czwartek, 8 sierpnia 2013

Dyskografia psychobilly 1983 - cz. 3

1983

King Kurt - Ooh Wallah, Wallah LP [Stiff, SEEZ 52]
A2 Destination Zulu Land (Written-By – Smeg, Thwack)
A3 Bo Diddley Goes East (Written-By – John Reddington)
A4 King Kurt's Hound Dog (Written-By – John Reddington)
A5 Wreck-A-Party-Rock (Written-By – John Reddington)
B2 Rockin' Kurt (Written-By – John Reddington)
B3 Lonesome Train (On A Lonsome Track) (Written-By – Glen T. Moore) (Org. The Johnny Burnette Trio, 1956)
B4 Mack The Knife (English lyrics by Marc Blitzstein, Written-By – Berthold Brecht, Kurt Weill) (Org. Kurt Gerron, 1928 w Operze za trzy grosze)
B5 Oedipus Rex (Written-By – John Reddington)


Jeden tydzień na mainstreamowej liście płytowej, na 99 miejscu. Może i wygląda to trochę śmiesznie, ale ilu kapelom psychobilly udało się w ogóle na tą listę najlepiej sprzedawanych w Wielkiej Brytanii albumów dostać? Jeszcze tylko The Meteors z Wreckin' Crew i ponownie King Kurt z drugim albumem. Zaraz, zaraz, ale czy King Kurt to w ogóle jest psychobilly? Muzycznie to zupełnie rozmijało się z tym co zaproponował Fenech, i z tym w co poszły kapele, które umownie można by nazwać psycho rockabilly jak Ricochets czy Dazzlers, nie wspominając nawet o punkowym sajko z lat późniejszych. Bliżej temu było do wariackiego, kabaretowego rock’n’rolla spod znaku Screaming Lord Sutcha, ale przecież czasy były inne i ten r’n’r był mocno przyprawiony klasycznym punk rockiem jak w Destinaton Zululand, Gather Your Limbs czy komediowej wersji nieśmiertelnego Ghostriders. Natomiast jeśli chodzi o podejście, klimat zabawy, koncerty na których między publiką, a kapelą latały ciastka, mąką, tudzież inne kuchenne specyjały - to już było sajkowe na maksa. Także totalnie odjechany imidż zespołu z wielkimi quiffami, za dużymi glanami, przebieraniem się za karawaniarzy w cylindrach z pogrzebowych konduktów. No i nie każdy musi śpiewać o demonach i seryjnych mordercach. Tak jeszcze na marginesie jednym z 3 coverow na albumie był Lonesome Train Johnniego Burnette’a, który na swojej koncertówce umieścił też Meteors – ciekawe kto się bardziej zagrzał z tego powodu?

Destination Zulu Land 

King Kurt - Destination Zululand 7” [Stiff, BUY 189]
A Destination Zululand (Written-By – Smeg, Thwack)
B She's As Hairy (Written-By – Smeg, Thwack)
King Kurt - Destination Zululand 12” EP [Stiff, S BUY 189]
A1 Destination Zululand (Written-By – Smeg, Thwack)                           
A2 She's As Hairy (Written-By – Smeg, Thwack)


Najlepsza sprzedaż w historii wydawnictw związanych ze sceną psychobilly – singiel dotarł do 36 miejsca na ogólnobrytyjską listę, gdzie gościł sześć tygodni. Na te swoje rekordowe miejsce wspiął się na początku listopada sadowiąc się pomiędzy singlami Depeche Mode i AC/DC – jednym słowem towarzystwo nie było złe. Tytułowy kawałek jest w takiej samej wersji jak na LP, B-Side to całkiem udany wesołkowaty She's As Hairy. Wersji dwunastocalowa została wzbogacona o rozbudowany, o ponad minutę, miks numeru Destination Zululand, całkiem zresztą udany – pewnie dlatego, że producentem (tak jak i albumu) był klasyk rock’n’rolla – Walijczyk Dave Edmunds.





Dyskografia psychobilly 1983 - cz. 2

1983


Meteors - Wreckin’ Crew LP [I.D., Nose 01]
A1 Insane (Written-By – P. Paul Fenech)
A2 I Ain't Ready (Written-By – P. Paul Fenech)
A3 Johnny Remember Me (Written-By – G.Godard) (John Leyton, 1961)
A4 I Don't Worry About It (Written-By – P. Paul Fenech)
A6 Zombie Noise  (Written-By – P. Paul Fenech)
B2 Phantom Of The Opera (Written-By – M. White)
B5 Sick Things (Written-By – P. Paul Fenech)
B6 Wild Thing (Written-By – C. Taylor) (The Wild Ones, 1965)
B7 I'm Not Mad / Get Off My Cloud (Written-By – Jagger/Richards) (Rolling Stones, 1965)


