czwartek, 6 czerwca 2013

Sajkostory 11



Jako małe dziecko uwielbiałem studiować całymi dniami atlas geograficzny i podróżować palcem po mapie. I tak mi już zostało. Kiedy w 1991 odebrałem swój pierwszy paszport ruszyłem w świat – zacząłem od godzinnej wizyty na Słowacji, pokonując trasę od granicy do pierwszej knajpy, gdzie zjadłem zupę i popiłem ją dwoma piwami, bo były to najtańsze pozycje w menu. Od tej pory przynajmniej raz w roku staram się wyjechać gdzieś zagranicę, najchętniej tam, gdzie mnie jeszcze nie widzieli. W 1998 r. planowałem uderzyć do Lwowa, ostatecznie skończyło się na Chorwacji, gdzie niedawno zakończyła się wojna i jeszcze nie było zalewu turystów z grubszymi portfelami = kosmicznych cen. Ale z tej niezrealizowanej (wówczas) wyprawy za wschodnią granicę wynikła niespodziewanie ciekawa znajomość. W internecie znalazłem stronę kijowskiej kapeli psychobilly Mad Heads i napisałem na ich skrzynkę czy znają jakieś fajne knajpy albo rock’n’rollowe miejscówki we Lwowie. Odpisał mi wokalista grupy, Vadim, że pod tym względem nie jest to specjalnie rozrywkowe miasto, a na imprezy tego rodzaju zapraszają do Kijowa. Zaczęliśmy utrzymywać kontakt mailowy, wymieniając się informacjami, co się dzieje w naszych krajach, jeśli chodzi o sajko. U nas nie działo się prawie nic, na Ukrainie działo się właśnie Mad Heads. W tym czasie wydali drugi CD, Mad(e) In Ukraine, w niemieckiej wytwórni Crazy Love, w której zresztą w 1996 zadebiutowali płytą Psycholula. Wytwórnia ta funkcjonowała od bodajże 1993 r. i jeśli chodzi o psychobilly to w ciągu kilku lat stała się najpoważniejszą w Niemczech i jedną z najważniejszych w Europie. Ukraińska kapela dzięki płytom wydanym w CL zrobiła się więc rozpoznawalna zagranicą, dzięki czemu mogła zacząć tam jeździć na koncerty. Jeździć, a nie latać, bo tanich linii lotniczych jeszcze wtedy nie było, a wielkich pieniędzy za granie wtedy nie dostawali – tłukli się więc pociągami. A którędy jedzie pociąg z Kijowa do Niemiec? :) Na początku 1999 r. zorganizowano im trasę po Niemczech i Holandii, podróżowali przez Warszawę, więc Vadim zamailował do mnie czy byłaby możliwość załatwienia im u nas noclegów w drodze tam i z powrotem, a może zrobienia u nas jednego koncertu. Poczułem się jak przysłowiowa ślepa kura, która właśnie dziobnęła w ziarno.


Cała nasza Warsaw Wreckin Crew zakasała rękawy. Noclegi mogliśmy zorganizować bez większego problemu po znajomych, co do miejscówki od razu na myśl nasuwały się Kotły, gdzie robiliśmy we wcześniejszych latach koncerty street punkowe. Przez kilka lat, do momentu powstania „zagłębia” klubowego na Dobrej, klub ten był główną lokalizacją undergroundowych imprez w stolicy. Była to niewielka, szara klitka zlokalizowana w piwnicy przedwojennej fabryczki na Woli – przed jej przebudową mogło tam wejść ze 150–200 osób, choć na pierwsze koncerty Analogs czy Horrorshow wcisnęło się chyba znacznie więcej. Sporym plusem było jej położenie z dala od osiedli mieszkaniowych, a do tej fabryczki przylegał spory, ogrodzony plac – idealne miejsce do bezstresowego browara przed koncertem, bo psiarnia zazwyczaj tam się nie zapuszczała.

