czwartek, 20 czerwca 2013

Sajkostory 15



Przełom lat 1999/2000 przyniósł warszawskiej sajko ekipie jeszcze dwa wyjazdy do czeskiej Pragi. Południowy kierunek – nie jestem w tym względzie obiektywny, uwielbiam tam jeździć. A sama Praga jest wyjątkowo ładnym i klimatycznym miastem, nawet biorąc pod uwagę, że jej centrum najechali i okopali się tam głęboko turyści z całego świata. Ale zatrzęsienie tanich knajp powoduje, że chyba każdy znajdzie sobie odpowiadającą mu miejscówkę do długodystansowego biesiadowania. Tam nawet w okolicach zamku czy starego miasta można bez trudu trafić na kufloteki z browarem za jakieś 3 zeta. A jak komuś nie odpowiada niski stosunkowo woltaż lokalnych piw to zawsze ma alternatywę pod postacią niedrogiego rumu, śliwowicy, czy morawskich win. W dodatku można się tam totalnie wyluzować, bo Czesi raczej nie gustują w napince i rozrzucaniu krzywych spojrzeń. Mieszkałem swego czasu jakieś 3 tygodnie na Karlinie, który uchodził za najbardziej menelsko-niebezpieczną dzielnicę w całej stolicy Czech, i wiem jedno – jak by go w całości przeteleportować do Warszawy, to tam byłby jedną z dzielnic najspokojniejszych. Jedna rzecz natomiast zawsze była dla mnie niepojęta – jak to możliwe, że czeska scena niezależna była w stanie zorganizować 10 razy więcej koncertów kapel zagranicznych niż Polacy. Tam się non-stop coś działo, przyjeżdżały kapele z najwyższej półki, bilety były tańsze niż na podobne imprezy w Polsce, o cenach alko nawet nie wspominając, tłumy wcale na te koncerty się nie pchały i jakoś to funkcjonowało.

Justyna, Piter, Wino (Praga 1999) 

Na 8 października 1999 zapowiedziano w Pradze imprezę pod nazwą 3rd Space Monster Rock&Roll Party, gdzie miały zagrać trzy lokalne kapele oraz jako główna atrakcja, będący u szczytu popularności, Mad Sin. Hey ho, let’s go. Tym razem z Warszawy przyjechała większa niż zazwyczaj ekipa – chyba z 7-8 osób, pojawiła się też podobna liczebnie załoga z Berlina. Sam koncert odbywał się w naprawdę fajnej scenerii, na powietrzu, w knajpie motocyklowej, która znajdowała się na półwyspie Libensky Ostrov. Miejscowych było może ze 100 osób, z czego w klimatach zdecydowana mniejszość. Ale i tak wychodzi na to, że byli daleko przed nami, szczególnie jeśli chodzi o scenę rockabilly – zagrały tam dwie kapele w takiej stylistyce - Crazy Wheels i Tomsbilly. Szczerze mówiąc to zagrały cienko, po części opierając się na zgranych standardach rock’n’rolla, ale jednak coś tam się pod tym względem działo i trochę takiej rockabillowej publiki też przyszło. 

Crazy Wheels (Praga 1999) 
 
Jako przedostatnia grała kapela sajko Los Bandidos, której wokalistą był Kosmak, późniejszy lider zajebistego bandu Green Monster. Ale akurat Bandidos, podobnie jak wcześniej rockabillowcy, wielkiej sztuki nie zrobili, zagrali jakiś miałki materiał własnej produkcji i parę lekko nieudolnych coverów Demented, więc z ulgą przyjęliśmy zakończenie ich setu. De facto to najciekawszym punktem ich występu było sceniczne rozdzianie się z garderoby przez wynajęta striptizerkę o powabnych kształtach, której towarzyszył w owym performance całkiem niemały wąż ;)