Jedyna płyta długogrająca The Meteors, która dotarła do pierwszego miejsca na brytyjskich listach najlepiej sprzedających się niezależnych wydawnictw, czyli Indie Charts (w sumie 9 tygodni na liście), a także jedyna, która trafił na listę ogólnobrytyjską (3 tygodnie, najwyższe miejsce 53). Zarazem to jest to też ostatnia produkcja grupy w czteroosobowym składzie i z dwoma kawałkami własnymi pisanymi i śpiewanymi przez kogoś innego niż Fenech. Muzyka i teksty do Axe Attack i Phantom Of The Opera są dziełem Micka White’a, a śpiewa na nich drugi wokalista Russel Jones. Obaj pożegnali się z kapelą wkrótce po nagraniu materiału na Wreckin’ Crew. Russel jeszcze w 1982 roku został wyrzucony przez Fenecha, który od tej pory nie tolerował konkurencji na wokalu w grupie. Ponoć na odchodne Jones obsprejował bus kapeli wielkim napisem King Kurt – znienawidzonymi przez Fenecha pierwszymi rywali Meteors na scenie sajko. Oryginalna wersja płyty wyszła jeszcze z kawałkami White’a i wokalem Jonesa, ale P. Paul widocznie musiał w sobie nosić potężny uraz do byłego drugiego wokalisty, bo ze wszystkich reedycji te numery usunięto, zastępując je dwoma piosenkami z singla Mutant Rock – dopiero wersja z 2003 wydana przez Castle zawierała oryginalny układ kawałków z 1983 roku (+ bonusy). Warto jeszcze dodać, że na wszystkich okładkach Wreckin' Crew pojawia się zdjęcie grupy w trzyosobowym składzie – bez Jonesa – było nie sprajować ;). White odszedł z kapeli po styczniowym koncercie w Brixton w 1983 roku, a w zasadzie został wyrzucony przez Fenecha – według wersji White’a przyczyną były jakieś smrody powstałe między nim, a liderem grupy podczas grudniowej trasy po Holandii – Mick wraz z kumplem zerwali się na cały jeden dzień, a w zasadzie noc, z dwoma holenderskimi laskami, co ponoć lekko wkurzyło Paula. Co do strony muzycznej Wreckin’ Crew jest żelazną klasyką psychobilly, ale jednak w widoczny sposób odstaje od debiutu, a świetne kawałki przemieszane są ze średnimi. I nie jest to chyba sprawą zmiany kontrabasu na gitarę elektryczną, ale tego, że wczesne kompozycje Fenecha są robione na kilku podobnych do siebie patentach, przez co brakuje tej różnorodności jakiej In Heaven zapewniały numery Lewisa. Dwa numery White’a są niezłe, w stylu wczesnego Guana Batz, gdzie w 1983 wylądował ex-basista Meteors, ale jest ich za mało by wprowadzić więcej urozmaicenia. Z piosenek Fenecha bardzo dobry jest tytułowy Wreckin’ Crew, świetnie też wypada motoryczny Rattle Snakin' Daddy śpiewany wspólnie z Jonesem, czy szybki Blue Sunshine – do klasyki przeszły też I Don't Worry About It oraz When A Stranger Calls z Helen Knight w intro. Jones dośpiewuje też dodatkowe partie wokalu w I Ain't Ready oraz dwóch coverach – Wild Thing amerykańskiej grupy The Wild Ones oraz w... Get Off My Cloud Rolling Stonesów – ciekawa sprawa, bo przecież ten numer pojawił się już na In Heaven, tyle, że w wykonaniu Lewisa – i moim zdaniem ta wersja jest o niebo lepsza niż nagrana na Wreckin’ Crew. Na płycie znalazły się też dwa numery z singla Johnny Remember Me.

MeteorsLive I live LP [Wreckin’, WRECK 1]
A1 Wipeout (Written-By – Fuller, Wilson) (The Surfaris, 1963)
A2 Maniac Rockers From Hell (Written-By – P. Paul Fenech)
A3 Lonesome Train (Written-By – Moore, Subotski) (The Johnny Burnette Trio, 1956)
A4 I Ain't Ready (Written-By – P. Paul Fenech)                                         
A5 Ain't Gonna Bring Me Down (Written-By – P. Paul Fenech)
A6 Sick Things (Written-By – P. Paul Fenech)
A7 Crazy, Crazy Lovin (Written By – Jay. G. Tiger) (Johnny Carroll & His Hot Rocks, 1956)
A8 Where A Stranger Calls (Written-By – P. Paul Fenech)
A9 Rawhide (Written-By – Tiomkine, Washington) (Frankie Laine, 1959)
B1 I Don't Worry About It (Written-By – P. Paul Fenech)
B2 Voodoo Rhythm (Written-By – P. Paul Fenech)
B3 You Crack Me Up (Written-By – P. Paul Fenech)
B4 Mutant Rock (Written-By – P. Paul Fenech)
B5 Graveyard Stomp (Written-By – P. Paul Fenech)
B6 Wreckin' Crew (Written-By – P. Paul Fenech)
B7 These Boots Were Made For Walking (Written-By – Hazlewood) (Nancy Sinatra, 1966)
B8 Long Blonde Hair (Written By – Raimes) (Johnny Powers, 1958)