Oczywiste było, że na takim gigu powinna wystąpić też jedyna polska grupa osadzona w rock’n’rollowych klimatach, czyli Partia. Skontaktowałem się z Lesławem, który bardzo pozytywnie zareagował na możliwość zrobienia takiej imprezy. Wziął zresztą na swoją kapelę załatwienie części sprzętu nagłaśniającego i roboty organizacyjnej. Teraz trzeba było tylko rozreklamować imprezę, głównie wśród znajomych, i przez telegazetę – internet dopiero wchodził do Polski, a telewizor w domu miał prawie każdy. 

Mad Heads - Starbiker

Ustaliłem mailownie z Vadimem, że zagrają u nas jak będą już wracać z Niemiec, tak czy siak mieliśmy się zobaczyć wcześniej, bo z Kijowa do Berlina było ponad 30 godzin jazdy pociągiem i chcieli sobie zrobić przerwę na nocleg w Warszawie. Przyjeżdżali w piątek rano, ja miałem odebrać ich z Winem z Centralnego, a potem odholować do naszej znajomej, Leny, u której mieli kimać. Zaczęło się od lekkiej zmyłki, bo pociąg zamiast na Centralkę przyjechał na pobliski dworzec Śródmieście, więc musieliśmy się przemieszczać w podskokach. Tam z kolei oni wysiedli na środkowy peron, my czekaliśmy na „jedynce”, a przed erą powszechnych telefonów komórkowych, nie tak łatwo było się od razu namierzyć. Jakoś ich tam wypatrzyłem, przebiegliśmy na środkowy peron, jak się bezradnie po nim kręcili i zabraliśmy się do Leny, prowadząc pierwsze konwersację w zatłoczonym tramwaju, pełnym wkurwionych ludzi jadących do tyry. Mieszkanie znajdowało się w bloku na dalekiej Ochocie, a ja musiałem zaraz się przemieszczać do arbaitu na Mokotów, więc długo tam nie posiedziałem. Co zrozumiałe robota mi się tego dnia nie kleiła jeszcze bardziej niż na co dzień i męczyłem się do wyjścia niemiłosiernie. Trochę nie wiedziałem, czego się spodziewać po chłopakach z wesołej Ukrainy. U nas w kraju młodzież, dorośli czy starcy, wszyscy jak leci, lubią sobie golnąć, ale i tak stereotyp był taki, że prawdziwe chlanie to się dopiero za naszą wschodnią granicą zaczynało. Miałem lekkiego pietra, czy kijowianie nie są trochę zbyt rozrywkowi pod tym względem i nie zastanę w mieszkaniu Leny jakiejś dzikiej balangi. No i zastałam, aczkolwiek w nieco innej formie niż można było oczekiwać. Vadim, Maksim i Bohdan siedzieli sobie spokojnie w sweterkach, popijali herbatę i obserwowali z nieukrywanym zaciekawieniem, co wyprawiali Wino z Dżastin. Mianowicie ta dwójka oddelegowana do opiekowania się naszymi szanownymi gośćmi, musiała się raczyć bynajmniej nie herbatką, ale zgoła innymi trunkami i była wyraźnie zadowolona, że weekend dla nich zaczął się 10 godzin wcześniej niż normalnie. Wino wykonywał po całym pokoju choreografię, która była czymś pomiędzy naśladowaniem lotu samolotem, skokami gimnastyczki artystycznej, a wrecking pitem. Natomiast Justyna wisiała na kontrabasie i próbowała na nim grać nietypową techniką, mianowicie używając do tego bosej stopy – biorąc pod uwagę, że miała na sobie kabaretki i miniówkę, wyglądało to dość intrygująco. Zobaczywszy moja skromną osobę w progach mieszkania Lena, Wino i Dżastin zaczęli krzyczeć jedno przez drugie, że kapela dała już w mieszkaniu mini koncert, więc po usilnych namowach został on powtórzony. Justyna oddała kontrabas Maksimowi, Vadim wyjął gitarę, a Bohdan ustawił sobie zestaw szklanek, kubków i pudełek, na których zagrał łyżkami. Szok, jakie rzeczy on potrafił wybić na tej imitacji perkusji – zagrali parę numerów unplugged w tak mistrzowski sposób, że zrozumiałem skąd ten zabawowy nastrój na kwadracie. Wino miał się zmywać na drugą zmianę na pocztę gdzie pracował, ale tak się zdążył rozhasać, że wcale nie miał ochoty przerywać teraz imprezy, a dwa, że w jego stanie praca to była ostatnia rzecz, do której się wtedy nadawał. Złapał za telefon i chciał dzwonić do, że właśnie złamał rękę. O rzesz... – Wino, złamana ręka nie zrasta się w trzy dni, przecież w poniedziałek rano pojawisz się na poczcie bez gipsu!. Zrobił zadumaną minę w stylu Scarlett O’Hary („Nie będę się tym dzisiaj martwiła, pomyślę o tym jutro”). Ostatecznie pojechał do roboty, gdzie na bani obsługiwał interesantów i jak sam relacjonuje był dla nich tego dnia wyjątkowo opryskliwy ;)

