poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Sajkostory 2



Odkąd kaseta magnetofonowa stała się istotną częścią mojego życia, jeszcze przez długi okres czasu nie łapałem się w niuansach niezliczonych szuflad i szufladek na które dzieliła się muzyka rockowa. Mainstream, underground, alternatywa, niby jak ja to miałem ogarnąć bez dostępu do internetu, który wówczas istniał jedynie na stronach powieści s-f? Grali na gitarach to grali. Gdzieś w 81 albo 82 przeczytałem w gazecie artykuł na całą stronę o punkach, popersach, metalach i faszystach pisany w tonie reportażu o praktykach kanibalistycznych na Papui. W tym samym okresie też pierwszy raz w życiu zobaczyłem panka – w autobusie – i byłem przerażony samą swoją obecnością w jednym środku komunikacji z tak niebezpieczną kreaturą.

Sporym przełomem była dla mnie wyprawa do osiedlowego kina na film Koncert będący dokumentacją łódzkiego Rockowiska z 1981 roku. To był rok 1983 albo 1984, w filmie przewijały się zespoły takie jak Maanam czy Republika, które dobrze znałem i lubiłem, ale największe wrażenie zrobiły na mnie Deuter i Brygada Kryzys. Poza Janerką takie granie nie przebijało się wówczas do państwowych, czyli jedynych mediów. Dla mnie ta muza była jak petarda, ale jeszcze większy szok zrobiły na mnie ujęcia publiki, popierdolonych freaków, z dziwnymi fryzurami, strojami, butami, szamoczących się w jakiś porąbanych tańcach. 


Cała ta szarość peerelu była jeszcze spotęgowana do kwadratu na osiedlu, na którym wtedy mieszkałem – Nowy Rembertów – wschodnie przedmieścia Warszawy, robotnicy, biedota, menelnia – prawie wszyscy moi kumple mieli warunki mieszkaniowe podobne do mnie, czyli kuchnia + pokój, w którym mieszkała cała rodzina. No, pewne detale się różniły, jeden miał normalne ściany, a drugi grzyb jak w kazamatach. Jeden mógł się wysrać w domu, a drugi latał do wychodka na podwórko. Buty jedne na rok, kurtka jedna na rok, klucz na sznurku na szyi i większość dnia poza domem. Pamiętam też, że nawet jako małe szczyle nie cierpieliśmy już komuny, bardziej intuicyjnie niż intencjonalnie. Po wprowadzeniu stanu wojennego pozakładaliśmy do szkół znaczki Solidarności, które podebraliśmy rodzicom. Na szczęście wychowawczyni pozdejmowała nam je już na pierwszej lekcji, wezwała starych i kazała dobrze owe znaczki przed gówniarzami pochować. Kończąc przydługą dygresję, zobaczenie na filmie tłumów dziwnie ubranej i ufryzowanej młodzieży totalnie wyłamującej się ze schematów powszechnej szarości życia za komuny dało mi trochę do myślenia.

Zacząłem układać włosy, które do tej pory rosły sobie jak chciały (i jak im pozwoliły na to nożyczki), na dżinsach wypisywałem nazwy zespołów, które lubiłem – krój pisma wymyślając samemu, bo skąd miałem wiedzieć jak wygląda oryginalny? Koło 6 klasy przestałem w zasadzie słuchać już tego nieszczęsnego dicho, natomiast rok później pojawiło się w mojej muzycznej edukacji coś nowego – mianowicie lista przebojów Rozgłośni Harcerskiej, czyli programu IV Polskiego Radia, w której puszczano dużo tzw. muzyki alternatywnej. Jak sama nazwa wskazuje rozgłośni tej słuchali harcerze, których mieliśmy w klasie 3 albo 4 – spoko goście, nie z najbliższej paczki, ale kumple. Generalnie w naszej klasie nie było jakiś specjalnych rywalizacji między poszczególnymi grupami – cała para szła w bójki pomiędzy równoległymi klasami A i B, znaczy się chłopakami z tych klas, a w zasadzie paczką do której należałem z podobną paczką z klasy B. W połowie podstawówki dwóch chłopaków z naszej ekipy nie zdało do następnej klasy, u naszych "wrogów" było to samo i się trochę to uspokoiło. Całą instytucję harcerstwa traktowaliśmy z lekkim przymrużeniem oka, tak samo jak tą listę przebojów, której oni czasami słuchali w szkole – bo była w jakiś dziwacznych godzinach o 14 czy o 15 w środku tygodnia. Pamiętam jak się nabijaliśmy z kawałka Misiowie puszyści Siekiery łażąc za harcerzami i parodiując go zawodzeniem "szewc zabija szewca". Nie wiem nawet kiedy dotarło do mnie, że zaczynają mi się niektóre z tych numerów z harcerskiej listy podobać, a ja sam stałem się słuchaczem tej rozgłośni. W 1986 Siekiera nagrała Nową Aleksandrię – rok wcześniej nabijałem się z tej kapeli – teraz kupiłem płytę i słuchałem jej na okrągło. Pod koniec roku miałem już postawione włosy, glany i naćwiekowaną kurtkę. Zaliczyłem też swój pierwszy koncert w Rivierze-Remont, która obok Hybryd była główną lokalizacją imprez undergroundowych w Warszawie. Grali wtedy T.Love, Sztywny Pal Azji i Pancerne Rowery, a ja pierwszy raz na żywo zobaczyłem publikę jaką znałem z filmu Koncert. Jako kilkunastoletni dzieciak byłem mocno wydygany swoją pierwszą wizytą w takim towarzystwie, a nie zwiększyło też mojej pewności siebie jak w pewnym momencie podszedł do mnie jakiś typ i powiedział "te młody, przyjechali skini z Widzewa, trzeba będzie im później wpierdolić, więc się przygotuj". Nie wiem czy skinom z Widzewa wówczas "wpierdolono" czy nie, mi w każdym bądź razie z owej krucjaty udało się wymiksować, a od tej pory zacząłem częściej bywać na koncertach punkowych i nowofalowych (jak to się o nich mówiło), a także ze swojego skromnego kieszonkowego dokonywać zakupów płyt winylowych. 

Tak więc jako nastolatek zostałem pankrokersem, o czym się nie będę dalej rozpisywać, natomiast wrócę do wątku głównego, którym o ile mnie pamięć nie myli miało być psajkobilly, czy jak się to tam pisze. No więc w okresie kiedy zacząłem uczęszczać na koncerty w Remoncie i Hybrydach, do warszawskiej punkowej kapeli Stan Zvezda dołączył nowy wokalista – Jacek Milczarek, a grupa zmieniła swój styl na psychobilly. Nie to, żebym wtedy się tym wiedział, teraz sobie sprawdziłem na internecie – natomiast fakt faktem, że o kapeli wtedy szybko zrobiło się głośno, co nie umknęło i mojej uwadze. Pierwszy raz zobaczyłem ich na festiwalu w Jarocinie w 87, na którym zostali zresztą jednym z laureatów. Później widziałem ich jeszcze parę razy w Remoncie, zanim się ostatecznie nie rozlecieli. Co tu dużo gadać, jakiegoś specjalnego wrażenia Stan Zvezda na mnie wtedy nie zrobił. Nie to, żeby im jakoś wtedy nie lubił, może to pokutowało te nieszczęsne uprzedzenie do Shakin’ Stevensa, a oni jeszcze się na dodatek ubierali tak samo jak ów Walijczyk – czyli całe opakowanie z dżinsów, a może zbyt pochłonięty byłem punkową rewolucją i jak ktoś nie śpiewał o wojnie atomowej i obaleniu systemu to miał u mnie minus na starcie. W dodatku ich najbardziej „radiowym” kawałkiem był Wyjdź na ulicę, którego do tej pory nie trawię. W każdym bądź razie Stan Zvezda zanim na dobre się rozkręciła to już jej nie było – pograli może ze dwa lata i zniknęli ze sceny na następnych kilkanaście. Bez zespołu, który by ciągnął za sobą raczkująca w Polsce subkulturę sajko, zanikła ona równie szybko jak się pojawiła. Pamiętam, że pod sceną na koncertach Zvezdy bawiła się zazwyczaj klikunastoosobowa ekipa, zapewne ówcześni sajkofani. Lata później jak rozmawiałem go z Kubą, ex-basistą Stana Zvezdy, to twierdził on, że w tamtym okresie to mogło być nawet z kilkadziesiąt osób w Warszawie, które siedziały w klimacie psychobilly, ale to chyba lekka przesada.

Materiał o Stan Zveździe (Non Stop, XI 1987)

Stan Zvezda (fot. http://tegoslucham.pl/index.php?s=blog&id=105)

Oprócz Zvezdy druga polska kapelą w rock’n’rollowym klimacie było w tym okresie gdyńskie Polish Ham, które po jakimś czasie zmieniło nazwę na Los Pirañas Del Baltico – ci grali zdecydowanie mniej sajkowo, a bardziej rock'n'rollowo czy rockabillowo – mieli nawet jeden przebój o bikiniarzach w harcerskiej rozgłośni po czym ślad po nich zaginął równie szybko co po Zveździe. Ten kawałek był zresztą całkiem przyjemny, wpadał w ucho na tyle łatwo, że po 20 latach ciągle pamiętam jak mniej więcej leciał i zasadniczą część tekstu, zerżniętą zresztą po części z piosenki Wojciecha Młynarskiego Fruwa twoja marynara.
Wzmianka o koncercie Polish Ham w Remoncie (Non Stop, XI 1985)

Materiał o Los Piranas Del Baltico (Non Stop, V 1986)


Niezwykle ważnym wydarzeniem dla efemerycznej polskiej sceny psychobilly lat 80-tych były dwie składanki wydane przez Tonpress. Ta państwowa (chyba? bo wolny rynek był dopiero w powijakach) wytwórnia płytowa specjalizowała się w muzyce rockowej i alternatywnej – w zasadzie jako jedyna regularnie tłoczyła winyle z kapelami punkowymi, co samo w sobie było ewenementem w systemie w jakim funkcjonowała. W 1986 Tonpress wydał na licencji holenderskiej wytwórni Rockhouse składankę Psycho Attack Over Europe vol. 1 z lekkimi zmianami w stosunku do oryginału, a rok później drugą część owej kompilacji (na Zachodzie wyszło w sumie pięć części).
 
Był to kamień milowy jeśli chodzi o popularyzację psychobilly nad Wisłą, niestety mimo, że byłem już wtedy w miarę świadomym konsumentem muzyki wydarzenie to mnie ominęło na skutek lektury miesięcznika muzycznego Non-stop. Mianowicie Mroczek Przemysław, recenzent, tego skądinąd, bardzo dobrego merytorycznie czasopisma, ale drukowanego na papierze zbliżonym do toaletowego, mocno krytycznie przejechał się po Psycho Attack Over Europe – na koniec dodając, że europejskie psychobilly jest na szczęście przebrzmiałą już modą. Zakupów płyt dokonywałem regularnie, ale z racji skromności mojego kieszonkowego i z braku innych opinii, przy wyborze często się kierowałem właśnie tego typu opisami. Jak pokazał czas w tym wypadku recenzja kompletnie rozminęła się z rzeczywistością, a kiedy już łykałem sajko jak polonez benzynę to przekonałem się ile muzycznych perełek zawiera owa produkcja.


Natomiast składanka ta miała niebagatelne znaczenie dla pierwszej fali rodzącego się rodzimego sajko. Ponieważ płyty wydawane za „żelazną kurtyną” miały dla obywateli peerelu niebotyczne ceny jedną z nielicznych możliwości zdobycia zachodnich produkcji była wymiana na to co tłoczono, i w miarę tanio sprzedawano, w Polsce. Tak więc po wydaniu „Psycho Attaków” było już się czym wymieniać z zachodnimi sajkowcami. Innym cennym wydawnictwem tego okresu była kolejna płyta na licencji – The Best of British Rockabilly – takoż zapoznana z moimi uszami w późniejszych latach. Tu mogę coś poplątać, bo to co wiem, to z jakichś pijackich rozmówek przy okazji koncertów, ale cennym źródłem kontaktów i płyt był też Rafał – późniejszy basista warszawskiej kapeli hardcorowej Poker Face, który jakoś w połowie lat 80-tych mieszkał w Szwajcarii, a nawet grał tam w przez jakiś czas na basie w słynnej obecnie kapeli Monsters – poruszającej się w klimatach garażowo-sajkowych. Brał też udział w nagraniu Nightmare – debiutanckiej epki szwajcarskiego zespołu.