Striptiz na Los Bandidos strzelony z przyczajki
 
Mad Sin, jak to Mad Sin – rąbnęli jak torpeda, specjalnie nie ma co się po raz kolejny rozpisywać. Natomiast w czasie występu doszło do małej awantury pomiędzy wokalem, a ekipą berlińskich sajkowców i tu już skrobniemy parę słów. W tym czasie do kapeli, jako drugi gitarzysta, doszedł Tex Morton, który w latach 80-tych grał w jednej z pierwszych formacji sajkowych - Sunny Domestozs. Nie wiem dokładnie o co im biegało, ale Niemcy podczas koncertu mieli do niego wyraźnie jakieś „ale” – najpierw mu robili jakieś wrzuty słowne, pokazywali faki, aż w końcu któryś splunął w jego kierunku. W tym momencie Kofte, rzucił mikrofon, zrobił susa ze sceny i to co się wydarzyło w następnym sekundach wyglądało jak atak odyńca na stado zajęcy. Gruby wbił się pędem w tą ekipę, porozrzucał ich po bokach, złapał za gardło prowodyra i przeniósł go parę ładnych metrów w powietrzu, podczas gdy temu coraz bardziej gały wyłaziły z orbit, a nóżki energicznie machały nad ziemią. I bluzganie na Texa momentalnie się skończyło, a kapela dokończyła koncert już bez dodatkowych atrakcji. Po całej tej zawierusze byłem w stanie bez zastrzeżeń uwierzyć w historię opowiedzianą mi przez znajomego skina z Lubeki, o tym jak pod jakiś koncert Mad Sina w byłym NRD podbiła kilkunastoosobowa ekipa prawoskrętnych i wykrzykiwała hasła przeciw liderowi kapeli, który miał algierskie pochodzenie. No to się doczekali, bo Kofta wyskoczył na nich w pojedynkę, machnął dwa czy trzy cepy, po których trafieni zaliczyli K.O., a reszta umknęła w tempie iście sprinterskim. 

Holly i Tex Morton, Mad Sin (Praga 1999)
 
Koncertowy wieczór na Libenskym Ostrovie zakończył się lekkim upodleniem alkoholowym z kapelami, aczkolwiek bez skandalicznych konsekwencji. Następnego dnia balowaliśmy wieczorem w knajpie Ujezd na Malej Stranie, klimatyczne miejsce, które zastąpiła pamiętny żiżkowski Propast. Nagle ni stąd ni zowąd do kufloteki wbija się Mad Sin, nie zawinęli się po koncercie do Berlina, tylko postanowili pobiesiadować jeszcze w Pradze, więc nastąpiła powtórka z wczorajszej rozrywki. Jak ze stereo poleciał Psycho Therapy Ramonesów Koftę nagle zaczęło podrzucać, stanął na środku pubu i zaczął punkowe karaoke. Ech, czasy kiedy dobry wieczór kończył się o 6 nad ranem ;) A teraz jak nie prześpię 8 godzin to nawet mocne kawy nie pomagają ;)

Aśka i Kofte z Mad Sina (Praga 1999)
 