Mad Heads - Tram In Lunacy

Mad Heads na szczęście okazali się równymi typami i lekkie wybryki miejscowych sajkofanów przyjęli ze zrozumieniem. Liderem i motorem kapeli był gitarzysta Vadim, chłopak mniej więcej w moim wieku, na kontrabasie grał jego młodszy brat Maksim, a na perce Bohdan. O ile bracia byli spokojniejsi, a Maksim mało się w ogóle odzywał, o tyle po Bohdanie widać było, że to rozrywkowa dusza. Czas szybko minął na słuchaniu muzy i luźnych gadkach o kondycji sceny sajko, życiu codziennym w naszych krajach, czy widokach na przyszłość. Kapela po krótkiej wizycie w Warszawie ruszyła na koncerty na Zachód, by po tygodniu znowu zawitać do Polski. Tym razem nocować mieli u Arka, tego samego, co balował z nami na Wild Cat w Berlinie. Nie jestem w tej chwili w stanie dokładnie odtworzyć daty tego koncertu, chyba była to sobota, w każdym bądź razie działo się to wszystko w połowie lutego 1999 r. Kapela przyjechała dzień przed imprezą, chyba wtedy odbierała ich z dworca Justyna, i rozlokowała się u Ara. Po południu dobiliśmy tam jeszcze ja, Wino i Ewka, która o ile w temacie sajko jeszcze nie siedziała, o tyle balować zawsze lubiła. To, co miało pierwotnie być niewinną wieczorną posiadówką, zamieniło się w szaleńcze hulanki z tańcami, przy czym tym razem rozruszali się też Ukraińcy, szczególnie Vadim ;) Trwałoby to pewnie do bladego rana, gdyby koło 1 czy 2 w nocy nie wkroczył w końcu z drugiego pokoju zbulwersowany Arek i ryknął, – Co to jest!? Miało być spanie, a nie tańczenie!. Nad ranem leczenie kaca wspomagało Dead Kennedys – z zasobów Arka kasetę wyciągnął i puścił Vadim, po czym z zadumą Mad Headsi stwierdzili – „Jakby tak się umiało grać na basie to nie byłby potrzebny do sajko kontrabas”. Faktycznie pierwsze płyty Kennedysów to momentami punkobilly w czystej postaci – gitarzysta tej genialnej amerykańskiej kapeli, East Bay Ray, zaczynał w grupie rockabilly o nazwie Cruisin, co wywarło ogromny wpływ na brzmienie Fresh Fruit for Rotten Vegetables, czy Plastic Surgery Disaster. Wystarczy posłuchać Stealing People's Mail, Let's Lynch the Landlord czy wariackiej wersji Viva Las Vegas – i to wszystko na rok przez debiutem płytowym Meteors.