Zamykając temat lat 80-tych z kronikarskiego obowiązku trzeba jeszcze wspomnieć o koncercie The Meteors w 1985 na Rock Arenie w Poznaniu. Niezłe kuriozum swoją drogą, bo w ówczesnym czasie do rządzonego przez huntę Jaruzelskiego peerelu trudno było zarówno wjechać jak i wyjechać. Niemniej nic nie wskazuje na to by ten koncert odcisnął jakiekolwiek piętno na późniejszą żywotność sajko w Polsce.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Sajkostory 1



Swego czasu sobie wymyśliłem, że warto by kiedyś spisać dla potomnych jak w naszym pięknym kraju zaistniało coś tak egzotycznego jak psychobilly, a tak się akurat składa, że przypadkiem przy owym zaistnieniu się znalazłem. „Przypadkiem” to chyba zresztą dobre słowo, albo jakimś kompletnie nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, bo od dziecka nie cierpiałem rokenrola.

Pozwolę sobie w związku z tym na mały, albo i nie mały – ile mi tam wyjdzie – wstęp.
Jako zupełnie pacholę dostałem przy okazji I Komunii Świętej gustowny medalik oraz, co zapewne mocno zdeterminowało mój dalszy żywot, radiomagnetofon krajowej produkcji o nazwie Kapral, który wyglądał tak:
(fot. http://www.jaarex.republika.pl)

Przy swoich mankamentach miał on jedną niesamowitą zaletę – mianowicie pancernopodobną konstrukcję, dzięki czemu nawet jak zaliczał glebę z wysokości np. blatu stołu to więcej krzywdy działo się podłodze niż owemu produktowi Zakładów Kasprzaka (w których na marginesie przydarzyło mi się pracować przez pewien okres czasu jakieś 10 lat później). Pierwsze dwie czyste kasety magnetofonowe zostały nagrane metodą na „Agenta Tomka”, to znaczy czatowałem przy włączonym telewizorze z lekko podniesionym magnetofonem i palcem na przycisku „record”. Sprawy nie ułatwiało, że pokój służący za „studio nagraniowe” był zamieszkały przez cztery osoby, czyli całą rodzinę – w końcu to był peerel, a nie Memphis ;) Dochodziło więc czasami do sytuacji gorszących – np. podczas nagrywania kawałków Slade’ów mój młodszy brat rozpoczął zakłócanie nagrywania poprzez „wydawanie odgłosów paszczą”, co miało skutek w użyciu wobec niego siły fizycznej przez nagrywającego, a to z kolei doprowadziło do użycia siły fizycznej przez mamę nagrywającego w stosunku do niego samego.

W tym okresie (wspominałem, że to wczesne lata 80-te?) telewizor nie był specjalnie szczodry jeśli chodzi o audycje muzyczne zdolne mnie zainteresować. Mianowicie program Pierwszy nie dawał zupełnie nic co by było godne mojej uwagi, natomiast program Drugi (i ostatni) dawał raz w tygodniu Wideotekę, prowadzoną przez Krzysztofa Szewczyka, która była głównym źródłem moich wczesnych inspiracji muzycznych. Pierwszym kawałkiem jaki nagrałem był Co mi Panie dasz Bajmu, za nim Klaus Mittfoch, a potem ze dwa LejdiPanki – tak to mniej więcej leciało. Jednym słowem, jako dziecię najbardziej lubiłem po rockowemu i po polsku, jakkolwiek spektrum proponowane przez Wideotekę obejmowało i niemiłe mi gatunki muzyczne. Mianowicie jednym z najbardziej lansowanych wykonawców przez pana Szewczyka był Walijczyk znany szerzej jako Shakin’ Stevens, na widok, którego teledysków trząsłem się z wściekłości. A cały gatunek zwany rokenrolem został w moich oczach spersonifikowany w osobie nieszczęsnego Stevensa, który dla mnie był synonimem jakiejś popeliny i kiczu. Co śmieszniejsze lata później przeczytałem, że rewelacyjny zespół Shakin Dudi przyjął swoją nazwę jako kpinę właśnie z Shakin’ Stevensa, o którym Dusza i Dudek mieli podobne zdanie co ja jako mały dzieć. Bo szczerze powiedziawszy to w latach późniejszych skonstatowałem, że Walijczyk miał jednak i fajne numery, których jednakże pan Szewczyk już mi przez telewizor nie puścił. Tak już zupełnie na marginesie – niedawno w telewizorze zobaczyłem popularnego w latach 80-tych prezentera muzycznego i po moich plecach przeszedł lekki dreszcz grozy, bo gość wygląda jak android z filmu s-f klasy C – smutny efekt wydawania swoich oszczędności na chirurga plastycznego przez faceta nie potrafiącego się pogodzić z upływem czasu.