Drugi wyjazd do Pragi miał miejsce pod koniec marca 2000 roku, a skusił nas do tego koncert Demented Are Go. Tym razem ekipa wyjazdowa była skromniejsza, bo zabraliśmy się w trójkę – Justyna, Wino i Piter. Na nocleg wynajęliśmy domek kempingowy, z którego korzystaliśmy też przy okazji wcześniejszej wizyty na Mad Sinie – trochę nas wytrzęsło nocami, bo wiosna przechodziła akurat lekkie załamanie formy. Zrekompensowaliśmy sobie to spożyciem odpowiednich środków, które w powszechnej opinii uchodzą za rozgrzewające. Tym razem impreza odbywała się w samym centrum Pragi, w Rock Cafe na Narodni Trida – może to spowodowało, że publika dopisała zdecydowanie lepiej niż na jesieni. Chodź między Bogiem, a prawdą, to miejscowa sajko-ekipa pojawiła się w liczbie może kilkunastoosobowej, a zdecydowaną większość stanowiły osoby, które raczej bym skojarzył z zespołami typu Hey, czy Myslovitz. O ile pamięć mnie nie zawodzi to tym razem nie grały żadne supporty, a może je po prostu przeoczyliśmy zajmując się degustacją piwa przy barze. Atrakcja wieczoru jebnęła dokładnie tak jak należałoby oczekiwać, czyli z kopem i energią. Wokalista Sparky był ucharakteryzowany na jakiegoś goblina ze szpiczastymi uszami, potem trochę mu to wszystko zaczęło złazić podczas grania, bo w sali zrobiło się nieźle gorąco. Pod sceną, mimo ognia ze sceny, to głównie jakieś pląsy były – ja z Winem, i jeszcze Tomem -  kolesiem, który później grał w Green Monsters na kontrabasie – próbowaliśmy rozkręcić wrecking, ale rozkręcaliśmy głównie panikę. W ogóle nawet na koncertach punkowych czy oiowych czeskie pogo to takie softowe podskakiwanie, z sajko było to samo, więc energia, które moje ciało miało wtedy w nadmiarze nie miała się gdzie rozładować, co w połączeniu w wypitym alkoholem spowodowało, że w pewnym momencie dostałem klasycznej małpy. W skinowsko-punkowych czasach zdarzały nam się pewne patologiczne zabawy, które polegały na rozbijaniu sobie butelek na własnych głowach – wprowadził ową rozrywkę pewien znajomy z Gdańska, którego ksywy nie wymienię ze względu na to, że ma obecnie poważna posadę zawodową ;) Do apogeum doszło przed koncertem Horrorshow i Analogs w 96 w Sosnowcu, kiedy podczas popijawy z 10 osób zaczęło sobie butelki tłuc na głowach, na co świętej pamięci Iwan ze Szczecina, przebił wszystkich tłukąc z bani szybę wystawową w sklepie. Kiedy w Pradze Demented zaczęli grać cover Funnel Of Love Wandy Jackson odbiła mi szajba i rozwaliłem sobie na głowie flaszkę, którą właśnie co opróżniłem z browaru. Momentalnie parę metrów wokół mnie zrobiło się pusto, a Justyna z lekkim niepokojem zapytała się – Piter, wszystko w porządku?, - Tak, a co?No to idź do łazienki, w lusterko zajrzyj. Złapała mnie zdziwionego za rękę, zaprowadziła przed umywalkę, patrzę a tu połowa facjaty we krwi – nie dziwne, że tak wszyscy pospierdzielali. Normalnie tłuczenie butelek kończyło się minimalnym guzem, a teraz efekty specjalne jak z dobrego horroru. Potem na imprezie z Demented ich perkusista Ant powiedział, że jak mnie zobaczył po tej butelkowej akcji to zgubił rytm podczas grania. Abstrahując od tego idiotyzmu co zrobiłem, to sam koncert był jednym z najlepszych w wykonaniu Brytyjczyków, jaki kiedykolwiek widziałem.

Eddy i Sparky, Demented Are Go (Praga 2000)

Ant i Sparky, Demented Are Go (Paraga 2000)

Po koncercie obowiązkowo fotka z zespołem. Na początku, Kosmak, który organizował imprezę nie chciał nas przepuścić do zespołu, ale olaliśmy go i się wbiliśmy na scenę. Okazało się, że kapela ze względu na w miarę wczesną godzinę uderza jeszcze z kilkoma sajko-lokalsami na zamkniętą popijawę do małej knajpki. Chłopaki z Demented nie widzieli problemu, żebyśmy zabrali się z nimi, dołączyły też dwie sajkówy ze Szwecji, które były na koncercie, takie trochę laleczki spod igły – już nie pamiętam, czy przebywały w Pradze turystycznie, czy na jakiejś wymianie studenckiej. W ogóle te laski były nieco dziwne – jak Wino do nich zagadał o Ultima Thule, to się żachnęły, że tych „faszystów” to one nie słuchają. 

Piter, Justyna, Sparky (Demeneted Are Go), Wino (Praga 2000)

