poniedziałek, 16 grudnia 2013

Sajkostory 30



Kontynuując wątek roku 2003 z poprzedniego odcinka to sajkowa rodzina żyła sobie wyjątkowo wesoło i szczęśliwie. Jedynym nieprzyjemnym zgrzytem były kwasy między Kometami a Cosmikiem, a przede wszystkim Robotixem. Natomiast Lesław i Arkus ciągle mieli dobre relacje z Wreckin Krew, która tłumnie pojawiała się na ich koncertach. Rywalizacja Komety kontra Robotix miała o wiele przyjemniejsze oblicze na scenie koncertowej. Oba zespoły zagrały w wakacje na Małym Dziedzińcu Uniwerku, gdzie przez całe wakacje co tydzień organizowano rozmaite imprezy dla młodocianych melomanów. To znaczy nie grali razem na jednym koncercie, co to to nie – Komety sieknęły seta w sierpniu, Roboty na początku września – w każdym bądź razie obie imprezy były darmowe i przyciągnęły prawdziwe tłumy, dziedziniec był zapchany do granic możliwości, a ponieważ po piwo była kolejka niczym za komuny po pomarańcze to odbywała się nieustająca procesja między miejscówką, a najbliższym sklepem oferującym wyroby monopolowe. Od strony artystycznej też było zajebiście – normą było, że wtedy pod sceną potrafiło bawić się kilkadziesiąt osób, a nie tak jak teraz, że trzy skaczą, trzynaście pije piwo, a trzydzieści trzy robią zdjęcia ;) A jak publika dokazuje to i kapele dają z siebie dużo więcej – Komety i Robotix na żywca w tym okresie to był dynamit – z Plebanem jako mistrzem ceremonii, który z kontrabasu napierniczał jak z pepeszy.

Z takich ciekawostek koncertowych to o skali popularności sajko w 2003 roku niech jeszcze świadczy fakt, że Stan Zvezda zagrał jako support przed Lady Punk na koncercie w Stodole. Mieliśmy się tam pojawić ekipą, ale odstraszyły ceny biletów – ostatecznie chyba wlazła tam Wronka – na listę kapeli.

Warto wspomnieć jeszcze, że w 2003 wyszła reedycja debiutu Robotixa na winylu, praktycznie w takim samym zestawie songów co CD minus cover Fenecha. Wydawcą była niemiecka wytwórnia Black Sky Records – jednym słowem jak ktoś lubi chronologię – no to tak – był to pierwszy polski album psycho popełniony dla odbioru przez gramofon.


O ile Robotix szedł przed siebie na pełnej prędkości, o tyle na dobre zawinęła się z muzycznej sceny Skarpeta. W maju czy czerwcu 2003 roku grupa oficjalnie zakończyła działalność na co się zapowiadało od dłuższego czasu i biorąc pod uwagę coraz większy rozdźwięk pomiędzy pomysłami muzycznymi chłopaków z zespołu było rzeczą nieuniknioną.

Za to po zdemobilizowaniu przez Wojsko Polskie Jolskiego rozpędu nabierał De Tazsos. Gdzieś na początku roku 2003 znaleźli wreszcie stałe miejsce do prób na Siekierkach i wzieli się na poważnie za robienie kawałków. Jako, że miałem wtedy udział przy organizacji cosmikowych koncertów podpytywałem od czasu do czasu Patrezego jak tam ich kapela, a ten się krygował jak pensjonarka, że oni to taki rzęch i łupaninę grają, że na razie tego się słuchać nie da, a tak w ogóle to nie umieją grać. Nie bardzo wiedziałem co oni tam sobie na próbach rzeźbią, sam byłem lebiegą jeśli chodzi o granie na gitarze, więc przyjąłem tłumaczenia ze zrozumieniem. Koniec końców w tej sali prób nagrali partyzanckim sposobem „na żywca” demo składające się z ośmiu kawałków i gdy dostałem je do od Patryka to ze zdziwieniem odkryłem, że mnie nygus oszukiwał z tym „nieumieniem”. Pewnie – było to jeszcze toporne jak gra braci Mroczków, deficyty finezji były ogromne, ale miało to swój pałer, a sam pomysł na granie nie był mieleniem do zarzygania tego, co już została zagrane po sto razy – czuć było ten specyficzny klimat, który pozwolił im zostać kapelą z górnej półki sajko, a umiejętności muzyków wcale nie były takie mizerne jak się żalili.



W sierpniu 2003 po raz pierwszy wystąpili na żywo na plenerowym koncercie punkowym na zamku w Czersku, zdaje się, że tam grał też Łeb Świniaka, takie klimaty. Drugi koncert w tym samym roku zagrali, już przy moim skromnym zaangażowaniu, na czwartej Psychobilly Night, ale o tym to w następnych wpisach.

Warto wspomnieć o jeszcze jednej kapeli, którą w 2003 roku zaczęto w jakiś pokrętny sposób wiązać ze sceną psychobilly, a mianowicie 150 Watts. Zaczęło się od koncertu Zduńskiej Woli, o którym za chwilę, gdzie rzeczony band zagrał jako jeden z supportów przed Kings Of Nuthin’. To co proponowali najbliższe było mieszaninie melodyjnego hard core’a i punk’n’rolla i nie zawierało nawet śladowych ilości czegokolwiek-billy. Tu mogę tylko mniemać, że ponieważ taki rodzaj grania w Polsce praktycznie nie miał jeszcze publiki (w sumie teraz też nie), a o sajko zrobiło się głośno to zadziałała zasada, że na bezrybiu i rak ryba.

No to na zakończenie jeszcze o wizycie Kings Of Nuthin’ w Polsce. Dwadzieścia lat po powstaniu psychobilly gatunek ten rozpełzł się w tak nieprawdopodobnych kierunkach, że w zasadzie rzeczą niemożliwą stało się zdefiniowanie granicy gdzie ten nurt się kończy a zaczyna coś zupełnie innego. I tak jak w latach 80-tych sajkowcy chętnie chodzili na kapele garażowe czy neo-rockabilly, tak w późniejszych latach z tą sceną były kojarzone kapele mieszające punk z rock’n’rollem, same w sobie nie grające ani sajko, ani sajkobilly, ale już jak najbardziej grające dla sajkowców. Kings Of Nuthin’ to idealny przykład takiego podejścia – w wywiadach podkreślali, że początków ich brzmienia należy szukać w końcu lat 90-tych, kiedy 8 bostońskich punków postanowiło zaproponować rock’n’rolla na swój sposób i wyszło im tak czadowe swingo-punko-sajko granie, że do tej pory nie spotkałem osoby, której by się to nie spodobało ;) W 2003 roku mieli już na koncie dwie płyty, i to co zawarli na tych aluminiowych kółeczkach potrafiło pobudzić do życia nawet największego ponuraka. Nic więc dziwnego, że informacja o koncercie K.O.N. w Polsce została przez naszą wreckingową bandę przyjęta jak manna lecąca z nieba przez wygłodniałych Izraelitów. Co prawda Zduńska Wola wydawała się poniekąd dziwnym miejscem na taki koncert, ale jeśli mieliśmy co do tego miasta pewien sceptycyzm to rozwiała go miejscowa pizzeria, która zaserwowała nam iście królewską wyżerkę za śmieszną cenę. Opis koncertu spisany przez współczesnych na szczęście się zachował, pióra, cóż za zaskoczenie – znowu Wrzoska ;) Oszczędza mi to grzebaniu w zwojach mózgu, co tam te dziesięć lat temu po kolei było, szczególnie za kołnierz podczas wyjazdu nie wylewaliśmy. Jedno muszę jednak powiedzieć – jak Kingsi zaczęli grać i szaleć na scenie kopary nam odpadły do poziomu podłogi – jeden z najbardziej rewelacyjnych koncertów jaki widziałem w życiu! Zarówno od strony muzycznej, dopracowania aranżacji, uzyskanego dźwięku, mimo, że klub przypominał kazamaty dla wieloletnich skazańców, ale też od strony zachowania na scenie, płonących saksofonów, wokalisty skaczącego po pianinie – wulkan energii! A teraz stara recenzja Piotra W.:


Wieści o koncercie Kings of Nuthin’ mocno zelektryzowały warszawską załogę i bez zbędnych namysłów podjęta została decyzja, że nie może nas tam zabraknąć. Pewna przeszkodą był termin: poniedziałek to jak wiadomo najgorszy dzień tygodnia, no a następnego dnia trzeba jeszcze co gorsza zasuwać do roboty/szkoły. Wobec powyższego nasza ośmioosobowa wycieczka w składzie: Siva, Sylwia, Andriej, Bartek-Pavulon Doctor, Patryk vel Trysław, Piter-kierownik wycieczki, Trefniś i moja skromna osoba, zdecydowała się wybrać na ten wyjazd jak paniska i wynająć busa. Dla mnie cała impreza zaczęła się koło godziny 16.00 kiedy to, klucząc niczym Apacz na wojennej ścieżce, wymknąłem się przed czasem z tyrki i zostałem porwany z Alei Katowickiej przez kamandę. Od razu było wiadomo, że będzie mocno „radośnie" , ponieważ krzywa spożycia produktów fermentacji była zaiste wysoka. Jedni pociągali winko, inni piwko, a jeszcze inni miodek dwójniaczek. Droga upływała w sielankowej atmosferze przy bitach generowanych przez Batmobile i Guana Batz, i do Zduńskiej Woli dobiliśmy około 19.30 (głównie z powodu rozlicznych przystanków podczas których uzupełnialiśmy zapasy napojów lub zrzucaliśmy „zbędny balast"). Na miejscu zostaliśmy przyjęci nader wylewnie przez miejscową załogę, (którą z tego miejsca pozdrawiamy – co prawda nie pamiętam jak nazywał się trunek, którym zostaliśmy uraczeni, ale jego bukiet był zaiste niezapomniany ;)). Ponieważ nie usłyszeliśmy żadnych dźwięków dobiegających do nas z pobliskiego klubu wyszliśmy z założenia, że koncert się jeszcze nie zaczął (BŁĄD!) i śmiało możemy ruszyć na zwiedzanie okolicznych lokali gastronomiczno-towarzyskich. Wbiliśmy się więc do najbliższego i tam natknęliśmy się na ekipę z Bostonu, która właśnie wbijała w krzyże obiadek. Pogadaliśmy sobie chwilę z kontrabasistą, który opowiedział nam o przebiegu ich trasy po Europie, od nas z kolei dowiedział się jak wygląda scena psycho w naszym mlekiem i miodem płynącym kraju, popodziwialiśmy ceny piwka (3,5 zł) i ruszyliśmy coś przegryźć bo i nam zaczęło w brzuchach burczeć. Po drodze do żarłodajni spotkaliśmy jeszcze Maćka i Kubę (którzy dobili że Warszawy samochodem, delikatnie go przy okazji obtłukując) i razem poszliśmy szamać. Nasyceni, wypasieni i opici (przy okazji polecam lokalna pizzerie tanio, dużo i smacznie) ruszyliśmy na koncert. Przed wejściem na salę spotkaliśmy jeszcze dwóch kumpli z Wa-wy i razem, dzięki mediacji Patryka wbiliśmy się na koncert na „bilet grupowy" ;). Jakież było nasze zdziwienie kiedy na scenie zaczęły instalować się gwiazdy wieczoru. Że co? Że jak? A gdzie pozostałe bendy? Grały już? Zagrają później? W ogóle nie zagrają? Jak się później okazało koncert zaczął dużo wcześniej, a w chwili gdy przyjechaliśmy była akurat przerwa. Żałuję, że nie dane nam było obejrzeć 150 Watts bo ich granie wydaje się wielce obiecujące, no ale cóż! Co się odwlecze to nie uciecze. Ale nie było czasu płakać nad rozlanym mlekiem bo Bostończykom wystarczyło 15 minut na rozgrzanie instrumentów i zaczęli grać. Nooooo i Panie i Panowie... to była sztuka przez duże „SZ". W składzie oprócz tradycyjnego instrumentarium występuje rozbudowana sekcja denciaków, kontrabas i pianinko (które chłopaki wożą ze sobą po całej Europie – niezłe zuchy!). Wszyscy muzycy w czarnych garniaczkach i pod krawatem czyli elegancja i szyk. Poza tym widać, że ferajna jest ograna jak przeboje Ich Troje, żadnemu instrument w graniu nie przeszkadza i każdy wie co ma robić na scenie. Poza tym o statyce nie mam mowy, pianista grał na stojąco, kontrabasista wrzucał sobie pudlo na głowę, saksofonista, trębacz i puzonista machali tak blachami, że się w oczach mieniło, a wokaliście było widocznie ciasno na scenie bo wskakiwał na kolumny i odsłuchy, a nawet zdecydował się na rajd wśród publiki która (co nie dziwne) bawiła się wielce żywiołowo. Co do samej muzyki to twórczość Królów Nicości (bądź Niczego) jest wypadkową swingu, r’n’r, rockabilly, psycho, punka i ska i co ciekawe nie ma tu mowy o graniu w jakim celuje wiele „eklektycznych" zespołów, na zasadzie: „jeden kawałek zagramy w takim stylu, drugi w takim, a trzeci w jeszcze innym". Po prostu w każdym utworze K.o N. można doszukać się wpływów każdego z wymienionych stylów. Na oddzielną uwagę zasługuje wokal. Kiedy go usłyszałem sądziłem, że to Nick Barret z Mighty Mighty Bosstonss, bo niemożliwe, żeby ktoś jeszcze dysponował takim „zdartym gardłem"... ale okazało się że to jednak możliwe. O tym, że muzyka grana przez Kings of Nuthin’ jest naprawdę wybuchowa i świetnie nadaje się do zabawy najlepiej świadczy fakt, że od pierwszego do ostatniego kawałka zabawa pod sceną nie ustawała nawet na moment, pomimo panującej duchoty i gorąca. Koncert trwał jakieś 1,5 godziny, ale z tego co wiem dla wielu osób powinien trwać co najmniej dwa razy tyle. Po wyjściu z klubu oszacowaliśmy straty (jeden zgubiony portfel i jedna zgubiona komóra – na szczęście jedno i drugie się znalazło – podziękowania dla znalazców), odsapnęliśmy chwilę w knajpie i ruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy. Potem jeszcze pożegnanie na Dworcu Centralnym, dojazd do domu i jedyny w swoim rodzaju ból, który czujesz nastawiając budzik o czwartej nad ranem na godzinę siódmą... ale nie ma co marudzić... bo koncert był znakomity i niech żałują ci, którzy nie dotarli do Zduńskiej Woli... tym bardziej, że planowany koncert Kings of Nuthin’ w Gdyni został odwołany.
(Wrzosek)

Tak jeszcze na małym marginesie – mały fragment opisu Wojka tegoż koncertu ;)

Gdy oni [K.O.N.] się szykowali do występu, do klubu wpadło psycho crew z Warszawy. Wszyscy (około 10 osób) wyglądali tak jak na prawdziwych psychobillowców przystało: grzywy elvisa, denim jeansy, łańcuchy i buty na koturnach.

czwartek, 12 grudnia 2013

Dyskografia psychobilly 1983 - cz. 6



Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zaczęła się kształtować scena psychobilly w Wielkiej Brytanii pojawiło się też takie zjawisko jak garażowy punk’n’roll. Oczywiście garażowy, brudny rock’n’roll istniał obok głównego nurtu praktycznie już w latach 50-tych, wystarczy wspomnieć Haskila Adkinsa czy Phantoma. Potem ogromnego kopa dodał temu gatunkowi amerykański The Cramps, a także cała fala kapel post-punkowych. Brytyjska scena początku lat 80-tych stworzyła jednak swoje specyficzne brzmienie, któremu ton nadawały kapele takie jak Escalators, Sting-Rays, czy Milkshakes. O ile muzycznie związki ówczesnego garażu nie miały wiele wspólnego z sajko, o tyle pod względem towarzyskim obie sceny się wzajemnie przeplatały, a kapele sajkowe koncertowały bardzo często obok garażowych i post-punkowych. Wystarczy zresztą spojrzeć na skład pierwszej “psychobillowej” składanki Blood On The Cats, gdzie wrzucono przede wszystkim kapele, nie mające muzycznie nic wspólnego z psychobilly. Nie mniej od czasu do czasu zdarzało się, że niektóre z tych kapel garażowych wybierały się w swoich kompozycjach na stronę sajko. W 1983 r. najwięcej taki wycieczek zrobił Sting-Rays - debiutancki singiel londyńskiej kapeli Self Destruct jest pod tym względem wyjątkiem, bo przynajmniej dwa numery Dinosaurs i Another Cup Of Coffee mają więcej wspólnego z sajko niż późniejszym brzmieniem kapeli, choć i garażowe motywy są w nich silne. Sting-Rays pojawili się też na składance These Cats Ain't Nothing But Trash. O ile ich numery I Want My Woman i Math Of Trend nie mają wiele wspólnego z psychobilly, a Dinosaurs jest na singlu Self Destruct z tego samego roku, o tyle cover kawałka Roda Willisa The Cat z czystym sumieniem można zaliczyć do sajkowego spojrzenia na stare rockabillowe klasyki. 



 


 
Inna garażowo rock’n’rollowa grupa, Orson Family, zadebiutowała w tym samym roku z mini longplayem River Of Desire, gdzie całkiem udanie zapuściła się na tereny psychobilly numerem Breakout.

 

Dość zaskakująca próbka sajko wyszła też ze strony znanej brytyjskiej kapeli punkowej Outcasts, która w tym czasie odeszła od starego brzmienia w kierunku bardziej post-punkowych eksperymentów. Ich numer na Blood On The Cats, spokojnie można włożyć do szufladki z szeroko rozumianym stylem psychobilly, choć z wyraźnymi nowofalowymi akcentami.  



Od biedy do nurtu sajko-garażu można by też włączyć tytułowy numer z singla brytyjskiej grupy Brilliant CornersShe's Got Fever. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w tym graniu jest jakiś pierwiastek Guana Batz, choć aranżacja jest zdecydowanie bardziej garażowa niż psychobillowa. 



Teoretycznie najwięcej wpływów sajko można by się spodziewać po nowej kapeli Nigela Lewisa, Escalators, ale były kontrabasista Meteors zdecydowanie poszedł w granie post-punkowo-garażowe. Płyta Moving Staircases jest moim skromnym zdaniem pozycją o klasę lepszą niż fenchowy Wreckin’ Crew, ale był to jednak już inny pomysł na granie niż kompozycje Lewisa na In Heaven czy Meteors Madness.


Z kolei gatunkiem, którego łączyło z sajko najbliższe pokrewieństwo było z pewnością neo-rockabilly - zupełnie jak dwujajowe bliźniaki, zarazem bardzo podobne, ale też i zauważalnie różne. Pionierzy neo-rockabilly jak Deltas czy Polecats mieli ostrzejsze brzmienie od swoich odpowiedników z lat 70-tych, ale zarazem zdecydowanie bardziej ugładzone niż Meteors, ale pomiędzy znajdował się całkiem liczny zbiór kapel, gdzie wyjątkowo ciężko było określić, do którego gatunku było im bliżej – wystarczy wymienić Dazzlers, Ricochets, Fireball XL5 – na użytek roboczy tego bloga wyklepałem sobie nawet taką nazwę psycho rockabilly. Jedną z takich grup było holenderskie Honey Hush, bardziej neo-rockabilly niż psycho rockabilly, ale miałem sporą zagwozdkę, czy jednak nie upchnąć ich do szufladki z napisem sajko, bo muzycznie jest to bez dwóch zdań ostrzejsze od klasyków neo-rockabilly, a kapela później ewoluowała w zdecydowanie już sajkowe Archie. Grupa de facto zadebiutowała nieco wcześniej, choć w tym samym roku, z trzema kawałkami na koncertowej składance Live At The Rockhouse, ale tam brzmienie było jeszcze czysto rockabillowe. Tak więc z czystym sumieniem można napisać, że ich króciutki singiel Getaway Gal to pierwsza holenderska produkcja płytowa zahaczająca, nieznacznie, ale jednak, o sajko.