Pierwszy koncertowy album w historii psychobilly zarejestrowany 25 lutego 1983 na koncercie w Glasgow w klubie Nite Moves. Dwanaście tygodni na Indie Charts – najwyższa pozycja 3. Co ciekawe na listy weszła też reedycja z 1985 roku – sześć tygodni, najwyżej 19 miejsce. Zaledwie kilka tygodni przed koncertem w Szkocji Micka White’a na gitarze basowej zastąpił Rick Ross, który pozostał w kapeli do wiosny 1984 – ponoć przyczyną jego późniejszego odejścia była przeprowadzka do USA. Było to jedyne wydawnictwo grupy zarejestrowane w tym składzie. Podpisuje się obiema rękoma pod opinią, że jest to zdecydowanie najlepsza oficjalna koncertówka The Meteors. Jakość dźwięku jest naprawdę niezła, kawałki są zagrane z ogromną energią, z dobrą szybkością, szkoda tylko, że brakuje kilku hitów z tego okresu jak The Crazed czy Psycho For Your Love. Według osób pamiętających wczesny Meteors ten LP bardzo dobrze oddaje klimat ówczesnych koncertów pionierów sajko. 11 kompozycji Fenecha uzupełnia 6 coverów – wszystko klasyka.





poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Sajkostory 25



W latach 80-tych w Londynie funkcjonowało miejsce koncertowe o nazwie Klub Foot, gdzie praktycznie w każdy weekend gromadziły się tłumy fanów psychobilly, neo-rockabilly i garażu. Sielanka nie trwała zbyt długo, klub został zamknięty w 1988 roku ze względu na przebudowę budynku, a nowe miejscówki nie cieszyły się już takim powodzeniem, po części na coraz gorszą kondycję sceny sajko w Anglii. Ale Klub Foot do tej pory ma status legendy na tej scenie. Nigdy bym nie przypuszczał, że na jakąś namiastkę tego klimatu doczekam się kiedyś w Warszawie. Uprzedzając fakty – też nie potrwało to za długo, w sumie ze 3-4 lata, ale co zeżarłem to moje. Tak więc blob doszedł do miejsca, w którym należałoby zacząć pisać o warszawskich Saturday Psychobilly Nights


Od czego się zaczęło? Jakoś tak wczesną jesienią 2002 roku spotkałem się z Lesławem i coś tam wspominał, że są jacyś goście, co chcą koncert psychobilly zrobić, ale nie bardzo w sumie kumają jak, i tak naprawdę nie wiadomo po co. Brzmiało to wszystko jakoś mętnie, Lesław jakby trochę niechętnie do tematu się odnosił – że on nie chce z nimi nic robić, ale czy może dać namiary na mnie? Trochę poprzytakiwałem, ale w sumie szybko zapomniałem o całej sprawie. Po jakimś czasie Lesław znowu odezwał się w tej sprawie, powiedział, że dał mój numer komórki jednemu kolesiowi, co to chce robić ten koncert i faktycznie po jakimś czasie dryń-dryń, z drugiej strony odezwał się osobnik, który przedstawił się jako Radek. Umówiliśmy się na jakieś spotkanko w centrum - pierwsze wrażenie było jak najbardziej Ok, Radzio okazał się bezpośredni w kontakcie i w miarę konkretny. Cała sprawa zasadzała się do tego, że razem z Tomkiem, którego poznałem nieco później, mieli dość ambitne plany zrobienia nieco fermentu wokół nadwiślańskiego psychobilly – przy czym miało być to łączenie przyjemnego, czyli promocji muzyki, z pożytecznym, czyli powiększaniem sakiewki. O ile sajko było już rozpoznawalną, jako tako, sprawą, a nawet gazety krajowe jakieś tam artykuliki zamieszczały przy okazji koncertów, to próba zarobienia na tym pieniędzy wydawała mi się myśleniem życzeniowym. Ale co tam – ja miałem swoją golgotę od 9 do 17 gdzie zarabiałem na życie i przyjemności, a co do psychobilly to nigdy nie traktowałem tego jako możliwości do zarobienia, ale jako hobby do którego się złotówki dokłada, a nie wyjmuje. Może byłem lekko sceptyczny do kreślonych przede mną planów, odnośnie koncertów, wydawania płyt, sklepu, ale wahać się nie wahałem – najwyżej będzie „jaka piękna katastrofa”. 