Koncert, który miał miejsce w Kotłach, później przemianowanych na B65, a jeszcze później na No Mercy, przyciągnął trochę ponad sto osób, co było dla nas miłym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę, że sajko było wtedy w Polsce zupełną nowością, a Partia dopiero pracowała na swoją rozpoznawalność. W sumie znajomych i zwolenników żoliborskiej kapeli pojawiło się około dwudziestki, do tego parę osób, które pamiętały jeszcze warszawskie klimaty sajkowe lat 80-tych, ale największą grupę stanowili ludzie z klimatów subkulturówych, głównie nasi znajomi z różnych ekip punkowych oraz skinowskich, no i rzecz jasna nasza mini Warsaw Wreckin Crew. Jako pierwsza grała Partia, która na żywo brzmiała dużo ostrzej i bardziej energicznie niż na debiutanckiej płycie. W dodatku mieli już w repertuarze sporo numerów, które znalazły się na nowej płycie – dużo bardziej strawnych dla subkulturowej publiczności. W sumie dla wielu osób ten koncert był pierwszym kontaktem z zespołem Lesława i Arkusa, a to z kolei spowodowało, że począwszy od 1999 r. aż do rozpadu grupy, zasadniczą część ich publiki stanowili ludzie związani w taki, czy inny sposób z klimatami sajko, punk, ska czy skinhead.

Mad Heads - Ukrainian Horror Show

Jako drudzy na scenie zamontowali się Mad Headsi. W drodze do Niemiec Vadim zostawił mi ich dwa pierwsze CD, szczególnie Mad(e) in Ukraine to był kawał dobrej muzy, więc spodziewałem się, że i na scenie nie będzie popeliny. Ale to co zobaczyłem tego dnia w Kotłach przeszło moje wszelkie oczekiwania. Po latach jeżdżenia na sajkowe koncerty i obejrzeniu setek kapel, powiem jedno – ledwie kilka kapel dorównywało kijowianom na scenie. Rąbnęli takiego seta, że publika oszalała. Mieli zresztą niesamowitą zdolność dostosowywania swojego brzmienia do oczekiwań widowni. Widziałem nagrania ich koncertów na Ukrainie, gdzie publikę stanowili normalsi i wtedy grali softowo czy nawet wręcz dansingowo – teraz widząc, kto przyszedł do Kotłów pojechali dużo ostrzej, bardzo motorycznie i agresywnie. Chyba już od pierwszego numeru ruszyło pogo – w sumie jego polska wersja mocno przypomina wrecking pit ;) Kiedy kapela zaczynała grać bardziej rock’n’rollowo pogo stawało i wszyscy zaczynali tańczyć, a potem jak dawali z kopyta znowu się robił młyn pod sceną. Po dwóch czy trzech numerach bawiło się już 2/3 obecnych na sali i tak aż do końca koncertu. Ludzie tak się rozochocili, że kapelę od razu wyciągnięto na bisy. Potem wywołano ich jeszcze drugi raz, potem trzeci, na czwarty bis wychodzili już lekko zszokowani tym co się dzieje. Zagrali jeden numer i próbowali zejść na backstage, ludzie zaczęli ich wnosić na ramionach z powrotem – w tym momencie pół sceny było już zajęte przez tańczące laski i gości. Za szóstym razem kapela ponownie została wyniesiona przez publikę na rękach z pakamery z powrotem na salę – zagrali na koniec Ukrainian Horror Show, bodajże trzeci raz tego wieczoru i ze śmiechem powiedzieli, że więcej nie dadzą rady. Pierwszy i ostatni raz widziałem tak spontaniczną reakcję publiki na zupełnie nieznaną sobie kapelę, nie pamiętam też bym kiedykolwiek doświadczył takiej liczby bisów. Znajomi skini, punki podchodzili do nas i pytali, kiedy robimy następny koncert psychobilly. Jeden kumpel powiedział mi coś w tym stylu –„przyszedłem z nudów spotkać się ze znajomymi, psychobilly kojarzyło mi się z jakimś wieśniackim gównem, a to był najlepszy koncert, jaki widziałem w życiu!” i była to dość typowa reakcja po tej imprezie. Mad Heads grali potem u nas jeszcze kilka razy i można śmiało powiedzieć, że położyli jeden z kamieni milowych pod powstanie rodzimej sceny sajko.

3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A do teraz utrzymujesz z nimi kontakt czy jak się stali gwiazdami ska to już nie bałdzo:-)?

      Usuń
  2. Chyba, że to będzie kolejna jakaś opowiastka to nie było pytania :-)

    OdpowiedzUsuń