poniedziałek, 9 grudnia 2013

Sajkostory 29



Jak przez lata na rodzimej scenie psychobilly niewiele się działo to w pewnym momencie sypnęło jak z rogu obfitości. Trzecią polską kapelą, która nagrała płytę długogrającą była Stan Zvezda, a premiera owego wydawnictwa, zatytułowanego Bal szkieletów, nastąpiła w czerwcu 2003 roku. W tym wypadku grupa nie musiała pracować nad nowymi kompozycjami, wystarczyło odbyć podróż sentymentalną w lata 80-te, zrobić wybór kilkunastu numerów i wejść do studia by nagrać to, co nie było dane im zrobić kilkanaście lat wcześniej. Cóż, w systemie centralnego planowania zafundowanego przez komunistycznych aparatczyków, nie byli oni jedynymi, którzy nie mogli wydać oficjalnie swoich kompozycji. Niektóre kapele punkowe jak Karcer czy Brygada Kryzys po latach nagrywały swoje stare kawałki, znane wcześniej z marnej jakości koncertówek i demówek – rezultat finalny był mocno rozczarowujący, przynajmniej w moim odczuciu. Na szczęście w przypadku Stan Zvezdy nie wystąpił efekt odgrzanego kotleta, a Bal szkieletów dobrze oddaje energię jaką warszawska kapela obdarowywała wówczas publiczność na koncertach. Fakt, płyta nie jest równa, ale przecież obejmuje numery robione na przestrzeni kilku lat, przez różnych muzyków i odgrzebane po latach. Osobiście uważam, że najlepiej wyszły kompozycje będące najsilniej zakotwiczone w stylistyce psychobilly jak Psychoman, Dziki zachód, Król flipperów etc, a trochę słabiej te z rockowymi ciągotami. Nie sposób też nie zgodzić się z opisem jaki znajduje się poniżej w temacie tego co zrobili ze Świętym szczytem Kryzysu – czapki z głów!


Mówią, że do komfortu przyzwyczaić się znacznie łatwiej niż do niewygody – pozostaję mi się zgodzić z tą mądrością i zamiast ślęczeć wieczorami nad nową recenzją płyty zaposiłkuję się starą, pióra nieocenionego Wrzoska ;)


Nie ma czasu na płomienne przemówienia, powiem wiec krótko: WRESZCIE UKAZAŁA SIE DEBIUTANCKA PŁYTA STAN ZVEZDA. KAŻDY SAJKOBIL W POLSCE POWINIEN JUŻ JĄ MIEĆ, A JEŚLI JESZCZE JEJ NIE MA TO POWINIEN JĄ ZDOBYĆ W CIĄGU NAJBLIŻSZYCH 24 GODZIN... a jak nie to nie jest sajkobil tylko, za przeproszeniem, gamoń. Koniec recenzji.

PS: Ta cześć jest przeznaczona dla tych, którzy jakimś niesamowitym zbiegiem okoliczności nigdy nie słyszeli ani Stan Zvezdy, ani o Stanie Zveździe i chcieliby wiedzieć, co to za dziwo i czego maja się spodziewać po płycie. Niniejszym informuje, iż bend powstał w połowie lat 80-tych i zaczynał swoją karierę grając coś, co potem zaczęto nazywać HC/punkiem. Po kilku roszadach personalnych styl zespołu uległ całkowitej metamorfozie i w ten to sposób S.Z. został pierwszym miedzy Odra, a Bugiem ansamblem wokalno-instrumentalnym grającym psychobilly. Jako, że w tamtych czasach wydanie płyty przez zespól undergroundowy (uprawiający do tego tak mało popularne muzykowanie) było delikatnie mówiąc trudnym przedsięwzięciem, chłopaki poprzestawali na działalności koncertowej. Z powodów rozmaitych grupa na początku lat 90-tych zawiesiła działalność. Na szczęście w 2001 roku chłopaki powrócili do grona żywych... teraz dostajemy do łap ich debiutancki album, a na nim ponad 47 minut „frenzy beat". Żeby wszystko było jasne pierwszy numer na płycie traktuje o „Psychoman-ie" i jeśli ktoś dotychczas jeszcze nie wiedział, co to za wynalazek to cale „sajkobili" to teraz powinien czuć się już uświadomiony. Chłopaki jadą w stylu typowym dla prekursorów całego nurtu. Jacek śpiewa bez niepotrzebnego szarżowania i bez często spotykanej „sajkowej" maniery i chwała mu za to. Gitara jedzie fajnie, rock’n’rollowo bez popadania w metalowo-hardcorowe klimaty, może troszkę za bardzo jest schowana za sekcję rytmiczną (a może tylko marudzę?). Bas ustawiony został tak, że gdyby nie brak charakterystycznego „klapania" można go czasem pomylić z kontrabasem. Największym zaskoczeniem dla mnie, jest jednak perkusja, za którą zasiadł Fala. Pałker z niego wyśmienity i wszechstronny (w końcu gra w Houku i Falarku o czymś świadczyła), ale można się było obawiać czy nie zacznie chłopak za bardzo kombinować i nagle z r’n’r zrobi się funk czy jakiś inny industrial. I tu słowa szacunku, bo to, co i jak tow. Falkowski zagrał, to naprawdę kawał dobrej roboty. 


Utwory na płycie podzieliłbym pod względem klimatu na trzy kategorie: - te bardziej skoczne i radosne w stylu Long Tall Texans czy King Kurt („Psychoman", „Dziki zachód", „Vampir", „Ona to lubi", „Maszyna czeka już", „Walkie Talkie", „Król Fliperów", „Bal szkieletów"), - mroczne i niepokojące w stylu Frenzy lub wczesnych dokonań Meteors („Dziwny Gość", „Harley", „Ja Kocham Cię", „Sex, Drugs & Rock’n’Roll"), - i inne trudne do sklasyfikowania: „Krew" i „Walcz”, w których słychać trochę echa punkowych fascynacji zespołu; „Tak naprawdę”, który jest typowa rockowa ballada, której nie powstydziłyby się Wilki czy inna IRA i który chyba najbardziej odstaje od klimatu całej płyty, narzekać jednak nie będę, bo sentymentalny ze mnie typek, a ten utwór bardzo miło mi się kojarzy. Pozostają jeszcze covery, wśród których znalazły się „Miserlou”, czyli surfowy motyw spopularyzowany w „Pulp Fiction"; „Idę po ulicy”, czyli kawałek wspomnianych wyżej LTT z polskim tekstem i „Święty szczyt" Deadlock-u/Kryzysu. Za ten ostatni numer przyznaje S.Z. kolejny plusik, bo w oryginale nigdy za nim nie przepadałem, a gdyby mi ktoś powiedział, ze można z niego zrobić taki pyszny rockabillowy kawałek to bym nie uwierzył... teraz już wierze. Ta płyta Stan Zvezda udowadniają, że nie zebrali się tylko po to, żeby nagrać stary materiał z pobudek sentymentalno-wspominkowo-kombatanckich, bo widząc (a raczej słysząc) z jakim entuzjazmem podchodzą do grania i jaki w nich jeszcze tkwi potencjał można przewidywać, że jeszcze zdrowo namieszają i co najważniejsze dadzą solidnego kopa polskiej scenie psycho.... i o to chodzi, i o to chodzi.
(Wrzosek)

Gdybym miał się pokusić o porównanie trzech pierwszych polskich płyt w stylistyce sajko, to bym strzelił sobie w obie stopy naraz. One są nieporównywalne, każda jest na tyle inna stylistycznie od dwóch pozostałych, że przypominałoby to pamiętne rozważania o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkanocy z Powtórki z rozrywki. Każda jest dobra, momentami bardzo dobra, do realizacji trudno się przyczepić, do pomysłów też, no może tylko do okładki Balu szkieletów, która jest koszmarna. Jak to wyglądało na tle tego co się nagrywało na świecie? Zupełnie nieźle, może nie ścisła czołówka, ale jednak w tym czasie wychodziło naprawdę dużo świetnej muzy spod znaku psychobilly. Mimo, że zasadniczo większość numerów z tych trzech produkcji była śpiewana po polsku odnotowano ich wydanie na zachodzie, który zazwyczaj ignorował nieangielskojęzyczne produkcje. Zaowocowało to koncertami Komet w Berlinie i trasą Robotix po Niemczech. Odzew na forum Madmana też był pozytywny, choć w sumie umiarkowany. Pamiętam jeszcze taką sytuację, uprzedzając nieco fakty, że w 2004 będąc na sajkofeście w Speyer, razem z Patrykiem leźliśmy między samochodami sajkowców obozujących pod halą koncertową, a tu nagle z jednego auta znajome dźwięki – Niemcy puszczają sobie Kosmiczną Odyseję Helvisa. Zgadaliśmy do nich i okazało się, że była z nimi jedna laska polskiego pochodzenia, która skołowała płytę, a ta zrobiła furorę wśród jej kumpli.

Wracając do Polski i Stan Zvezdy to grupa do studia wchodziła już w nowym składzie – Korkosza, perkusistę z oryginalnego składu z lat 80-tych zastąpił (chyba na początku roku 2003) inny weteran warszawskiej sceny undergroundowej Fala. Był to bardzo sympatyczny, aczkolwiek czasami mocno nieogarnięty gość, który wszakże na perce grał niesamowicie – właśnie z nim w składzie Zvezda zagrał rewelacyjny koncerty na czerwcowym CookKing Clash w CDQ, a z równą petardą pojechał tego dnia też Robotix. To w ogóle była ciekawa impreza (a w zasadzie jej czwarta edycja), jak sama nazwa wskazuje, mająca związek z kuchceniem. Jak to się odbywało? Ludzie gotowali w domu swoje specyjały, które często biły na głowę to co podawano w drogich restauracjach, a następnie udostępniali za free przybyłej publiczności. Przed klubem była porozstawiana całkiem pokaźna liczba stolików z takim domowym jadłem, przy których wszakże kłębił się dziki tłum i dopchanie się do jakiejkolwiek degustacji przypominało walkę o wolne miejsca w tramwaju w godzinach szczytu. A po szamce w klubie odbywał się koncert – akurat podczas czerwcowej edycji CookKingu grały kapele sajko, czyli Zvezda i Robotix, wypadając naprawdę rewelacyjnie. Kilka tygodni wcześniej na imprezie Old School Party Robotixy odwaliły również niezgorszy kawałek sztuki występując w 15-osobowym składzie, bo warszawska Wreckin Krew spontanicznie dokonała abordażu sceny i zatrudniła się w rolach chórków kapeli. Tak sobie myślę, że pod względem spontanu, energii, zabawy, atmosfery, czy relacji z kapelami to właśnie w 2003 roku koncerty polskiego sajko były najlepsze. To w ogóle były złote czasy, szczególnie dla Warszawy, bo koncerty w klimacie odbywały się wtedy na okrągło. A ekipa sajkowa była wtedy bardzo zintegrowana i jak akurat nic nie grało to na porządku weekendowym były mitingi w kuflotekach, których ilość w stolicy była już naprawdę zadowalająca w przeciwieństwie do cen, które mocno przewyższały średnią krajową, nie mówiąc już o tym, że miejsc w klimacie praktycznie nie było w ogóle. Teoretycznie najbliższej ideologicznie nam było do pubu Rock’n’Roll przy Mokotowskiej – praktycznie vis a vis Remontu, w którym odbywały się pierwsze sajkowe koncert Stan Zvezdy w latach 80-tych. Ale taki to był rock’n’roll jak punk z zespołu Lady Pank, jednym słowem zbieżność nazwisk całkowicie przypadkowa – no na początku mieli tam jeszcze jakieś ambicje, do wystroju użyto obrazków z Marylin, Jamesem Deanem itp., kupli trochę składanek CD w taniej płycie z r’n’rollowymi klasykami i chyba na tyle. Później nawet to zaczęło zanikać – raz jak Wino przyszedł na bro wraz ze znajomymi Niemcami odwiedzającymi Warszawę to leciała akurat typowo radiowa popowa sieczka, więc poprosił o puszczenie coś nawiązującego do nazwy pubu. W odpowiedzi usłyszał, że teraz nie puszczają rock’n’rolla… bo są wakacje – nie wiem jak mądrą trzeba mieć głowę, by wyprowadzić taki wniosek przyczynowo-skutkowy... Jednym słowem bez owijania w bawełnę, ani wełnę, pub Rock’n’roll był przybytkiem dość gównianym i ratowało go głównie to, że ceny piwa nie przekraczały skandalicznego poziomu. Miejsce upodobali sobie również młodzi metalowcy, nam nie przeszkadzali w picu, my im też. W sumie większość metaluchów jakich spotkałem to byli spoko ludzie, poza paroma kutasowatymi wyjątkami, a przy bliższej gadce to oni te satanikowe i monsterowe klimaty traktowali z takim samym przymrużeniem oka jak sajki. Drugą chętnie odwiedzaną knajpą w tym czasie był Łysy Pingwin na Ząbkowskiej, w 95% pewnie dlatego, że pracował tam Maciek Kerniak, czyli swój człowiek, który nie miał nic przeciw spontanicznemu sajkowemu koncertowi życzeń – znaczy się jak my tam siedzieliśmy to leciało głównie psychobilly. Z drugiej strony na praskie Szmulki nie każdy miał blisko, a warszawiacy z lewego brzegu jakoś mają awersję do przekraczania Wisły ;) Szmulki zresztą jak najbardziej słusznie (nie)cieszyły się opinią wyjątkowo nieprzyjemnej dzielnicy, gdzie przestępczość przewyższała statystki z kilku spokojniejszych województw razem wziętych. Miałem z tych okolic paru znajomych i klimaty były tam naprawdę pocieszne – np. w okresie kiedy była jeszcze obowiązkowa służba wojskowa armia nie była w stanie dostarczać tam wezwań po tym jak ich „emisariuszy” kilkakrotnie obiła kijami kilkudziesięcioosobowa banda. Na początku XXI wieku cała Praga zaczęła się stopniowo zmieniać, gdy ze względu na niskie czynsze zaczęła tam powstawać coraz większa liczba klubów, knajp, pubów, a dzielnica stopniowo się uspokoiła, choć akurat Szmulki zachowały swój wredny charakter, gdzie ludzie mają kraty w oknach do trzeciego piętra włącznie. Raz czy dwa razy jak siedzieliśmy w Pingwinie wbijały się do pubu gruboszyjne drechy, rozglądały się w lekkim szoku i szybko się wybijały z powrotem zdegustowane muzyką ;) Po jakimś czasie Maciek przestał tam pracować, więc jeżdżenie na Ząbkowską straciło sens. 