Później dopiero się dowiedziałem, że Radek był wcześniej menago Partii, ale poprztykali się przy okazji promocji albumu Szminka i krew. A firma Tomka, w której pracował miała wydawać debiutanckiego longa Komet, do czego też ostatecznie nie doszło. I o tym przyjdzie napisać. Cosmic – chyba ta firma zwała się wtedy jeszcze Amigos, ale przyjmijmy dla ułatwienia, że Cosmic - zainteresował się wówczas dopiero co powstałym projektem Arcziego i Plebana ze Skarpety o nazwie Robotix. Na wokal został zwerbowany ich kumpel Sivax, który udzielał się już w chórkach przy nagraniu 100 na 100, a na gitarę Guma, trochę spoza klimatu, ale jak się okazało dawał sobie radę z sajko w sposób szatański. Grupa zaczęła próby w maju 2002 roku, a już w sierpniu Arczi z Plebanem pojechali do Olsztyna oglądać salę nagraniową – z tego miasta był Radek, który pilotował całą sprawę – Arczi twierdzi, że niewiele z tych wyjazdów pamięta – pewnie w palnik dali ;)

 
Arczi (Robotix)

W kilka miesięcy od narodzin grupy, bo już we wrześniu Robotix, zaczął nagrywanie debiutanckiej płyty. W planach Cosmica wychodziło, że dobrze byłoby to połączyć z jakąś większą imprezą w klimatach – stąd właśnie ich zainteresowanie waszym skromnym narratorem, którego wzięli za osobę bywałą w świecie i obeznaną z muzyką psychobilly, a narrator udawał, że faktycznie tak jest. 
Od słowa do słowa doszliśmy do koncepcji zrobienia koncertu, na którym warszawskiej publice zaprezentowałyby się najlepsze lokalne kapele oraz jakaś zagraniczna gwiazda. Potem jak się spotykałem z Radziem i Tomkiem, to padała nazwa Coffin Nails – nie wiem skąd im to głowy przyszło, obaj twierdzili, że to bardzo dobra kapela, a ja przez grzeczność nie zaprzeczałem. Wysłałem nawet mail z zapytaniem do Humungusa o warunki – nie były to jakieś kokosy, chyba 1000 ojraków + transport lotniczy – tak czy siak trochę się zdziwili, że to jednak drogo. Ja z kolei zaproponowałem Mad Heads, sprawdzony temat – wiedziałem, że nie właduję organizatorów na minę. Napisałem maila do Vadima, wyraził zainteresowanie, wstępne warunki finansowe były dla Cosmica jak najbardziej do zaakceptowania i stanęło na tym, że ukraińska kapela zagra jako headliner mini-festu. 


Okazało się, że łatwiej było ściągnąć zagraniczną kapelę z absolutnej czołówki sajko niż upchnąć obok siebie rodzime grupy. Ja wtedy jeszcze nie kumałem skąd te kwasy między Lesławem, a Radkiem i Tomkiem. Wychodziłem z założenia, że skoro ma to być Psychobilly Night to jest oczywiste, że grają Komety, Stan Zvezda i Robotix – z mojej perspektywy kolejność kapel była mało istotna, bo lubiłem wszystkie trzy, ale w sumie o to się cała sprawa rozbiła. Najbardziej na luzaku podeszli goście ze Stan Zvezdy – problemem było, kto ma grać przed Mad HeadsamiRobotix czy Komety. Cosmic upierał się przy Robotixach, który finalizował nagrywanie płyty, a w sumie cała impreza była po części organizowana z myślą o promowaniu tej produkcji – wykładali na to własne pieniądze i brali na siebie większość roboty organizacyjnej. Komety ze swojej strony uważały, że mają dłuższy staż na scenie, większą rozpoznawalność, więc niby dlaczego mają ustępować miejsca debiutantom. Ciężko było odmówić racji obu stronom – nastąpił klasyczny konflikt interesów i nikt nie zamierzał ustępować. Cosmiki zresztą specjalnie się nie przejęły, że nie mogą się dogadać z jedną kapelą. Jeszcze próbowałem ratować sytuację - ze dwa razy telefonowałem do Lesława i próbowałem przekonać, żeby jednak machnął ręką na kolejność – szykuje się fajna impreza i szkoda, gdyby mieli nie wystąpić. Ale okazało się to wtedy nienegocjowalne. Było mi szkoda, ale trudno, żebym miał do kogokolwiek żal, że się tak to wszystko ułożyło. Problem w tym, że Komety w osobach Arkusa i Lesława, odkąd się okazało, że na Psychobilly Night nie zagrają, zaczęły na całej imprezie wieszać psy, takoż na organizatorach – pojawiły się epitety w rodzaju „złodzieje”, „oszuści”. W dodatku z forum Partii/Komet były metodycznie wycinane wszelkie tematy informujące o koncercie. O ile na początku byłem skłonny brać stronę Komet, kto, w jakiej kolejności ma grać, o tyle po takich zagrywkach zupełnie straciłem serce do stawania po ich stronie i machnąłem ręką – nie to nie, łaski bez. Ale te wrzuty na temat rzekomych szachrajstw Cosmica trochę mnie zaniepokoiły, jeśli chodzi o rozliczenia finansowe z Mad Headsami – dałem znać Vadimowi, że dochodzą jakieś dziwne informacje na temat organizatorów, a ten postawił sprawę jasno – mają przekazać kasę za koncert w moje ręce, bo ma do mnie 100% zaufania, a w innym przypadku odwołują przyjazd. Atmosfera się zagęściła, Tomek, który w sumie to wszystko finansował nie był specjalnie zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale koniec końców, przez Radka przekazał mi całą kasę i mogłem wysłać do Vadima uspakajającego maila. Kończąc już ten wątek dolarowo-czinkciarski okazało się, że akurat w tej materii Komety puściły śmierdzącego bąka, który zatruł mocno powietrze – z perspektywy kilku lat współpracy z Cosmikiem miałbym do nich parę zarzutów, ale nie takich, że byli nieuczciwi, czy w jakiś sposób szczególnie zachłanni na kasę. Ech, podobno dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, ale dżentelmenów to na nam wystrzelali w Katyniu i Powstaniu :( 

 Pleban (Robotix)

Początkowo w planach impreza miała się odbyć w byłym kinie Skarpa, ale została ostatecznie przeniesiona do klubu Punkt na Koszykowej, zdaje się, że z powodów finansowych. Nigdy jakoś tego Punktu nie polubiłem – nie była to specjalnie dobra miejscówka na koncerty, wyglądało to jak jakaś piwnica na wina, długa, ale wąska kiszka, z dość niskim sufitem – ciężko tam było uzyskać zadowalające nagłośnienie, przed samą sceną było miejsce może dla 10-20 % publiczności, a jak przyszło dużo ludzi to klimatyzacja nie nadążała ze swoją robotą. Ceny i jakoś piwa też pozostawiały wiele do życzenia. Z plusów było położenie w samym centrum Warszawy, dodatkowa sala na pogaduchy przy piwie oraz eleganckie kible.
Jeszcze przed samym koncertem doszło do małej popijawy, zorganizowanej przez Cosmic, z okazji wydania płyty przez Robotix, jaka miała miejsce w Czternastce na Starym Mieście. Pojawiło się parę osób z Warsaw Wreckin Krew, a wódzia polała się wyjątkowo szerokim strumieniem. W sumie było to niezłe osiągnięcie zrobić CD w jakieś pół roku po narodzinach grupy. Ponieważ nagrania i miksy dokonywano w kilku sesjach – od września do listopada, Arczi regularnie przesyłał mi jakieś jej próbki, więc miałem mniej więcej pojęcie, w jaką stronę to pójdzie – jak na Polskę było to zupełnie nowatorskie, bo poza efemeryczną próbą Weisse Ubermenschen, nikt tak wcześniej u nas nie grał. De Tazsos wciąż byli w powijakach, Komety i Stan Zvezda miały jednak bardziej oldskulowe brzmienie. W dodatku Kosmiczna Odyseja Helvisa była pierwszą polska produkcją psychobilly wydaną oficjalnie na płycie – co stanowiło potem jedno z haseł kampanii reklamowej wydawcy – Amigos, czyli późniejszego Cosmicu. To z kolei doprowadziło do białej gorączki Komety. Kiedy w 2000 grupa ta zadebiutowała w Remoncie wydawało się kwestią czasu, kiedy wyjdzie jej materiał studyjny, ale miesiące mijały i nic się nie działo. A tu tymczasem wyskakuje jak diabeł z pudełka grupa założona przez dwóch członków kapeli Skarpeta, którą z kolei na salony, a raczej sale koncertowe wprowadzał po części Lesław. Dobre relacje między chłopakami z Pułtuska, a żolibillowcami popsuły się w tempie greckiej gospodarki. Jakby było mało jechania na Amigos/Cosmic, Komety zaczęły sobie też używać na Robotix, a było to tym bardziej przykre, że dzieliły z tą kapelą kontrabasistę w osobie Plebana. Jakiś czas później Arkus oburzał się na forum psychobilly o określanie Kosmicznej Odysei mianem pierwszej płyty sajko, bo według niego należało się to produkcjom Partii. Był to oczywiście jakiś absurd, bo Partia nie wydała ani jednej płyty w stylu sajko, choć umieściła na nich kilka kawałków, które spokojnie w tym nurcie się mieściły.


Sam debiut Robotixa spotkał się generalnie z bardzo dobrym przyjęciem – od strony muzycznej nawiązywało to do ówczesnego trendu, zapoczątkowanego w latach 90-tych, czyli łączenia klasycznego sajkowego grania z ostrzejszym punkowym brzmieniem – z naciskiem na to drugie, co zostało uzupełnione przez solidną porcję horror punka. Komety za pomocą wywiadów i internetu szydziły, że jest to zwyczajna zrzynka z Nekromantix, których płyty sami mieli pułtuszczakom pożyczać, ale to akurat było strzelenie kulą w płot, bo gdzie Rzym, a gdzie Krym? Owszem jakieś nawiązania były, ale z pewnością nie do Nekromantix, jak już, co zresztą przyznawali bez ściemy Arczi z Plebanem, do innej duńskiej kapeli Godless Wicked Creeps, czy trochę też do Reverendów i Mad Sina, ale bez jakiejś chamówy z kopiowaniem riffów i pomysłów – raczej inspiracja samą ideą tego rodzaju grania. Może nie było to jakieś specjalnie odkrywcze, a kompozycje były nierówne, bo obok niezłych trafiały się też i gorsze, ale sama produkcja była wcale udana – w 2002 roku na świecie wyszło około 80 płyt w szeroko rozumianym stylu psychobilly i w mojej skromnej opinii Robotix się ze swoją Odyseją spokojnie mieścili w TOP20, chodź do najlepszej dychy było daleko – ale ten rok dla sajko był naprawdę niezły jeśli chodzi o poziom wydawnictw.
Ograniczę się do tych kilku refleksji, recenzji nie pisząc skoro ktoś, a mianowicie Wrzosek, zrobił to już tak, że lepiej nie dam rady ;) 
Poniżej więc opis płyty jego pióra z nieistniejącej już strony psychobilly.vip.interia.pl, której kontynuacja w dużym stopniu jest psychobilly.pl.


Panie i panowie! W końcu! Doczekaliśmy się nareszcie na polskim rynku pierwszej płyty utrzymanej w 100% w klimacie psycho! Rarytasem tym, uraczyła nas pułtuska ekipa Robotix dając nam do łap swój debiutancki album pt. Kosmiczna Odyseja Helvisa.

Ponieważ wydarzenie jest niewątpliwie historyczne, zasługuje na to, aby przyjrzeć mu się bardzo wnikliwie.

Do rąk dostajemy płytę trwającą 46 minut i wystarczy jeden rzut oka na tytuły, żeby wiedzieć czego możemy się spodziewać. Trupy, duchy, diabły, zombie, wampiry i kosmici to towarzystwo, w którym Robotix czują się najlepiej.

Na pierwszy ogień idzie Szkieletorock. Muzyka to nowoczesne psychobilly, które najbardziej chyba skojarzyło mi się z dokonaniami Reverend Horton Heat, ale o żadnym naśladownictwie nie mam mowy.

Następnie poznajemy „Wystrzałowa dziewczynę", która ma taki układ tempa jaki lubię najbardziej: zwolnienie w zwrotkach i galopada w refrenach. Wyczuwam, że może to być szlagier koncertowy przy którym publika wskoczy we wreckin pit choćby nie wiem jak była leniwa.



Funnel Of Love to kawałek coverowany już przez tylu grajków (że wspomnę tylko o Demented Are Go, czy Mike’a Ness’a), iż obawiałem się o to czy panowie wycisną z niego choć odrobinę oryginalności, ale na całe szczęście wywiązują się z zadania znakomicie.

Dalej zostajemy zaproszeni do Diabelnego Boogie, które w pełni zasługuje na swoją nazwę. Nózie same zaczynają przytupywać, a głowa kiwać się w rytm, w czym duża zasługa perkusji, która narzuca taki rytm, że ciężko w miejscu usiedzieć.

Extraball uzmysławia nam, na co przeznaczają wszystkie swoje jednozłotówki członkowie zespołu. Wchodzimy w świat flipperów. Siłą rzeczy nasuwają się skojarzenia ze Skillshot Partii.

Co prawda amerykanizacja życia w naszym kraju nie za bardzo mi odpowiada, dlatego wolę obchodzić święto zmarłych niż helloween... no chyba że będzie to takie Helloween jakie proponują Robotix, z kontrabasem walącym jak pepesza.

Kolejny numer Robot nie przypadł mi za bardzo do gustu. Słuchając go ciągle miałem wrażenie, że zaciął mi się odtwarzacz i cofnął się do którejś z wcześniejszych piosenek, chociaż nie potrafiłem powiedzieć do której.

W końcu dochodzimy do największego jak na razie przeboju chłopaków. Martwe Zło nie dość, ze zajebiste muzycznie to jeszcze traktuje o moim ulubionym horrorze, więc jest to najczęściej słuchany przeze mnie numer z tej płyty.

Naturalnie nie mogło zabraknąć ballady. Vampierella traktuje o nieszczęśliwej miłości do „nieumarłej" no i oczywiście przy tej okazji trudno nie wspomnieć Wampira Stan Zvezdy.

Robotix- Vampirella


Zabijcie mnie, ale nie wiem o kim jest piosenka Wściekły Pies. Muzyka kojarzy mi się trochę z Mad Sin, ale bohater utworu jest dla mnie całkowitą zagadką, zwłaszcza w kontekście dyskotekowego wstępu (swoją droga ciekawe czy te UU lalalala UU, UU lalalala UU zostało zaśpiewane przez członków zespołu, czy też wykorzystali jakieś sample :)

Nie byłaby to płyta psychobilly gdyby zabrakło na niej żywych trupów. Na szczęście następnym numerem jest Zombie więc wszystko w porządku. Zarówno muzyka jak i tekst nieodparcie kojarzą mi się ze Stan Zvezdą. Nie wiem tylko czy panowie ze S.Z. potrafiliby to tak zagrać.