Najbardziej kontaktowymi osobami z kapeli, okazali się Ant, jeden z dwóch założycieli grupy, z którym sobie miło pogawędziliśmy przy bro oraz gitarzysta Stan. Drugim z założycieli był Sparky, nawiasem mówiąc kuzyn Anta, który okazał się bardzo sympatycznym gościem, aczkolwiek szybko odjechał wskutek spożytych ilości alkoholu, tudzież innych substancji i w stanie kompletnego mumina przesiedział większość imprezy gdzieś w kącie. Poderwał się raz, rozwalił krzesło, na którym siedział, został usadzony natychmiast przez resztę kapeli i znowu popadł w lekką katatonię. Subkultura psychobilly gromadziła w swych szeregach liczne porypane osobowości, ale Mark Phillips był pod tym względem daleko poza punktem, w którym kończyła się skala zwykłego świrostwa. To był dopiero przechuj, jeśli chodzi o wybryki – kapela nieustannie miała z nim problemy podczas tras koncertowych i wyjazdów zagranicznych. Podczas trasy po Francji kapeli zepsuł się bus, musieli się przesiąść do pociągu i tyle widzieli swojego wokalistę. Po tygodniu zespół odebrał telefon z francuskiej ambasady, żeby przejąć od nich zgubę i zapłacić za koszt przelotu samolotem do Londynu. Podczas koncertu w Amsterdamie Sparky z kolei wysrał się na scenie, w rezultacie czego kapela dostała wieloletni zakaz grania w Holandii. Kiedy zagrali tam znowu, pierwszy raz po latach, nie zabrakło rozczarowanych, że Mark nie powtórzył swoich fekalnych wyczynów. Po tym koncercie w Pradze kapela grać miała w Niemczech i Szwajcarii, ale Sparczak zdemolował w jakimś mieście pokój hotelowy, został zatrzymany przez policję i resztę trasy trzeba było odwołać. Nie był to pierwszy wybryk tego rodzaju, ale ponieważ zespół miał niedługo potem grać w po raz pierwszy w Stanach, na dużym sajkowym festiwalu, reszta muzyków zacisnęła zęby i postanowiła jeszcze raz machnąć ręką na zachowanie dzikusa. Ale wyprawa za Ocean skończyła się totalną katastrofą, Sparky zupełnie wymknął się spod kontroli, znowu zdemolował pokój hotelowy (w Nowym Jorku), podpalając w nim firanki, łamiąc meble i wrzucając odkurzacz do szybu wentylacyjnego, następnie jakby tego było mało rozpalił ognisko w Central Parku. Jakoś udało się prześlizgnąć z tym bez większych konsekwencji, ale w dniu koncertu Phillips na ostatnich zakupach złapał za tyłek ekspedientkę w sklepie, co w liderze „politycznej poprawności”, jakim było USA, oznaczało interwencję policji i miesięczny areszt. Kapela wściekła wróciła bez niego do UK, Sparky otrzymał nakaz deportacyjny, ale ponieważ dano mu tydzień na wyjazd, zdążył jeszcze zagrać w Stanach kilka koncertów z kapelą Speed Crazy biorąc na warsztat popularne kawałki Dementedów. Nawiasem mówiąc podobna sytuacja wydarzyła się przed planowanym koncertem Demented w Krakowie – podczas poprzedzającej go trasy po Hiszpanii Mark zaliczył kolejny rozbrat z rzeczywistością, nikt nie był w stanie dalej z nim występować i premierowy występ w Polsce nie doszedł do skutku. Kiedy późną nocą impreza z kapelą w Pradze zaczynała przygasać, wszyscy zaczęli się szykować do wyjścia, Sparky nagle odmówił powrotu na kwaterę. Kontrabasista Demented, Eddie, potężny typ, przerastający Phillipsa o dwie głowy po prostu złapał go za chabety, podniósł do góry i zaniósł wierzgającego nogami do hotelu.

Wino z Justyną i szwedzki sajkogirslami (Praga 2000)

Następnego dnia pobalowaliśmy sobie jeszcze naszym sajkowym trio po Pradze. W Rock Cafe szukałem okazji, żeby jebnąć Kosmakowi za jego wczorajsze zachowanie, ze dwa razy przechodząc pchnąłem go ramieniem, ale wyraźnie unikał konfrontacji. Całe szczęście, bo znowu bym wiochy narobił, a tak sumie to w późniejszych latach się zblatowaliśmy i trochę piw zostało wspólnie wypitych. Potem przenieśliśmy się do knajpy Ujezd, gdzie barmanami byli znajomkowie z wcześniejszych latach, a z głośników leciał przeważnie punkrock i ska. Ja czas spędziłem potrójnie przyjemnie, bo oprócz dobrej muzy i zimnego piwa, spotkałem w pubie dobrą znajomą – ładną punkówę o wdzięcznym imieniu Alżbeta ;)

1 komentarz: