji pluszaki ;)

Piter & Wronka w wersji zombiaki ;) 
to nie farba tylko skutek niefortunnego odklepania flaszki wódki razem z szyjką

Cóż, w pewnym wieku, ludzie zaczynają tetryczeć, a 30-latek na koncercie muzyki mocnego uderzenia to już staruch, który jak się nie zdopinguje alkoholem to co najwyżej nóżką sobie potupie w rytm grających kapel. W dodatku większość ludzi ma jak inżynier Mamoń grany przez mistrza Maklakiewicza – czyli lubi piosenki, które już słyszało, a tymczasem publiczność sajko najtu, a przynajmniej jej część znała tylko De Tazsos. Zabawa pod sceną była więc jaka była - przez większą część wieczoru nieco rachityczna, szczególnie w porównaniu do wcześniejszych edycji.
Niewdzięczne zadania otwarcia wieczoru mieli chłopaki, a wtedy to w zasadzie chłopcy, z podrzeszowskiego The Jet-Sons. Na scenie przedszkolaki, a pod sceną tetryki, więc było podwójnie trudno. Na dodatek była to pierwsza polska kapela –billy spoza warszawsko-pułtuskiego towarzystwa, co samo w sobie było już intrygujące. Nie Wrocław, Łódź, czy Trójmiasto postawiły wyzwanie krawaciarzom, a malutkie Kosiny, o których zapewne 99% użytkowników forum psychobilly dowiedziało się czytając zapowiedzi VII Saturday Psychobilly – tym pozostałym jednym procentem był bębniarz kapeli, Nikoś, który się na owym forum udzielał – po latach ciągle aktywny na scenie, troszkę w innym, ale ciągle zbliżonym klimacie ;) Kurcze, ale on farmazony wtedy wypisywał - usprawiedliwia go fakt, że był wówczas w wieku pacholęcia ;) Niemniej dzięki jego wpisom coś tam się o kapelce przewijało, że grali koncerty w Stalowej Woli czy Rzeszowie, nawet pojawiła się ich strona wuwuwu, strasznie uboga, ale dająca możliwość odsłuchania, trzech kawałków w MP3. Jakość nagrań niestety była skandaliczna, więc de facto dopiero warszawski koncert miał dać odpowiedź, co tam oni kombinują na tym Podkarpaciu. Na początku lekko zszokowała ich set-lista, na której umieścili… 29 numerów. Trochę się bałam czy ilość przejdzie w jakość, bo nastoletnie kapela istniejąca od roku, a tu tyle materiału…  Początkowo było faktycznie średnio, takie bujanie się między rock’n’rollem, rockabilly i sajko, ani oryginalne, ani specjalnie porywające – krzywdy tym specjalnej nikomu w uszy nie robili, ale przyjemności też raczej nie. Tak sobie łupali, aż wyskoczyli z takim punkobillowym, szybkim numerem o Czerwonym kapturku i wreszcie to było to. Co ciekawe cała końcówka, z 7 czy 8 kawałków, była właśnie w takim energetycznym stylu, przypominającym Blue Sunshine Meteorsów i kapela na zakończenie występu została nagrodzona zasłużonymi brawami. 

The Jet-Sons 
Występujący jako drudzy De Tazsos byli chyba najczęściej koncertującą kapelą sajko w Warszawie i coraz większa liczba osób z klimatu przekonywała się do ich wersji psychobilly, która w jakiś pokrętny sposób łączyła wyrafinowanie i humor rodem z klasyki gatunku z menelstwem i chamówą podstołecznych przedmieść. Takie z nich trochę himilsbachy rodzimego sajko były, a kolorytu dodawała jeszcze ekipa okołomarysińska, którą za sobą ciągnęli po koncertach. Banda wesołej, wiecznie narąbanej patologii z poobcieranymi ryjami, bardziej nawet od pijackich wywrotek niż konfliktów zbrojnych. Z wieloma osobami z tej załogi się dobrze znałem i kumplowałem, a część faktycznie należała do sajkowej ekipy, jak Makaron, który w pewnym momencie stał się w De Tazsos takim ministrem bez teki – znaczy się należał pełnoprawnie do zespołu, choć oczywiście zdrowy rozsądek nakazywał go trzymać z daleka od mikrofonu i instrumentów. Marysin do tego miał bardzo specyficzny klimat jak na warszawski east end. W sensie, że tam jak wszędzie była patologia, ale zupełnie w innym, jakimś bardziej przyjaznym stylu. Rembertów (skąd pochodziliśmy ja i Wino), Grochów, Wygoda czy Zielona – to były nieprzyjemne dzielnice z nadreprezentacją mafijno-bandyckich klimatów i liczną młodzieżą w owe niefajne wzorce wpatrzoną jak w obrazek. Marysin był inny, bo tam drechy, drobne rzezimieszki, pijaki i narkusy imprezowały razem z ekipą sajkowo-skinowo-punkową na przyjacielskiej stopie. W lato robili ogniska w pobliskim lesie, z magnetofonu leciała Siekiera, lał się alkohol z najtańszych browarów i win, kręcono lolki, a wszystko bez większych spięć mimo, że przewijały się tam tabuny z totalnie różnych klimatów – super sprawa. W Rembertowie nie do pomyślenia – zaraz by ktoś kogoś próbował w tym ognisku upiec. Czy Tazsosi tego chcieli czy nie, wyłaziło to z ich muzyki z każdej szpary – nie każdemu taki klimat odpowiadał. Na tym koncercie w Punkcie słyszałem jak jakaś laska z oburzeniem gestykulowała jak można było zaprosić do grania tak żenującą kapelę. I chodziło jej raczej nie o muzę tylko o mało wybredne dowcipy i chamówę w liryce, a całości turbodopalacza dała jeszcze konferansjerka najebanego jak szpadel Wina, który bynajmniej nie stronił tego wieczoru przed używaniem słów, które słowniki polszczyzny zazwyczaj pomijają. Nie wiem co ludzie oczekują od tekstów kapel rock’n’rollowych? Że im poukładają burdel w głowie, albo wskażą jak żyć? Teksty De Tazsos były momentami straszliwie prostackie, Komet bardzo infantylne, a Robotixów schematyczne jak cholera, ale wyrażały emocje i stan ducha, a nie filozoficzne chujemuje. Zdecydowana większość sajkowej braci odbierała De Tazsos z każdym koncertem coraz lepiej, a na VII sajkonajcie pod sceną najlepsza zabawa była właśnie do ich sieknięcia. 