Plan R From Outer Space jest ciekawostką z dwóch względów. Po pierwsze w całości jest utrzymany w klimacie surfowym, a po drugie jest śpiewany przez perkusistę. Świetny numer do leniuchowania na plaży.

Kolejny kawałek You Don’t Know Me Very Well to cover Meteorsów i szczerze mówiąc nie wiem po co został umieszczony na płycie. Kapela ma tyle własnych, świeżych pomysłów, że według mnie nie musi się podpierać cudzymi kawałkami, tym bardziej zagranymi tak, że niewiele odbiegają od oryginału. Nie ma się jednak co boczyć, bo już po chwili wpadamy w objęcia...

Mongo Mutanta. Zwrotka jako żywo przypomina mi „sajkowe" dokonania Skarpety, ale za to refren to już nawalanka w takim stylu, ze quiff się jeży.

Helvisa należy traktować chyba jako deklarację ideową zespołu. Ja w każdym razie życzę im, aby plan wprowadzenia do klubów rock’n’rolla powiódł się w 100%.

O! Jest i erotyk... nie, nie żarty na bok. W śpiewanym na dwa wokale Koszmarze panowie narzekają na bandy zombie, które nawiedzają ich we snach i nie dają spać... z tym kawałkiem jest podobnie jak z Robotem. Człowiek ciągle ma wrażenie, że już to gdzieś kiedyś słyszał.

Płytę zamyka 39-cio sekundowe country z trzeszczącej płyty pt. Kowbojczacha.

Reasumując: płyta ze wszech miar warta grzechu. Zajebiste melodie wpadające w ucho oraz odpowiednie rytmy i tema powodują, że płytki słucha się od „deski do deski" z rozdziawioną ze zdziwienia mordą, że coś takiego udało się nagrać w naszym kraju. Swoją drogą nie można nie wspomnieć o brzmieniu, które jest takie jak być powinno, co bardzo mnie cieszy, ponieważ obawiałem się, że Robotix trafią na realizatora który „wszystko wie lepiej" i zrobi z nich Ich Troje.

Jedyne czego mi brakuje to wkładki z tekstami, ale biorąc pod uwagę „ciężar gatunkowy" tej płyty, to aż wstydzę się, że marudzę o takie pierdoły. Pozostaje pogratulować i czekać na kolejne objawienia psychotuskowców.

PS: Na płycie zamieszczony jest tez teledysk do Vampirelli. [Wrzosek]

Tymczasem Psychobilly Night nadciągało wielkimi krokami. Cosmic zajął się akcją promocyjną, były informacje w Wyborczej, zajawki w radio, ale do końca nie mieliśmy pojęcia ile osób może się na imprezę kopsnąć. Rok wcześniej na Astro-Zombies i reaktywację Zvezdy przyszło ze 150-200 osób. Liczyliśmy, że w Punkcie pojawi się trochę więcej, ale przy takich przedsięwzięciach zawsze są jakieś obawy co do frekwencji. Do tego się okazało, że tego samego dnia gra w Warszawie Danzig, co zawsze mogło odjąć potencjalnej publiki. To co jednak się wydarzyło nie tylko przeszło nasze najśmielsze oczekiwania, ale było normalnie szokiem – na Psychobilly Night dobiło z 500-600 osób ze wszystkich możliwych undergroundowych klimatów i w ogóle spoza jakichkolwiek klimatów. Jamnikowata salka Punktu wypełniła się praktycznie w całej swojej podłużności, a jeszcze ludzie przesiadywali w tej bocznej norze, a nawet przy szatniach. Na Neonach, które otwierały ten mini-fest było jeszcze w miarę pustawo i spokojnie – była to kapelka znajomka - Maćka Mroczka – który pisywał też do Garażu recenzje płyt Partii. Nie wiem do końca jaka była idea przewodnia kapeli, chyba modsowski rock? Ja w każdym bądź razie jakoś nigdy się do ich grania nie przekonałem – może poza kawałkiem Derby, który wyzwalał w nogach zdecydowanie żywsze odruchy. Za to już na Stan Zveździe rozpoczęła się konkretna zabawa pod sceną, a kapela szybko złapała kontakt z publiką – sami też chyba byli w lekkim szoku, że rok po reaktywacji tak wiele osób, młodszych od nich po 10 i więcej lat, zna doskonale ich repertuar. Zvezda pojawiła się już w nowym składzie, z Falą na perce, który radził sobie w zadanym mu temacie świetnie i jakąś laską na dodatkowym wokalu, z czym było już nieco gorzej. 