Szmulki, Ząbkowska, po lewej kamienica z Łysym Pingwinem (fot. mapy.google.pl)

Od biedy w klimacie była też knajpa w Landzie na Służewiu, a szczególnie C-45 na Piaskach, ale obie były zbyt daleko od centrum na stałe miejsca spotkań. Pozostawały więc jeszcze speluny w rodzaju Dolce Vita czy Wędkarskiego przy Marszałkowskiej, gdzie już wczesnym popołudniem było siwo od dymu, a o miejsce siedzące było równie łatwo co w tramwaju o ósmej rano. Nie lubiłem żadnej z nich, ale przynajmniej tanio lali piwo – szczególnie do Dolce Vita miałem uraz po awanturze z drechami i menelami jeszcze ze skinowskich czasów – pierwsze starcie wyszło nam niczym operacja Barbarossa – całkowitym rozgromieniem sił przeciwnika – niestety przeciwnik był tubylczy i szybko otrzymał posiłki w rezultacie czego operacja Barbarossa zaczęła przeradzać się w Stalingrad i przed ostateczną klęską uchroniły nas migające światła policyjnej suki, z której wysypały się siły prawa i porządku.

czwartek, 5 grudnia 2013

Dyskografia psychobilly 1983 - cz. 5



1983
Rochee & The SarnosHave You Got The Sarno Fever 7” [Kay-y, KY 701]
A1 Sarno Fever (Trad. arr. The Sarnos)
A2 Sarno Rhythm (Trad. arr. The Sarnos)
B1 Trail Of The Lonesome Pine (Written-By – Carroll, MacDonald) (org. 1913)
B2 Sarno Dictionary (Trad. arr. The Sarnos)


Gdyby kierować się tylko stroną muzyczną to ciężko byłoby jakiekolwiek produkcje londyńczyków znanych jako Rochee & The Sarnos podciągnąć pod psychobilly. Ale ich garażowo-minimalistyczna wersja rockabilly była tak odjechana, a oni sami tak zakręceni, że szybko zostali wessani przez scenę sajko jako “swoi”. Cóż można powiedzieć o ich debiutanckim singlu, z jednostrunowym kontrabasem zwanym hot rodem – brzmi to jak banda szalonych Meksykanów, którzy jakimś dziwnym trafem trafili na imprezę psychobilly i nie zamierzają siedzieć w kącie ;) Po latach realizator tego singla, Ray Frensham z Northwood Records, wspominał, że była to najtaniej nagrana sesja jakąkolwiek pamięta, bo kosztowała… 56 funtów.

Sharks - Phantom Rockers LP [Nevous, NERD 008]
A1 Moonstomp (Do What You Want) (Written-By – Wilson, Hodges)               
A2 Skeleton Rock (Written-By – Whitehouse)                                                          
A3 It's All Over Now (Written-By – Womack, Womack) (Org. The Valentinos, 1964)        
A4 Crazy Maybe (Written-By – Whitehouse)                                                            
A5 Take A Razor To Your Head (Written-By – Wilson)                                                          
A6 Death Row (Written-By – Wilson)                                                                         
A7 Love Bites (Written-By – Lusby, Hodges, Wilson, Whitehouse)                    
B1 Short Shark Shock (Written-By – Whitehouse)                                                    
B2 Ruff Stuff (Written-By – Wilson, Whitehouse)                                                    
B3 Phantom Rockers (Written-By – Whitehouse, Hodges)                                     
B4 Charlie! (Written-By – Wilson)                                                                                
B5 Slipped Disc (Written-By – Whitehouse, Wilson)                                               
B6 I Can't Stop (Written-By – Wilson)                                                                         
B7 Electrifyin' (Written-By – Whitehouse, Hodges)


Ze wszystkich kapel, które na początku lat 80-tych postanowiły swoje neo-rockabilly wzbogacić o sajkowe motywy to właśnie The Sharks zaproponowali chyba najciekawsze pomysły, które zostały nagrane w roku 1982, a wydane w roku następnym przez Nervous. Motorem i założycielem grupy był zagorzały fan rockabilly Alan Wilson, który koncertował z różnym powodzeniem po Brytanii od końca lat 70-tych. Przełomem była kompletna przebudowa jego grupy w 1982 roku (już wtedy występującej jako Sharks), kiedy przed ważnym rockabillowym “weekenderem” Wilsonowi posypał się skład. Współpracę z nim rozpoczęło wówczas dwóch nastolatków – kontrabasista Steve Whitehouse oraz perkusista Paul Hodges. Szybko nagrana demówka przyniosła jeszcze szybsze zainteresowanie właściciela Nervous, Roya Williamsa, który postanowił wydać debiutancki album grupy – sam zresztą wypowiada parę kwestii w kawałku I Can't Stop. Podobnie jak debiutancka płyta Meteors Phantom Rockers jest jakby podzielona na dwie części, bo Wilson i Whitehouse śpiewają w tych kawałkach, które sami napisali, z tym, że numerów Wilsona jest trochę więcej, a w Love Bites śpiewa zespołowy chórek. I podobnie jak w przypadku In Heaven efekt też jest kapitalny. Mimo, że pomysły Wilsona i Whitehouse były zdecydowanie odmienne, to nie wpływa to ujemnie na spójność plyty, a dodaje jej różnorodności. Osobiście chyba wolę numery Steve’a jak całość, Electrifyin' czy Short Shark Shock to kapitalne granie, ale z całej płyty najbardziej lubię sajkowy hymn Take A Razor To Your Head. Grupa rozpadała się u szczytu popularności, zaledwie kilka miesięcy po wydaniu płyty, podczas europejskiej trasy, ze względu na tarcia pomiędzy Alanem a Stevem, których podłożem był kierunek w jakim miała podążać kapela. Whitehouse wkrótce sformował własny band pod nazwą Frenzy, Wilson zajął się pracą realizatorską i wskrzesił Sharks dopiero po 10 latach.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Sajkostory 28



Po marcowym gdyńskim koncercie Partia przeszła jeszcze jedną, przedostatnią transformację. Tym razem Plebana zastąpił basista Stan Zvezdy Grzesiek, co było po części pokłosiem tego dwuosobowego występu w Uchu, a po części pogarszających się relacji z chłopakami z Pułtuska na tle Robotixa i Cosmica. Co prawda Pleban dalej grał w Kometach, ale myślę, że nie bez znaczenia był fakt, że nie miał na swojej pozycji konkurencji i był nie do zastąpienia, niemniej atmosfera w grupie zaczęła się robić powoli toksyczna. Partia w tym okresie była już trochę w stanie zawieszenia i jedyny koncert w nowym składzie zagrała w kwietniu 2003 roku przed Damned w Proximie. Tak, tak – tą legendarną kapelą, która wydała pierwszy punkowy album w historii (jeśli chodzi o Europę), a następnie podryfowała w kierunku gotyckiego rocka czy post-punka z horrorowymi klimatami. Lesław próbował wtedy wkręcić mnie i Sivą na listę, ale była taka kicha z frekwencją, że organizator umoczył na grube tysiące nadwiślańskiej waluty, a wszelkie listy zostały anulowane i trzeba było kupować bilety po 60 złotych, co było kosmiczną ceną jak na ówczesne realia. Niemniej Damned z trzema oryginalnymi muzykami w składzie (Vanianem, Ratem i Captainem) oraz Patricią (ex-Sisters Of Mercy i Gun Club) na basie i zwariowanym klawiszowcem Montym Oxy Moronem zagrał koncert, który był wart każdej wydanej złotówki. A i Partia z nowym basistą wypadła naprawdę nieźle. Grzesiek zwany też „Staszkiem” nie pograł w sumie z Lesławem i Arkusem długo, bo wraz z premierą debiutanckiego albumu Komet, to ten drugi projekt żolibillowców uzyskał priorytet pierwszeństwa.

Damned mniej więcej z 2003 roku (fot. http://www.multinet.no)

W marcu 2003 nakładem „garażowego” Jimmy Jazz wyszła długo oczekiwana płyta Komety. Nawet wyjątkowo długo, bo pierwsze zapowiedzi były jeszcze z roku 2000, a spora część kawałków zawartych na CD pochodziła też z tego okresu – 5 numerów zagrali podczas pierwszego koncertu w Remoncie w 2000 roku: Love At First Bite, Nuda, Graveyard Stroll, Tak czy nie oraz Lonely Sky, a Król Filipperów był nagrany (razem z Tak czy nie) w tym samym roku na składankę dołączaną do Garażu pod tytułem Punks, Skins & Rude Boys Now! Jedyny kometowy kawałek z późniejszego okresu to Gdzie ona jest – choć tutaj strzelam w ciemno, bo nie wiem kiedy naprawdę powstał. Całość została uzupełniona dwoma coverami oraz numerem Samobójczynie nijak się niemającym do stylistyki i klimatu płyty Komety – zdecydowanie bardziej pasującym do grania Partii właśnie. Skąd więc to dwuletnie opóźnienie, skoro cały repertuar był już dawno gotowy? Wersja zespołu była taka, że terminy pozawalał wydawca, ale cytując klasyka, Jana Tomaszewskiego, „nic tu się kupy nie trzyma, a w zasadzie tylko kupy się trzyma”. Skoro nagrań dokonano w 2002 roku, to przecież nie jest winą wytwórni, że materiał nie ukazał się jak zapowiadano w roku 2000, następnie 2001 i wreszcie na początku 2002 roku. No bo mimo wszystko ciężko jest wydać płytę z czymś czego nie ma. Niby nie powinno mieć to żadnego znaczenia, że ostatecznie debiut Komet trafił do dystrybucji w marcu 2003, gdyby nie jeden fakt – cztery miesiące wcześniej swoją pierwszą płytę wypuścił Robotix. Mam wrażenie, że wojna na grabki i łopatki jaka wybuchła potem w sajkowej piaskownicy miała właśnie źródła w tym opóźnieniu i niespełnionych ambicjach. Jakby nie patrzeć, Lesław z Arkusem byli prekursorami drugiej fali nadwiślańskiego sajko – swój punkt widzenia na tą sprawę chyba w miarę jasno wyłożyłem już wcześniej, więc tylko jedna sprawa. Komety w przeciwieństwie do eklektycznej Partii miały być grupą zdecydowanie bardziej jednolitą stylistycznie, grając klasyczne psychobilly i neo-rockabilly. Chłopaki z Robotixa, jeszcze w czasach Skarpety, w jakiś sposób byli ich uczniami, czy nawet protegowanymi na muzycznej scenie. I nagle w ciągu paru miesięcy Robotixy zrobili materiał, nagrali go i wydali na CD, czyli to do czego Komety nie mogły się zebrać od trzech lat, zdobywając palmę pierwszeństwa na pierwszą polską płytę sajko. Jak mocno to siedziało w żolibillakach, że właśni uczniowie przegonili ich tuż przed metą, niech świadczy wpis Arkusa na forum sajko, gdzie zaczął się pieklić na pisaną przeze mnie historię psychobilly. Chodziło mu o to, że to nie prawda, że Robotix wydał pierwszą płytę w tym stylu w Polsce, bo przecież Partia zrobiła to wcześniej. Zaczęło się obsmarowywanie w wywiadach pułtuskiej kapeli, całkowicie poniżej wszelkiego poziomu, jakieś żenujące wpisy na necie, od Plebana zaczęli brać pieniądze za pożyczanie pieca basowego do grania z Robotixami. Tak jakby to Robotix był winny 3 letniego poślizgu w wydaniu debiutu Komet.

Komety - Komety [2003, Jimmy Jazz]

Pewności oczywiście mieć nie mogę, ale wszystko wskazuje na to, że główną i zasadniczą przyczyną tego opóźnienia była dość skąpa ilość materiału jak na wydanie długogrającej pozycji. Jak napisałem większość numerów była gotowa już w roku 2000, ale było tego jakby przymało, a przez następne trzy lata zespół, czyli de facto Lesław, praktycznie nie zrobił nowych songów, skupiając się na swoim drugim dziecku czyli Partii, a nawet wyjmując z repertuaru Komet kawałek Hiszpański Elvis na potrzeby płyty Partii Żoliborz-Mokotów, która też była w sumie króciutka. Jeszcze jedna sprawa - na płytach Partii/Komet covery pojawiają się w symbolicznych ilościach, albo wcale – jedynym wyjątkiem jest właśnie produkcja z 2003 roku, gdzie 4 z 10 numerów to przeróbki, co też o czymś świadczy. Fakt faktem, że Król Flipperów to bardzo luźna interpretacja wersji Stan Zvezdy, a w zasadzie zrobienie nowego kawałka na skutek inspiracji innym – mi się podobały obie wersje – studyjnie bardziej Kometowa, koncertowo Zvezdowa ;) Najdziwniejsza sprawa to numer Lonely Sky, do którego muzyka to wierna kopia kawałka Astro-Zombies No Other Girl z intrem gitarowym z innego numeru francuskiej kapeli pt. Barcelona, za to angielski tekst jest autorstwa Lesława.


Tak naprawdę mógłbym sobie darować to pitolenie, bo płyta sama w sobie jest bardzo dobra i to pod każdym względem, ale te niezdrowe emocje towarzyszące jej wydaniu mimo wszystko są istotną kwestią, by zrozumieć późniejsze wydarzenia. Jeśli o mnie chodzi, to jeśli nie mogli zrobić więcej materiału to nie, żaden tam powód do wstydu, że płyta wyszła na 21 minut. Są kapele które tłuką płytę za płytą, a dobrych kawałków jest tam tyle co kot napłakał. Debiutancki CD Komet może i przelatuje zbyt szybko, ale słabych punktów tam nie ma, nawet biorąc pod uwagę, że ja do tych Samobójczyń przekonać się nie mogę – no nie pasują do tej produkcji i już. Brzmienie jest super, pomysł na granie nawiązujący do sajkoatakowych klimatów z lat 80-tych zrealizowany perfekcyjnie, kompozycje fajne – ciekawa sprawa bo pobrzmiewa w nich wyraźnie duch Partii, a zarazem jest to coś zupełnie innego od wcześniejszych dokonań Lesława i Arkusa.

Komety - Nuda
 
Ostatecznie materiał został wydany przez Jimmy Jazz, związany z maga-zinem Garaż - już w 2000 roku Komety trafiły na składankę dołączaną do owego periodyku z dwoma numerami nagranymi jeszcze z Waldkiem na kontrabasie. Stało się to przyczynkiem do długoletniej współpracy warszawskiej grupy ze szczeciński wydawnictwem i odejściem od Ars Mundi – przy okazji pożegnalnego koncertu Partii poruszę jeszcze ten temat.


Przy okazji wydania płyty zespół zrealizował amatorski klip do kawałka Tak czy nie. Początkowo padł pomysł by w roli głównego bohatera obsadzić Wina, czego byłem gorącym orędownikiem, a i Lesław był temu przychylny. Nie wiem czemu nie wypaliło - z pewnością ze sporą szkodą dla teledysku ;)

 Komety - Tak czy nie

Na zakończenie jeszcze stara recenzja płyty Komet autorstwa Piotrka Wrzoska, który niestety już dawno zarzucił formę pisaną na rzecz camera obscura.

Na swoją debiutancką płytę Komety kazały się sporo naczekać wszystkim swoim fanom. Miała ukazać się już wczesną jesienią zeszłego roku, ale z winy wydawcy termin wydania przeciągnął się aż do marca AD 2003. Miało to być pierwsze w Polsce wydawnictwo z klimatu wiadomego, ale pierwszy na mecie znalazł się pułtuski Robotix. Lesław i Arkus nie powinni się jednak tym za bardzo przejmować bo o ile Robotix to czyste psycho, o tyle Komety to klasyczne neo-rockabilly (o pardon! żolibilly), wiec śmiało można powiedzieć, że jest to pierwsza produkcja rockabilly na naszym rynku.
Pozostaje wiec rozwalić się wygodnie w domowym zaciszu i posłuchać na co tak długo musieliśmy czekać.
Pierwszy utwór to znany już ze składanek „Garażu" „Król Flipperów". Teoretycznie jest to cover (a raczej wariacja na temat) kawałka Stan Zvezda, zagrany (i zaśpiewany) zupełnie inaczej niż oryginał. Gdy słuchałem tego utworu po raz pierwszy najbardziej uderzyła mnie „ascetyczność" brzmienia kojarząca się wczesnymi dokonaniami FRENZY. Przyznam, ze na początku trudno było mi się z tym oswoić, ale po kilku przesłuchaniach złapałem bakcyla i teraz już nie wyobrażam sobie, żeby ten kawałek był grany inaczej. Na nasze szczęście Komety nie marnują dobrych pomysłów i w taki sposób nagrana i zagrana jest cala płyta. Zresztą taki sposób realizacji to jest to, o co chodzi: czyste rockabilly – tylko gitara, kontrabas i perkusja. Swoja droga to panowie musieli się trochę nakombinować, żeby uzyskać takie archaiczne brzmienie w czasach, gdzie każde studio nagraniowe kusi tysiącem bajerków do przetwarzania i wzbogacania dźwięku.
Kolejna piosenka ma bardzo mylący tytuł brzmiący „Nuda Nuda Nuda", a jak na ironie jest to jedna z szybszych i żywiołowych kompozycji na płycie. I kolejny plus dla zespołu, bo słuchając jej ma się wrażenie, ze ciągle są lata 80-te i rockabilly-revival przeżywa właśnie swoje najlepsze lata.
Żeby nie było za wesoło już za chwile mamy okazje posłuchać o „Samobójczyniach", w których Lesław śpiewa: „Teraz już rozumiesz...". Przyznaje się bez bicia, ze ja tekstu za bardzo nie rozumiem, ale faktem jest, że jest bardzo niepokojący.
Dla podtrzymania mrocznego klimatu następny numer ma tytuł „Graveyard Stroll" i chyba jest najbardziej „psychobillowy" z całej płyty.
Gdyby nie charakterystyczny glos Lesława to przysiągłbym, ze „Lonely Sky" to utwór Reverend Horton Heat. Kawałek wymarzony do „przytulanych" pląsów.
„Tak Czy Nie" był mi również znany wcześniej z „Garażu", ale w porównaniu z tamta wersja ta brzmi zdecydowanie lepiej.
Panowie postawili sobie wyzwanie nie lada i grając „Blue Moon" postanowili zmierzyć się z samym Królem. Według mnie wychodzą z tej potyczki obronna ręka, bo o ile oryginał podoba mi się tak sobie, to ta wersja niezwykle mi pasi.
„Love At First Bite" jest kolejnym, po „Graveyard Stroll", numerem, któremu za sprawa tempa i tekstu bliżej do klasycznego psycho - niż do rockabilly.
Kawałek „Gdzie ona jest?" jest chyba najbardziej „Partyjnym" utworem granym przez Komety i sprawia wrażenie jakby był odrzutem z sesji do „Żoliborz-Mokotów".
Na deser dostajemy jeszcze jeden cover. Tym razem jest to „Runaway" Dela Shannona, tylko że w tym akurat wypadku uważam, że pierwotna wersja była o wiele lepsza...
I to by było na tyle... 10 piosenek, 20 minut muzyki (jak lata 50-te to lata 50-te kiedyś na winyle mieściło się niewiele więcej). Aaaaaa nie przepraszam.... Jeśli będziemy wystarczająco cierpliwi i będzie nam się chciało wysłuchać 20 minutowej ciszy (ew. możemy też być niecierpliwi i przelecieć tą pustkę przy pomocy klawisza ze znaczkiem „>>" ;)), to będziemy mogli jeszcze poznać utwór pt. „Komet Attack", który jest niczym innym jak 20 sekundową rejestracją „dźwięku spadających komet" z perkusją w tle. Nie pytajcie mnie po cholerę znalazło się toto na płycie i po co ta dluuuuuugasna cisza. Może lepiej było by wcisnąć w tym miejscu rewelacyjna wersję „Telewizji", albo po prostu dograć jeszcze parę kawałków, na które jak sadze, pomysłów Kometom nie brakuje.
Reasumując jest to płyta z muzyka, której wcześniej w Polsce nie było i wydaje mi się, że i później nie będzie, ponieważ Komety maja coś, czego brakuje wielu innym kapelom. Wiedzą co chcą grać, wiedzą jak, a co najważniejsze umieją to robić. Idealna muzyka na wiosenne noce. Amen.
[Wrzosek]