De Tazsos

Teoretycznie gwiazdą wieczoru miała być austriacka grupa Hounded Prisoners, ale moim skromnym zdaniem wypadli o klasę gorzej niż marysiniaki. Ich pojawienie się na sajkonajcie było pochodną związku Ewki z wokalistą grupy – Fritzem, nawiasem mówiąc bardzo sympatycznym gościem. Niemniej od strony muzycznej nic wielkiego nie pokazali – nie to, żeby ich granie kuło w uszy, bo słuchało się w miarę OK, ale jakoś ze wszystkich zagranicznych kapel jakie przewinęły się przez Cosmikowe imprezy ich set najmniej utkwił mi w pamięci. Tyle mogę wspomnieć, że mieli dwie gitary, które grały dokładnie to samo – jednym słowem niepotrzebne mnożenie bytów, bo nic ta dodatkowa gitara nie wnosiła, może poza mocniejszym brzmieniem. 

Hounded Prisoners

Szczerze? Miałem wrażenie, że wychodząc z Punktu jestem na ostatniej imprezie z tego cyklu, która na dodatek miała jakąś taką stypową atmosferę. Cosmiki postanowili się jednak zdobyć na jeszcze jeden wysiłek. Może liczyli, że koniunktura jakimś cudem znowu się poprawi, że otworzony niedawno sklep na Zielnej da imprezom nowego kopa (a one jemu), że istnieje sporo rodzimych kapel do ciągnięcia tego wózka. Dobrze się stało, bo ósemka pod względem atmosfery i zabawy była jednak o niebo lepsza niż ta nieszczęsna siódemka, a frekwencja choć sporo ustępowała tej sprzed roku nie była w sumie zła – ze 250-300 osób. Z pewnością spory wpływ miało obniżenie cen biletów – do 16 złotych w przedsprzedaży, a także bardziej rozpoznawalny zestaw kapel. Ktoś zauważył, że line-up jest prawie identyczny jak na pamiętnej imprezie robionej przez Justynę kilka lat wcześniej w CDQ, tyle, że brakowało Astro-Zombies, a Skarpeta w międzyczasie stała się Robotixem. Trochę na wyrost można by powiedzieć, że koncerty Death Valley Surfers stały się klamrą, która spinała „złote lata” sajko nad Wisłą, czyli 2001-2004. Na wyrost, bo przecież świetne koncerty były też i wcześniej, a po 2004 wydarzyło się mnóstwo kapitalnych imprez, istniejące kapele nagrały troszkę dobrej muzy, a psychobilly miało się raz lepiej, raz gorzej, ale nie zapadło się 6 stóp pod ziemię, jak po pierwszym epizodzie w latach 80-tych. Niemniej skali nie udało się powtórzyć już nigdy. Justyna zresztą pofatygowała się z Londynu-Zdroju na sajkonajt, co dziwne nie było, biorąc pod uwagę, że teraz na nazwisko miała Ward, czyli tak samo jak wokalista Death Valley Surfers – co mógł poświadczyć brytyjski urząd stanu cywilnego ;) 


Koncert rozpoczęła Stan Zvezda z nowym, albo jak kto woli starym, basistą w składzie, którym był Banan znany z gry w Kulcie i Armii, wszakże mający za sobą epizod w pierwszej Zveździe kilkanaście lat wcześniej. Wrzosek podzielił się dość ciekawym spostrzeżeniem, że po raz pierwszy widział go na scenie uśmiechniętego, bo o ile we wcześniejszych zespołach występował z kamienną twarzą, o tyle w Punkcie udzielił mu się entuzjazm Jacka. Wokalista najstarszego polskiego sajkowego bandu za każdym razem wydobywał z siebie takie rezerwy energii, że nie zdziwiłbym się gdyby na pobliskiej politechnice sejsmografy odnotowywały lekkie wstrząsy tektoniczne. Aż chciało się ich oglądać i zbierać nowe siniaki we wrecking pogo. Szczególną frajdę miała Siva, bo cover Ramones zagrali tym razem w wersji Siva Is A Punk Rocker.
Nic nie ujmując świetnej Zveździe jeszcze większe pierdolnięcie nastąpiło za sprawą pułtuszczaków. 

Stan Zvezda

Hitchcock kiedyś powiedział, że dobry thriller powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno stopniowo rosnąc. Z Robotixem tak właśnie było – ich pierwszy koncert to była petarda, na następnych robili coraz większą miazgę, by do szczytowej formy dojść pod koniec 2004 roku. Pleban w tym momencie poradziłby sobie w każdej kapeli sajkowej world wide, Guma niewiele mu ustępował, Archi spłodził przez dwa lata tyle udanych kompozycji, że przez godzinę koncertu leciały same hity odśpiewywane razem z publiką, a Sivax na scenie czuł się jak u siebie na kwadracie. Pod sceną zrobił się kocioł i dzika zabawa trwała aż do finalnego bisu kapeli. Końcówkę pamiętam jak przez mgłę – przeglądając foty to najpierw mam w ręku szklankę piwa, a potem skacze bez koszulki za to z lekko zamglonym wzrokiem, Musiało się tak skończyć biorąc pod uwagę, że tankowaliśmy do piątku w towarzystwie warszawsko-wrocławsko-stalowowolskim. Jak bym miał szklaną kulę to bym dał sobie troszkę na wstrzymanie z kolejnymi browarami, bo by mi ta szklana kula powiedziała, że jest to ostatni koncert kapeli w Warszawie… Ano tak to. Wyglądało, że wszystko jest na dobrej drodze by z lokalnej gwiazdki stali się kapelą rozpoznawalną na europejskiej scenie sajko, może zaistnieli gdzieś na obrzeżach rodzimego mainstreamu, robili następne udane płyty, grali zajebiste koncert jak ten listopadowy w Punkcie. Potoczyło się inaczej, sześcioliterowe słowo „szkoda” raczej słabo oddaje to co się stało. I nie piszę tylko o tym, że do historii przechodziła dobra kapela, na której kilkunastu koncertach świetnie się przebawiłem, że wypiło się razem wiadra piwa, że świętej pamięci Sivax parę razy u mnie nocował po jakiś imprezach. Bo było to coś jeszcze – Robotix był głównym kołem zamachowym sajkowego biznesu, czy jak niektórzy woleli geszeftu, Cosmików. Pierwsza Saturday Psychobilly Night jaka miała miejsce w grudniu 2002 roku została zorganizowana przecież jako część kampanii promocyjnej Kosmicznej odysei Helisa. Ogromny sukces imprezy spowodował, że stała się ona wydarzeniem cyklicznym, jednym z najważniejszych w historii warszawskiej muzyki undergroundowej. Dla pamiętających ją sajkowców, sajkówek i osób sympatyzujących czymś prawie legendarnym. Koniec Robotixa był też końcem Saturday Psychobilly Night – Radek z Tomkiem tracąc swoja sztandarową kapelę jednocześnie utracili motywację do dalszej zabawy w sajko. Z jakich by powódek tego nie zaczynali, czy na tym zarobili, czy to tego dołożyli, chuj tam – wielkie dzięki dla nich za te super dwa lata! Tak samo ogromne dzięki dla całej masy kapel która zagrała na tych koncertach i dla całej reszty osób, które przy okazji zapierniczały, żeby w ogóle mogły się odbyć – Ewki, ściągającej swoimi kanałami tyle kapel z zagranicy, Sivej, Wrzoskowi i Sylwii za robotę przy organizacji, reklamowaniu i noclegach, Winowi, Andriejowi – za kimanie kapel. A co tam się będę się pierniczył – sobie też podziękuję, w końcu swoje pięć minut też w to włożyłem ;)

Robotix + Kuba Panow

Tym sposobem dochodzimy do ostatniego punktu programu, jakim był występ Death Valley Surfers zamykający ósmą i ostatnią Psychobilly Night. Fajnie, że to właśnie im przypadło zamknięcie całego cyklu, bo ich set był sajkonajtem w pigułce. Może muzycznie nie do końca było perfekcyjnie, ale za to zabawa i atmosfera była wariacka. Kapela bawiła i cieszyła się na scenie, ludzie bawili i cieszyli się pod sceną. Kwintesencją były zawody pijackie wymyślone swego czasu chyba przez kingkurtów, a teraz z wdziękiem przeprowadzone przez Russa wśród kilku odważnych ochotników i ochotniczek z warszawskiej publiki. Polegało to na tym, że każdy delikwent łapał w usta plastikową rurkę zakończoną lejkiem, w który Russ lał browary – hard core. Nie wiem czy dobrze pamiętam, bo ja swoje zawody pijackie zacząłem dzień wcześniej i już na końcówce Robotixa percepcja zaczęła mi się zacierać, ale chyba wygrał Michał vel Szwagier. 

Death Valley Surfers i zawody pijackie 
Gdyby to był odcinek Królika Bugsa wystarczyłoby krótkie That’s all folks. Niemniej jak ktoś doczytał do tego miejsca to parę zdań więcej krzywdy mu nie zrobi ;) Trochę mi ta pisania rozlazła się do rozmiarów, które z lekka mnie przerażają. W zamierzeniu cały ten blog miał mieć kilka, góra kilkanaście rozdzialików – chciałem napisać jak się zaczęła druga fala sajko w Polsce, bo albo nie ma na ten temat kompletnie nic, albo, łagodnie mówiąc, odbiegało to od tego jak ja to widziałem. Zrobił się z tego jakiś brazylijski serial-tasiemiec, wiercący mi dziurę w brzuchu, że dawno nic nie pisałem i znowu się trzeba zabierać, przeszukiwać notatki, grzebać w mózgu, wypraszać się o zdjęcia. Korzystając z tego, że ostatnia edycja Saturday Psychobilly Night była istotnym punktem w historii rodzimego psychobilly dam sobie na wstrzymanie, bo jest to dobry moment na postawienie kropki. Kurcze, myślę, że kiedyś jeszcze pociągnę to dalej, to co wydarzyło się po roku 2004, ale głowy nie daję ;) Ufffffffffffffff...




Sajkostory 41



Sajkonajty, koncerty lokalnych kapel, imprezy didżejskie – naprawdę było z czego wybierać z imprez w stolicy w roku 2004, co nie osłabiło w niektórych chęci do koncertowej turystyki. Najwięcej chyba jeździła Ewka ze względu na licznych zagranicznych znajomych, dwa razy pojechała większa ekipa – do Speyer i Budapesztu, a że załapałem się na obie grupowe eskapady czas pogrzebać w pamięci, bo były to jeden z lepszych sajko-tourów w jakich kiedykolwiek uczestniczyłem.   
O, nawet nie trzeba było dłubać w pamięci, bo gdzieś tam w czeluści netu można znaleźć starą reckę ze Speyer mojego autorstwa, więc teraz jak najbezczelniej mogę ją po prostu przerobić i uzupełnić ;)

W tym czasie właśnie w Speyer był organizowany największy, obok Calelli, europejski festiwal psychobilly – była to kontynuacja robionych przez ekipę Mentall Hell koncertów spod znaku Satanic Stomp, które wcześniej zazwyczaj miały miejsce w północno-zachodnich Niemczech. Problemem był dość skomplikowany dojazd - o nieudanej próbie dotarcia tamże w roku 2003 pisałem we wcześniejszych częściach. Transport zawaliły wtedy Cosmiki – teraz żeby ponownie nie obudzić się z ręką w nocniku została zawczasu opracowana przez waszego narratora skomplikowana operacja logistyczno-transportowa, która co prawda nie prowadziła do celu najkrótszą i najszybszą drogą, za to zapewne najtańszą. Ponieważ najtaniej jeździło się w grupie pięciu osób na bilety regionalne trzeba było po prostu uzbierać taka właśnie liczbę chętnych na „psycho on tour”, co w sumie okazało się w miarę łatwym zadaniem biorąc pod uwagę jakim zainteresowanie cieszyło się wówczas sajko w stolicy. Oprócz mnie jechała jeszcze Ewka – Crazy, Patryk z Tazsosów z Miśką oraz Trefny z Obiboxów. Pierwsza część podróży odbywała się pociągiem do granicy - teoretycznie powinniśmy wysiąść w Zgorzelcu i przejść do Gorlitz na piechotę, bo mieliśmy bilety tylko na część krajową. Ale na tych trasach korumpowanie kanara za parę złotych do kieszeni było tak nagminne, że bez problemu można było przejechać przez granicę bez konieczności dokupowania biletu międzynarodowego. Dalej ruszyliśmy regionalami bynajmniej nie bezpośrednio do Speyer tylko do Oberhausen w Zagłębiu Ruhry, gdzie mieliśmy odwiedzić znajomych i u nich nieco zaimprezować, za to dobrze się wyspać przed festem. Niestety coś nam się musiało pomylić i zamiast tego dobrze zaimprezowaliśmy, a nieco się wyspaliśmy. W efekcie całą pierwszą część dnia spędziliśmy na leczeniu kaca giganta i dopiero po południu ruszyliśmy w dalszą drogę. Jakby tego było mało niezawodne do tej pory koleje niemieckie zrobiły nam numer w stylu PKP i na miejsce dotarliśmy z godzinny opóźnieniem. Dobrym pomysłem była by wtedy mocna kawa i kierunek na koncert. Kierunek na koncert obraliśmy, to fakt, ale zamiast kawy na dworcu spotkaliśmy czekającego na nas z Stefana z Obiboxów, który już z daleka machał dwoma pokaźnymi flakonami z rumem. Nie ma lekko - spożyliśmy je w ciągu 20 minut w drodze do hali festiwalowej - zaczął się z tego robić alkoholowy triathlon, gdzie jedna mordęga przechodzi natychmiast w drugą. Tempo marszu spadło nam dramatycznie i na imprezę dotarliśmy spóźnienie o dwie kapele – Roadrunners i Heart Break Enginees. Hala na miejscu miała niewątpliwie tą zaletę, że była wyjątkowo przestronna, a dzięki dobremu sprzętowi akustykom udało się w niej uzyskać naprawdę świetne nagłośnienie. Niestety lista pozytywów owej Halle 101 na tym się kończyła. Pamiętając wcześniejsze imprezy tego typu w Niemczech byłem z lekka zszokowany jaka bieda była w środku. Ani szatni, ani jakiś bocznych salek do siedzenia, betonowa podłoga, która lepiła się od porozlewanego browaru, na zewnątrz ziąb jak w zimie, w środku zaduch i szczynowate piwo za kosmiczna kasę. Nawet wypoczęty człowiek by się tam szybko wypstrzykał z energii witalnej, a nasza wesoła kompania balowała już trzecią noc z rzędu, bo wcześniej w pociągu, a potem na chacie u Bobbiego.
Kiedy wbijaliśmy się do środka grała akurat stara brytyjska kapela Rattlers, która w tym czasie któryś już raz z kolei reaktywowała swoja działalność. W sumie obejrzeliśmy chyba mniej niż połowę jej setu, ale pozostawili po sobie bardzo dobre wrażenie. Żywiołowe neo-rockabilly momentami przechodzące w klasyczne psycho mi osobiście bardzo przypadło do gustu, a szczególnie fajnie wyszła im przeróbka Lil Red Ridin Hood.
Następna kapela Horrorpops zapowiadała się wyjątkowo atrakcyjnie. Wcześniej widzieli ich Ewka z Jezusem w Berlinie – bardzo zachwalali szoł sceniczny projektu znanego sajkowego małżeństwa – Kima Nekromana (tym razem na gitarze) z Nekromantix i jego żony Patrici (kontrabas/wokal). Na scenie w charakterze go-go’s udzielały się z nimi dwie ostro obdziarane laski, na co dzień pracownice zakładu fryzjerskiego prowadzonego przez Patricię. Spodziewałem się cudów-niewidów, a dostałem przerost formy nad treścią – Horrorpops jest kapelą mocno związaną personalnie ze sceną psychobilly, ale od strony muzycznej sajko w tym tyle co kot napłakał, i to wesoły kot. Mi osobiście to przypominało wczesne dokonania No Doubt, a Stefan zgryźliwie zauważył, że nawet produkcje Courtney Love. Owszem Patricia jest obdarzona mocnym głosem, muzycy naprawdę wiedzą jak posługiwać instrumentami, ale sorry... takie granie to zupełnie nie moja działka – zupełnie jakbym włączył MTV2. Teraz co do szoł odwalanego przez powabne fryzjerki – miało to swój urok przez dwa kawałki, po czwartym powtarzanie ciągle tych samych gestów zrobiło się nudne, a w połowie koncertu Horrorpops ich obecność na scenie zaczęła mnie wręcz denerwować. A na koniec zagrali najgorszą wersję Rebel Yell Billy Idola, jaką słyszałem w życiu.
Po Horrorpops na scenie znowu zagościło neo-rockabilly, ale o ile Rattlers można powiedzieć, że są fajną kapelą, o tyle grający po nich Restless od zawsze był ścisłą czołówką tego gatunku muzycznego. Nie było w tym szybkiego napierdalania, ani przesterowanych gitar, ale w tym spokojnym graniu był taki czad, ze kopara do samej ziemi opadała. Trzech podtatusiałych kolesi z brzuszkami, w hawajskich koszulach zmusiło do zabawy nawet największych sajkowych ortodoksów. Kulminacyjnym punktem był numer, w którym gitarzysta odłożył swoje wiosełko i zabrał się wspólnie z basistą za ten sam kontrabas – jak oni to potrafili zrobić, ze razem grali na jednym instrumencie jak na dwóch oddzielnych, tego w stanie nie jestem pojąć, ale wrażenie było kapitalne. Śmieszne ale dużo lepiej pamiętam koncert Horrorpops, do którego podszedłem dość krytycznie, a Restlessów odebrałem tak mocno, ze pogubiłem szczegóły ich występu.
Na deser piątkowego wieczoru dostaliśmy jedno z najlepszych dań dostępnych na scenie sajko, czyli Demented Are Go – widziałem ich wtedy piąty raz, ale za każdym razem wrażenie było kapitalne – szczerze mówiąc nie pamiętam bym kiedykolwiek oglądał jakiś marny set w ich autorstwa. Tak naprawdę to największą siłą kapeli jest jej wokalista – Sparky, który podczas koncertu wydaje się być bardziej cielesnym przedłużeniem schizoidalnych dźwięków DAG niż ludzką istotą. Jak zwykle ubrany w lateksowe ciuchy i wystrojony w sztuczne „rany” na twarzy, miotał się po scenie jak upiór, wydobywając z siebie charakterystyczny himilsbachowski wokal. Kapela zagrała przekrój całego swojego dotychczasowego dorobku – łącznie z kilkoma starymi mega-hitami jak Pervy In The Park – nie zabrakło tez numerów z niewydanej wówczas jeszcze płyty Hellbilly Storm. Całości wrażenia nie zepsuł nawet fakt, ze muzycy DAG byli nawaleni jak szpadle i wszystko w kupie trzymał w zasadzie gitarzysta, bo Sparky jak zwykle mentalnie był gdzieś bardzo daleko, a Strangy ledwo stal na nogach i kiedy chciał w pewnym momencie wleźć na swój kontrabas runął z nim jak długi na ziemie. Nie wiem, czy świr Sparky właśnie ze świrami z Klingonz najlepiej się dogadywał, bo chyba w tym składzie Demented grało na żywo najbardziej piekielny ogień jaki mi było doświadczyć ze strony tej kapeli.

Koncert zakończył się koło godziny 3 w nocy i cóż zrobić dalej z tak pięknie zaczętym wieczorem. Temperatura spadła do zera, na dworzu zaczęła padać śnieg, a w temacie kimania nasze motto brzmiało „jakoś to będzie”. Hotele odpadały - raz, że pozajmowane, dwa, że i tak nie było na nie floty. No cóż, stwierdziliśmy po krótkim namyśle, że uderzymy na dworzec kolejowy w celach znalezienia „bed & breakfast” – bedem miała być ławka w poczekalni, breakfastem piwo zakupione po drodze na całodobowej stacji benzynowej, gdzie rąbnęliśmy jeszcze po kawie. Dalsza droga na dworzec przypominała bardziej zombie walk niż spacer. Niestety niemieckie koleje popełniły wobec nas dużą niegrzeczność zamykając budynek stacji w Speyer na cztery spusty. Pięć osób trzęsących się z zimna i przepicia o czwartej w nocy stoi w padającym śniegu i debatuje nad opcją noclegową. Stanęło na dworcowej windzie towarowej, która może nie była specjalnie wygodna, ale przynajmniej było w niej kilka stopni cieplej niż na dworze. Rano kupiliśmy weekendówkę (5 osób za 28 euro na cały dzień) i pojechaliśmy nad... jezioro Bodeńskie nad szwajcarską granicę kimając po drodze w pociągu. Wycieczka niczego sobie, miejsce urokliwe no i człowiek przynajmniej się parę godzin na ciepłym i miękkim przespał, a do tego wziął kąpiel w umywalce. :)

Do Speyer wracamy wieczorkiem i szybka decyzja – zero niemieckich browarów, które poza permanentną ochotą na sikanie nie wywołują żadnych skutków. Trio w składzie Trefny, Piter i Stefan przystępuje do oblężenia stacji benzynowej – szybko pękają dwie flaszki wódki, a następne „idą” z nami na koncert. Humoru nie psuje nawet opuszczenie Lucky Devils, Evil Devil i jeszcze jednej kapeli, której nie pamiętam z nazwy. Wbijamy się dopiero na Klingonz – i zostajemy przez londyńsko-irlandzką kapele zmasakrowani! Klingonzi przebrani za kosmitów i wymalowani jakimiś farbami rzucają się po całej scenie, a do tego idzie ostra napierdalanka w najlepszym punkobillowym stylu – bardzo szybko i ostro, ale bez monotonni i ściany dźwięku – wszystko słychać znakomicie, a publika urządza dziki wrecking pit. Numery idą zarówno stare jak Mutant Blob jak i najnowsze Sausage Tits. Niestety grupa zagrała zaledwie 40 minut, po czym organizatorzy zaczęli ściągać ich ze sceny – publika wrzaskiem wymogła bisowanie i wariactwo zaczęło się na nowo – niestety Klingonzom organizator zezwolił tylko na jeden dodatkowy numer – trochę go przechytrzyli, bo zagrali dwa w ten sposób, ze nie zrobili przerwy miedzy kawałkami tylko przeszli płynnie z jednego w drugi, po czym mimo protestów sajkofanów zgoniono ich ze sceny.

Podjarani występem udaliśmy się na zewnątrz, gdzie poszła w ruch kolejna flaszka, zagrzebana zawczasu w pobliskich krzakach – jako, że wnieść jej na koncert było niemożliwością. W efekcie doszło do międzynarodowej alkoholizacja, w której uczestniczył m.in. wokal Bad Reputation, którego opinie o Polsce były dużo bardziej pozytywne niż chociażby moje. :)

Nieco spóźnienie zaliczyliśmy następne w kolejce Long Tall Texans. Nie wiem dlaczego, ale długo nie potrafiłem należycie docenić tego bandu. Nie to, żebym ich nie lubił, w końcu była to jedna z pierwszych kapel sajko jaką usłyszałem. Ale jakoś większych emocji we mnie nie budzili, a ich koncert z Calelli z 1999 nawet niespecjalnie pamiętam. Może więc dlatego byłem lekko zaskoczony, że tak energetycznie im to granie wychodzi w Speyer. Od strony muzycznej było to zgrabnego połączenia klasycznego sajko z neorockabilly i 2tonowskim ska, ale najfajniejsza była energia i entuzjazm kapeli na scenie z wiecznie uśmiechniętym Markiem Carew obsługującym jednocześnie wokal i kontrabas..

Po Anglikach na scenie zamontował się międzynarodowy projekt pod batutą wokalisty Mad Sina – Koefty – czyli Dead Kings – w zamierzeniu psychobillowa kapela mająca grać punk rocka, a w zasadzie punk’n’rolla. Stefan i Trefny od razu machnęli na nich ręką i wyruszyli utartym szlakiem na stację po wódkę. Ja postanowiłem ich oblukać, bo dane było mi swego czasu zobaczyć ich debiut, który wypadł całkiem przyzwoicie. Kapela wyszła na scenę, zaczęła grać, a ja się zacząłem zastanawiać czy zaatakowały mnie pijackie omamy i czy to na pewno ten sam Dead Kings. Pół biedy, że poza Koeftą zmienił się cały skład, gorzej, że brzmiało to jak próba kiepskiej kapeli z muzykami z łapanki. Beznadziejny dźwięk, nierówno, co chwila pomyłki – widać, że na dobrą sprawę był to projekt studyjny. Wytrzymałem może ze trzy numery i miałem dość tej żenady. W efekcie nastąpił ciąg dalszy serialu „wódko pozwól żyć”, który przerwaliśmy, by na kończącego festiwal Batmobila wbić się pod samą scenę. Mimo, że nigdy nie określali się oni jako zespół psychobilly na tej scenie traktowani są jak bogowie i biorąc pod uwagę ich dorobek, jak najbardziej zasłużenie. A to co w tamtych latach wyprawiali na scenie jest absolutnie nie do opisania. Chyba ze dwugodzinny występ był całkowitym odjazdem muzyczny z kapitalnym scenicznym show. Poleciał przekrój najlepszych numerów kapeli, a do tego od czasu do czasu takie wersje coverów po których kapcie same spadały z nóg i zaczynały tańczyć na parkiecie (z betonu) jak przy Ace Of Spades Motorheadów, czy Viva Las Vegas Króla, ale bardziej w wersji Dead Kennedys. Przed koncertem robiliśmy sobie fotki z wokalista, który przy bisach krzyknął jakich numerów publika sobie jeszcze życzy. Razem z Patrykiem wydarliśmy się Bat Attack... i nasze krzyki zostały od razu uwzględnione. Co śmieszniejsze chyba nie grali go od lat, bo gitarzysta musiał przypominać bratu jak ten numer leci ;)

Na szczęście koncert skończył się nad ranem i na stację dotarliśmy jak już zaczynały kursować pierwsze pociągi – i tak cała niedzielę regionalami na weekendówkę na przesiadkach do Kostrzyna, starając się złapać trochę snu, na ile to pozwalały ciągłe przesiadki. Do granicy dotarliśmy w stanie agonalnym koło 19 i… do sklepu po polskie browary, pociągiem do Szczecina, a tam już bezpośredni do Warszawy. Byłem tak wymęczony, że zasnąłem w nim z puszką piwa w ręku i obudziłem się jak wjeżdżaliśmy na Centralny.

Drugi trip jak na warunki sajkowej turystyki był mega-egzotyczny, bo postanowiliśmy przejechać się na Węgry, na koncert tamtejszej Gorilli, a przy okazji poszwędać się po Budpeszcie. O tamtejszych klimatach wiedzieliśmy tyle co nic – znałem jednego węgierskiego sajkowca, ale on od lat mieszkał w Niemczech, a na wyjazdach na zagraniczne koncerty w ogóle nie spotykało się załogantów z kraju bratanków. Poza Gorillą nie było tam też ani jednej aktywnej kapeli, a w zasadzie nie było żadnej, bo Gorilla de facto nie istniała ze względu na emigrację jej lidera do Kanady. Ten koncert wypalił akurat, bo Peter odwiedzał wakacyjnie swój rodzinny kraj i korzystając z okazji grupa postanowiła się skrzyknąć na jeden, okazjonalny występ. W tym czasie ta sajkowa kamanda była popularna w Polsce nie tylko w kręgach sajkowych, po części dzięki wywiadowi w Garażu i kawałkom zamieszczonym na składance dodawanej do tego wydawnictwa. Naprawdę sporo ludzi tego wtedy słuchało i były ciągłe zapytania czy nie da się ich ściągnąć na którąś edycję Psychobilly Night. Tymczasem my nawet nie wiedzieliśmy, czy grupa kiedykolwiek się reaktywuje na dobre i czy przypadkiem ich budapesztański koncert w 2004 roku nie jest ostatnią szansą, by ich obejrzeć na scenie. Ostatecznie zebrało się 6 chętnych osób na trip: Piter, Patryk z Miśką, Stefan oraz Magieta z Robakiem, którzy uczestniczyli w psycho-kolarskiej wyprawie do Calelli. Dłubałem w internecie i dłubałem, a taniego noclegu w stolicy Węgier znaleźć nie potrafiłem – wyszło, że najekonomiczniej będzie wziąć namioty i rozbić się na polu kempingowym, znajdującym się jakieś 2-3 przystanki od klubu, w którym miał być koncert. Co zresztą okazało się wcale nienajgorszym pomysłem, bo w połowie sierpnia na Węgrzech jest ciepło jak na Majorce – po tych noclegach w windzie w zimowych warunkach w Speyer to nawet karimata w namiocie była królewskim łożem. Do Budapesztu dojechaliśmy pociągiem przez Słowację z lekkim kombinowaniem, żeby zminimalizować cenę za bilety – znaczy się najpierw bilet bo polskiej granicy, następnie po jej przejechaniu na gapę, bilet u słowackiego kanara do granicy węgierskiej. Tam trzeba było wysiąść, bo pilnowali, żeby takie cwaniaki jak my nie próbowały przejechać sobie za frajer. Na szczęście stacja po stronie węgierskiej była chyba ze 100 metrów od mostu nad Dunajem, który rozdzielał oba państwa. A na dodatek ku naszej uciesze okazało się, że od rana działała tam kufloteka z lanym piwem. Bladź, zaczęło się… Jak będzie wyglądał wyjazd to już zapowiedziała wizyta w pierwszym sklepie alkoholowym w Budapeszcie, gdzie Robak od razu kupił sobie 5-litrowy kanister z winem. Dzielnica na której mieliśmy kemp wyglądała na, jakby to ująć? …mało ekskluzywną? W sensie, że kręciło się tam trochę karków, sporo zmenelonych osobników i Cyganów, a kamienice w okolicy choć ładne, były lekko zaniedbane. W najbliższej knajpie klimat był lekko z warszawskiej Pragi czy Grochowa. Poszliśmy tam na browar, w środku tłum pijanych gości, siekiera z dymu, połowa miejsc do picia na stojąco, nawet ekipa miejscowych przypakowanych skinów tam siedziała i to takich spod znaku runów i machania łapami. Widać było, że obcy tam zazwyczaj nie przychodzili, bo z mety wszyscy zaczęli się na nas gapić, szczególnie te prawoskrętne skiny na irokez i kolczyki Robaka, ale jak usłyszeli, że gadamy po polsku to przestali się ciśnieniować. Budapeszt w przeciwieństwie do Pragi był jednak sporo droższym miastem, ale ceny piwa w knajpach ciągle były znacznie niższe niż w Warszawie. Tak więc popołudnie spędziliśmy na odpoczynku po długiej podróży, niemniej sposób odpoczynku jaki wybraliśmy był nieco męczący. 


W efekcie na koncert dotarliśmy już lekko zbetonieni – to znaczy nie wszyscy, bo dziewczyny i Stefan zachowali jakiś umiar – tyczyło się to głównie mnie, Patryka, a szczególnie Robaka, który w trzy godziny zdążył wypić połowę tego kanistra wina co sobie kupił na trzy dni. Impreza była w średniej wielkości klubie, z salą koncertową rozmiarów mniej więcej takich co w nieistniejącym warszawskim Radio Luksemburg oraz z drugą, nieco większą ze stolikami do siedzenia. W środku było pełno, z trudem znaleźliśmy wolny stolik i zamówiliśmy piwo. Publika składała się głównie z ludzi w wieku 20-30 lat, ale sajkowców nie było wcale, trochę rockabillowców, których można było policzyć na palcach jednej ręki, a tak to raczej normalsi, ewentualnie jakieś delikatne klimaty subkulturowe. Jako supporty grały kapela rockabilly Sonicdollz, chyba rockabilly – bo zimne piwo + ciepły wieczór nas zmogły i całe nasze pijackie trio posnęło jak niemowlaki. Prawdopodobnie byśmy przespali cały koncert gdyby nie Stefan, który nas obudził na Gorillę – to znaczy lekko złośliwie obudził nas po tym jak już zagrali pierwszy kawałek, bo stwierdził, że jakaś kara za to odyństwo nam się należy. W sumie ta godzinka snu nawet dobrze mi zrobiła, bo szybko doszedłem do siebie i nie zdychałem podczas setu Gorilli. Co prawda na zabawę pod scenę nie miałem ochotę, ale i tak w sumie żadnej nie było – tam co najwyżej przytupywali nóżkami, a jak Patryk z Robakiem próbowali przypogować, to patrzyli na nich z niesmakiem – studenci, albo co. O ile publika była niemrawa i nawet szkoda czasu by porównywać ją do ówczesnej warszawskiej, o tyle na scenie szalał tajfun. Kapela była świetnie ustawiona dźwiękowo, kawałki zagrane na żywo brzmiały nawet lepiej niż wersje studyjne, a od strony energetycznej to dawali więcej mocy niż elektrociepłownia Kozienice. Gitarzysta poruszał się w manierze grania nieco przypominającej Nekromantix, jednak bez zrzynki, na swój oryginalny sposób, bezbłędnie panując nad instrumentem. Nawet te metalowe solówki świetnie się komponowały z psychobillową całością. Największe wrażenie zrobił na nas jednak kontrabasista. Widziałem kilku majstrów, którzy obsługiwali ten pokaźnym rozmiarów instrument z taką lekkością i łatwością, że szok – Fantomas z Astro Zombies, Eric Haamers z Batmobila czy Maxim z Mad Headsów, ale to co robił ten gość z Gorilli to był jakiś kosmos – normalnie jakby z siedem placów miał. Zagrali w sumie jakieś 1,5 godziny - głównie własne numery z dwóch pierwszych płyt, ale też kilka coverów Batmobila i Stray Cats, w tak dynamicznych wersjach, że spoglądaliśmy na siebie ze Stefanem i tylko z niedowierzaniem kręciliśmy głowami. 


Ekipa warszawska + Gorilla
Po imprezie jeszcze pogadaliśmy z chłopakami z kapeli, którzy bardzo się ucieszyli, że mają swoich fanów w Polsce. Jakieś 8 czy 9 lat później jak ich spotkaliśmy na Psychomania Rumble w Poczdamie to pamiętali nas z tego pesztańskiego koncertu i serdecznie się przywitali – zawsze był pretekst do pogadania o starych, dobrych czasach ;) Następne dzień spędziliśmy bujając się po Budzie i Peszcie – obie strony miasta są bardzo ładne, a choć liczba klimatycznych piwiarni była zdecydowanie mniejsza niż w czeskiej Pradze, to jednak zdecydowanie wyższa niż w Warszawie. Na trzeci dzień byliśmy już tak rozleniwieni, że w kempingowej knajpie oglądaliśmy przy piwie i jajecznicy podnoszenie ciężarów kobiet w wadze ciężkiej – akurat trwała Olimpiada w Pekinie. Pogoda była idealna, po piątkowym koncercie i intensywnym sobotnim zwiedzaniu nigdzie już nam się nie spieszyło, a pociąg do granicy mieliśmy dopiero popołudniu. Oj nie chciało się wracać…

Odmienne stany świadomości na trasie Budapeszt-Komarno ;)

wtorek, 30 grudnia 2014

Dyskografia psychobilly 1985 - cz. 17



V/A - Stomping At The Klub Foot vol. 2 LP [ABC, ABC LP 6]
A1 Primevals – St. Jack
A2 Primevals – Low Down
A3 Demented Are Go – Transvestite Blues (Written-By – Thomas, Phillips)
A4 Demented Are Go – Pickled And Preserved (Written-By – Thomas, Phillips)
A5 Frenzy – Misdemeanour (Written-By – Saunders, Pepler, Whitehouse)
A6 Frenzy – Cry Or Die (Written-By – Brand)
B1 Pharaohs – Crazy 'N' Wild (Written-By – G. Daeche)
B2 Pharaohs – Listen Pretty Baby (Written-By – G. Daeche)
B3 Styng Rites – Real Cool Chick (Written-By – Styng Rites)
B4 Styng Rites – Reptile (Man) (Written-By – Styng Rites)
B5 Rapids – Legend Of The Lost (Written-By – L. Gocher)
B6 Rapids – The Raid (Written-By – L. Gocher, M. Rogerson, M. Wiles, P. Mitchell, C. Arrow)
B7 Tall Boys – Ride This Torpedo (Written-By – N. Lewis)
B8 Tall Boys – Action Woman (Written-By – W. Kendrick)

Druga część z serii składanek, na których umieszczano koncertowe numery z londyńskiego Klub Foot spędziła dwanaście tygodni na Indie Charts, docierając najwyżej do miejsca siódmego. Tym razem trafiło na nią 7 zespołów, z których trzy były ewidentnie spod znaku psychobilly: Frenzy, Demented Are Go i Pharaohs. O ile ta pierwsza grupa miała już na koncie płytę długogrającą oraz dwa single, a D.A.G. pojawił się na składance Hell’s Bent On Rocking!, o tyle dla The Pharaohs był to debiut na winylu. Szczerze mówiąc ich wczesne psycho-rockabilly na kolana nie rzucało, a oba kawałki doczekały się swoich studyjnych wersji dopiero po kilku latach.
Numery Demented w studyjnej wersji znalazły się na wydanym rok później pełnowymiarowym płytowym debiucie Walijczyków, więc ich klubfootwa wersja to jedynie ciekawostka z epoki. Misdemeanour Frenzy też był kawałkiem z pierwszego longa kapeli, a Cry Or Die z pierwszego singla – co ciekawe był on autorstwa Simona Banda, który w tym okresie miał już swoją nową kapelę Torment. On również śpiewał na oryginalnej, singlowej wersji tej piosenki. W przeciwieństwie do Fenecha, który usunął z koncertowej listy Meteorsów wszystkie kompozycje Lewisa, lider Frenzy dalej grał numer Branda, tyle, że z oczywistych względów sam do niego śpiewał. Co śmieszniejsze również Torment wykorzystywał Cry Or Die podczas występów na żywca i ponoć mocno skonsternowało to Steva Whitehouse’a kiedy wpadł na jeden z tych koncertów.
Rapids w tym samym roku zrealizował debiutancki album ale wytwórnia ABC zażyczyła sobie by na Stomping At The Klub Foot vol. 2 kapela umieściła niepublikowane numery, przez co Legend Of The Lost nigdy nie doczekał się profesjonalnej wersji studyjnej, choć pierwotnie miał znaleźć się na Turning Point. Akurat te dwa koncertowe numery mają bardziej neo-rockabillowe brzmienie niż spora część ich kompozycji, w których sajkowe wpływy są aż nadto odczuwalne.
Scena garażowego post-punkowego rock’n’rolla na kompilacji była reprezentowana przez trzy kapele. Tall Boys z Nigelem Lewisem z oczywistych względów cieszył się wśród sajkowej braci niezmienna sympatią, z kolei szkockie Styng Rites miało w swoim graniu trochę sajkowych motywów, jak choćby w zamieszczonym na składance numerze Reptile (Man). Najdalej muzycznie od psychobilly z tej garażowej trójki byli zdecydowanie Primevals.


VA ‎– Rockabilly Stomp From Hell kaseta [UPBS, STORM 002]
A1 The Butchers - R-A-B Stomp From Hell                          
A2 The Butchers - Let Me Go                                               
A3 Billy Boys - Lonesome Train                                             
A4 Garbagemen - Wild Women                                             
A5 Garbagemen - Higher                                                       
A6 Bingo - B-N Cadillac                                                       
A7 The Atomizers - Hills Have Eyes                                       
A8 The Atomizers - Crawlin Up                                             
A9 The Atomizers - Break My Head                                      
A10 SS Top - Miljön Röses                                                   
A11 The Psychokicks - My Babe Is A Vampire                     
B1 Wild Dukez - I Don`t Worry About It                               
B2 The Butchers - Grave Robbers                                         
B3 The Butchers - Bloodsausage                                            
B4 The Butchers - Psycho Daddy                                          
B5 The Congomen - Bad Zazagees                                        
B6 The Congomen - The Dark Day       
B7 SMP - Suutari Pettersson                                                 
B8 The Atomizers - Gotta Go Away                                      
B9 The Atomizers - Monsters                                                
B10 The Psychokicks - Lonesome Train                                
B11 The Cadillac `55 – Insane

O tej przedziwnej fińskiej składance można powiedzieć dwie rzeczy. Od strony historycznej jest to ciekawy dokument pokazujący, że psychobilly na dalekiej północy Europy już w 1985 roku miało całkiem spore grono zwolenników – aż cztery kapele zaprezentowały tu covery The Meteors. Natomiast co do strony muzycznej to, no cóż… nie da się tego słuchać. Cała idea wydania tej kasety przez tajemnicze Uuraisten Psychobilly Seura, za którym stał lider grupy The Butchers, polegała na zebraniu za free demowych i koncertowych nagrań od ówczesnych fińskich kapel z klimatów psychobilly i okolice. Ich jakość przypomina nagrania utrwalone na taśmie szpulowej, która została pogryziona przez psa, uprana w pralce, a następnie oddana do zabawy przedszkolakom. Wskutek tego nie jestem w stanie wiele powiedzieć o poziomie kapel jakie się na owej kompilacji znalazły – ponieważ większość numerów ma trzeci poziom słyszalności – to znaczy słychać kiedy zespół gra, a kiedy już skończył – poza tym niewiele więcej. Na tym tle nieco lepiej wypada tylko The Butchers, szczególnie z numerami ze strony A, które jakiś czas później zostały zrealizowane już w normalnych studyjnych wersjach.

Dyskografia psychobilly 1985 - cz. 16



V/A - Rocking Won't Stop LP [ Lost Moment, LMLP 003]
A1 Kingbeats – Bad, Bad Boy       
A2 Clive Osbourne & The Clearnotes – Monkey Business       
A3 Toy Town Trio – Midnite Creeper       
A4 Ant Hill Mob – Mercy       

A5 Long Tall Texans – I've Seen Her (Written By – Denman)      
A6 Scotty Robbins – Play That Fast Thing       
A7 Midnite Shift – Tear It Up       
A8 Palominos – Switch Blade       
A9 Krewmen – Death Letter       
B1 Rattlers! – Life In A Coffin       
B2 Deltas – Spellbound       
B3 Kingbeats – Hangin' On The Line   
   
B4 Long Tall Texans – Get Back, Wetback (Written By – Denman)      
B5 Rockin' Johnny Austin – City Lights       
B6 Clive Osbourne & The Clearnotes – The Beat       
B7 Toy Town Trio – Rhythm Train       
B8 Ant Hill Mob – He's Gone       
B9 Midnite Shift – She's The Most       
B10 Palominos – Hang Loose



Kolejny składak z kapelami neo-rockabilly popełniony przez Lost Moment, który jest szczególny o tyle, że na tym winylowym krążku po raz pierwszy znalazły się nagrania Long Tall Texans, czyli jednego z fundamentów sceny psychobilly. Było to granie zdecydowanie bliższe duchowi sajkowego rockabilly niż koncepcjom Meteors i Guana Batz, choć numer I've Seen Her ma bardzo psychobillowy rytm. Z kolei spokojniejszy Get Back, Wetback wszedł na stałe do nieśmiertelnej koncertowej klasyki grupy – spokojniejszy przynajmniej od strony muzycznej, bo jest to jeden z niewielu numerów psychobilly jaki wyłamywał się z fenechowskiej koncepcji „fuck politics” – wetback (przemoczeni) to slangowe określenie nielegalnych meksykańskich emigrantów w Teksasie – ze względu na graniczną rzekę Rio Grande, pokonywaną przez przybyszów z południa wpław. Pojawiały się nawet kontrowersje jak należy rozumieć ten tekst – czy dosłownie jako drwinę z Meksykanów, czy wręcz przeciwnie, jako ironiczną kpinę z rasistowskich przesądów. Postawa zespołu raczej nie pozostawia wątpliwości, że prawidłowa jest ta druga interpretacja, a podczas koncertów w Kalifornii, przy odgrywania tego numeru, chóralnie odśpiewywała go publika w przeważającej większości składającej się z Mexicos.
Warto poświęcić jeszcze parę słów inny kapelom ze składaka, bo choć ewidentnie były one spod znaku neo-rockabiily to coraz wyraźniej było widać jak cały ten styl pod wpływem popularności psychobilly ewoluował w coraz mocniejsze i agresywniejsze brzmienie. Szczególnie to słychać w numerach Ant Hill Mob, czy Toy Town Trio, a tradycyjnie dość sajkowe spojrzenie na rockabilly przedstawili też The Rattlers.  Paradoksalnie najmniej nowoczesnego brzmienia było w graniu szerzej nieznanej rockabillowej grupy Krewmen, która wkrótce miała stać się kultową pozycją w sajkowym menu. 


V/A - Sounds From The Southern Scene LP [Black Rock, PIH 1]
A1 Immunity – Round Midnight                                                         
A2 Idols – Centre Of Attention                                                          
A3 Long Tall Texans – One More Time (Written By – Denman)                    
A4 Oakville Tune Wranglers – Oakville Rag                                      
A5 Cursory Glances – Room 502                                                      
A6 Set Two – Friends Turned Cold                                                   
B1 Cursory Glances – Someone To Blame                                        
B2 Set Two – The Last Time                                                             
B3 Nervous Rex – The Boy Next Door                                             
B4 Long Tall Texans – Nine Hundred Miles (Written By – Denman)              
B5 Bantu – Pushy That Way                                                              
B6 Immunity – Strange Days




Nadmorskiego Brighton, oprócz tego, że jego plaże w latach 60-tych upodobali sobie modsi i rokersi na miejsce wzajemnego rozbijania sobie czaszek, było też rodzinnym miastem Long Tall Texans. Dzięki temu w 1985 roku zespół trafił na jeszcze jedną składanką, tym razem prezentującą różnorodne stylistycznie grupy z południowej Anglii, z dwoma kawałkami nagranymi na szkolnym koncercie. Pierwszy numer z tej kompilacji One More Time to ewidentnie sajko w klasycznym stylu, może lekko przypominające ostrzejsze kompozycje The Ricochets, z kolei Nine Hundred Miles ma bardziej neo-rockabillowe brzmienie, ale w dość szybkim tempie i z mocno sajkowym wokalem.


VA - The Riverside Compilation L.P. - Laughing All The Way To The Banks LP [Z T HEE, ZTHLP 69]
A1 Line Design – Intensions                                                              
A2 Shoot! Dispute – On To The Wheel                                             
A3 Hoorah! Boys Hoorah! – Something That You Said                     
A4 Buddy Curtess And The Grasshoppers – Real Girl                       
A5 Adventures Of Johnny Lovemuscle – Simon Purethought              
A6 Body Politic – Imogen's Party                                                      
A7 Housemartins – Flag Day                                                             
B1 Blubbery Hellbellies – Here's To The Good Old Beer                   
B2 Dogs – Over The Hill                                                                   
B3 Rapids – Night Out With The Boys                                              
B4 Tenpole Tudor – Irene                                                      
B5 Complaints – There Were Rays Coming Out Of Their Eyes
B6 Geisha Girls – Snake Hips                                                            
B7 Cardiacs – Wooden Fish On Wheels                                           
B8 Fools Dance – The Ring                                                               
B9 King Kurt – Popa Wobler


Kompilacja wykonawców, których łączył jeden wspólny mianownik – zaliczony występ w podlondyńskim klubie The Riverside. Stosunkowo niewielki nakład, 1500 egzemplarzy, był podyktowany umową z zespołami, które udostępniły swoje kawałki na składankę za free. Scenę (około)sajkową reprezentował King Kurt z numerem Poppa Wobbler (tu jako Popa Wobler) z singla Road To Rack & Ruin oraz neo-rockabillowe The Rapids, ale z mocno sajkowym numerem Night Out With The Boys (w innej wersji niż ta, która trafiła na debiutancki long).