Stan Zvezda

Co do Robotixa z kolei trudno było oczekiwać, że ktokolwiek będzie znał ich numery, skoro dopiero co wypuścili debiutanckiego CD, ale zagrali z takim animuszem i energią, że pod sceną znowu momentalnie zrobiło się dzikie pogo. Sivy na wokalu poradził sobie znakomicie, mimo, że praktycznie debiutował i to przed całkiem liczną publiką, Guma ciął na gitarze niesamowicie, tak samo Arczi na perce, ale to co robił Pleban z kontrabasem to była masakra – dodawało to kapeli takiej motoryki, że nawet nienajlepsze punktowe nagłośnienie niespecjalnie przeszkadzało. Cosmic nie mógł sobie zaplanować lepszej promocji Kosmicznej Odysei Helvisa, a Robotix z miejsca zdobył sobie uznanie wśród warszawskiej publiki, zresztą zupełnie zasłużenie. 

Robotix
Pomiędzy kapelami przerwy były na tyle duże, że był czas na piwo, pogaduchy, plociuchy, lansy, atmosfera była po prosto zajebista. Jeszcze przed zakończeniem koncert dobiło trochę ludzi z Danziga, który skończył się w miarę wcześniej. Cosmiki ściągnęły tez jakąś cizię z Super Expressu, która miała wysmażyć duży artykuł o psajko i psajkowcach, znaczy się też i o mnie. Jak mi zadała pierwsze pytanie, jak sobie układam quiffa to się posmarkałem ze śmiechu i uciekłem, ale parę osób z ekipy nie miało nic przeciw takim kuriozalnym gadkom – i faktycznie w bliskiej przyszłości najpopularniejszy rodzimy brukowiec zamieścił pokaźny dwustronnicowy artykuł o polskim psychobilly. 

 

A na koniec koncertu Mad Heads – grali do tej pory w Warszawie trzy razy, za każdym miażdżąc, więc i teraz oczekiwałem, że siuwaksu nie podadzą. Vadim wcześniej pytał mnie mailownie jakiej publiki się spodziewamy, żeby wiedzieć jak mniej więcej dobrać repertuar. Czy bardziej tanecznie, rock’n’rollowo, czy bardziej sajkowo, z napierdalaniem? Odpisałem: napierdalajcie! Przy czym, że koniecznie muszą polecieć Starbiker i Ukrainian Horror Show, bo trafiły na garażową składankę, puszcza je Pietia, więc każdy zna te numery. Co oni wyprawiali na scenie, to nawet ten pierwszy koncert z Kotłów zbladł. Muzycznie byli już na tak profesjonalnym poziomie, że podobali się nawet osobom, które generalnie za sajko nie przepadały, a te które przepadały to dostawały na ich koncertach muzycznego orgazmu. Jako, że kapela nocowała u mnie na kwadracie na Muranowie, gdzie przeprowadziłem się jakiś rok wcześniej, więc było sporo okazji do pogadania. Bogdan wspominał, że niedługo przed koncertem w stolicy grali w Szwajcarii przed Reverend Horton Heat – i nawet ci goście, którzy jak na realia sajko to są muzycznymi pół-bogami, podeszli po występie do Mad Headsów i zaczęli ich potrząsać za ręce, że dawno czegoś tak zajebistego nie widzieli. 

Mad Heads

Na scenie cały czas był ruch, Maksim właził na kontrabas, Vadim wycinał sztuczki na gitarze – najbardziej chyba utkwił mi moment jak w pewnym momencie wszyscy trzej zaczęli grać na perkusji. Publika oszalała, pod sceną już od 2 godzin trwała zabawa – na Zveździe i Robotixach, ale teraz to ludzie normalnie po ścianach chodzili – wąski przesmyk pod sceną zamienił się w jakąś szaloną wersję wreckin pit-pogo-dance, wskakiwanie na scenę, przewracanki po kilka osób. Skończyli grubo po północy, ale nikt nawet nie chciał słyszeć o tym by zeszli ze sceny – zaczęły się kolejne bisy, ale wszystko co dobre, no wiadomo. 


Po imprezie rozkręciło się jeszcze after-party, ale jak kijowianie trochę odtajali trzeba było zamawiać taryfy i odwieźć na załużony wypoczynek. A gdzie tam, Vadim, który przyjechał ze swoją dziewczyną, a potem przyszłą żoną, zebrali się w miarę szybko do spania. Ale w rekompensacie utraconego after-party w Punkcie zrobiliśmy sobie z Sivą, Bogdanem i Maksimem własne w kuchni, z tabasco i piwem jako motywem przewodnim ;)
Trudno powiedzieć, żeby Saturday Psychobilly Night było wydarzeniem udanym – ono było udanym w sposób wręcz nieprawdopodobnym! Dla psychobilly w Warszawie zaczynał się złoty okres, który miał potrwać kilka lat i mam nadzieję, że starczy mi zapału i czasu by to wszystko jeszcze przypomnieć ;)