Shakin' Stevens (fot. http://c.wrzuta.pl)
Jednym słowem na moją edukację wczesnomuzyczną teledyski Stevensa miały wpływ taki, że jak coś miało etykietę rokendrola to patrzyłem na to z podejrzliwości. Choć i zdarzały mi się wyjątki, bo pamiętam jak w wieku jako 12 czy 13 lat puszczałem z mojego kaprala Za 10 minut trzynasta albo Ausialala Shakin’ Dudiego i z rurą od odkurzacza skakałem po pokoju udając, że gram na gitarze.


Oprócz nielicznych programów muzycznych w TV można było znaleźć całkiem niezłą muzę w radio, niestety głównie w programie III, do odbioru, którego potrzebne było pasmo UKF, a tego nasze radio nie miało. Z zazdrością przysłuchiwałem się w szkole poniedziałkowym rozmowom kolegów, co nowego pojawiło się na trójkowej liście przebojów. Kiedy miałem jakieś 12 lat ubłagałem w końcu ojca by naprawił leżące w piwnicy truchło radia wielkości małej pralki, za to posiadające upragnione, umiłowane, wyczekiwane pasmo UKF. Teraz to była jazda, a nie oczekiwanie, że Szewczyk się zlituje i puści coś fajniejszego między cotygodniową popeliną. Clash, Stranglers, New Order, Billy Idol i od cholery fajnej muzy. Takiej mniej fajnej jeszcze więcej. Lista przebojów Trójki prowadzona przez Marka Niedźwieckiego musiała takiemu nastolatkowi jak ja i tysiącom innych, zastąpić net, fejs, blogi, fora, czaty, sraty i generalnie parę innych rzeczy pochłaniających czas młodzieży, które tymczasowo nie zostały jeszcze wynalezione.

Trzecim źródłem moich muzycznych zainteresowań był Marcin, kumpel z ulicy, którego mama pracowała w Polskich Nagraniach – jednej z największych peerelowskich wytwórni płytowych, dzięki czemu posiadał on pokaźną kolekcję winyli – towaru wówczas reglamentowanego jak pomarańcze czy papier toaletowy. W dodatku miał własny pokój, więc przegrywanie płyt z adaptera na mojego Kaprala miało dużo bardziej spokojny charakter niż domowe piratowanie z telewizora czy radia. No nie, sterylności kopii oczywiście nie udawało się zapewnić – pamiętam, że np. początek kawałka Ich marzenia Oddziału Zamkniętego został gratisowo wzbogacony o szczekanie psa kolegi. Kiedy jakiś czas później stosując kabel, a nie nagrywanie "z powietrza", zrobiłem lepszą kopię tej płyty ciągle się łapałem na tym, że przy wstępie do wspomnianego kawałka dziwi mnie brak psiego ujadania ;)

Nie ma też co ściemniać, że mój gust był podatny wyłącznie na rock i okolice. Kiedy byłem mniej więcej w 5 klasie podstawówki nastąpiło na rodzimym rynku muzycznym coś na kształt disco-tsunami. Za sprawą niemieckiej grupy Modern Talking nastąpił renesans dicho – w wersji trywialnej, kiczowatej i wieśniackiej, co nie zmienia faktu, że przez nieco ponad rok i takiej muzy popróbowałem ;) Osłuchało mi się to szybko i wyrosłem z tego jak z książek o przygodach Tomka Wilimowskiego. Choć jakiś tam podkorowy ślad pewnie gdzieś pod czaszką pozostał, bo do tej pory lubię melodyjne granie ;)