czwartek, 30 maja 2013

Sajkostory 9



Kontakt z zespołem Partia był wielce obiecujący, ale póki co dla polskiego psychobilly wiosny to jeszcze nie czyniło, co najwyżej przedwiośnie. Tymczasem sylwestrowy wypad do Berlina mocno zaostrzył nasze apetyty – wkrótce nadarzyła się kolejna okazja do przekraczania Odry – Berlin Wild Cat Weekend, którego piąta (i jak się później okazało ostatnia) edycja została zaplanowana na pierwsze dwa dni maja 1998 r. Jak zobaczyłem w pracy na wreckingpicie skład festu to ręce mi się tak zaczęły trząść i do końca dnia moja wydajność zamknęła się liczbą „zero”. Meteors, Demented, Mad Sin i Pitmen na jednym koncercie, plus kilka następnych kapel, których jeszcze wtedy nie znałem, a poznać chciałem bardzo. Wszystko to w dogodnym terminie, bo podczas długiego weekendu – czego chcieć więcej?
Wina i Magdy to nawet namawiać nie trzeba było, czwartą do brydża osobą okazał się Arek, znany też jako Disel. Chcecie wierzcie, nie chcecie to nie, ale Aro chodził ze mną i Winem do jednej klasy w podstawówce – nie wiem co oni nam tam w stołówce do zupy sypali, że po latach na sajko zaczęliśmy jeździć ;) Arek w latach 90-tych, w przeciwieństwie do naszego street punka, słuchał raczej kapel w stylu Fugazi czy Nomeansno i ostatecznie się w subkulturę sajko nie wbił, ale wyjazd zaliczył i wrócił zadowolony. Do składu dołączył też Goszczyniak z dziewczyną, ale nie jestem na 100% pewny czy się wbijali na koncert, czy bardziej turystycznie pojechali. Na miejscu w Berlinie spotkaliśmy też znajomego niemieckiego skina Bobbiego, który wkrótce miał się przeprowadzić do Warszawy.

W tym czasie maj był miesiącem „już prawie” letnim, a nie tak jak obecnie „jeszcze prawie” zimowym, berlińska pogoda przywitała nas więc bezchmurnym niebem i przyjemnym ciepełkiem. Festiwal miał miejsce na Kreuzbergu, ale tym razem nie w jego centrum, ale na obrzeżach w Bocklerparku, a konkretnie w leżącym na terenie parku Statthausie. Obok parku ciągnął się kanał, po którym kursowały turystyczne statki, a zgromadzeni przy brzegu sajkowcy zabawiali się pokazując gołe pośladki turystom. Jednym słowem trawka, słonko, piwko, sielanka. Publiki na imprezę dobiło tym razem konkretnie – Statthaus miał salę na jakieś 1,5 tysiaka chętnych i spokojnie tyle tam się przewinęło każdego dnia festu. Oczywiście większość stanowili sajkowcy i rockabillowcy, ale było też sporo punków, skinów, czy normalsów. Rzecz jasna nie byliśmy jedynymi obcokrajowcami – pojawiły się spore ekipy z Francji, Holandii, Wino drugiego dnia wyhaczył busik z Duńczykami – jak się okazało ekipą Godlessów i ich kumpli. Pijąc piwo nad kanałkiem poznaliśmy nawet psycho-fana z Chorwacji, tyle, że mieszkającego w Niemczech – zawsze można było spróbować w inter-słowiańskim się dogadać. Zabawna sytuacja się zdarzyła jak w pewnym momencie przeszła dwuminutowa mżawka. Wino chcąc zagadać do Chorwata, szukał w głowie słowiańskich słów, które ten mógłby skumać i mówi pokazując do góry – Woda. Woda z nieba. A gość na to – Deszcz?, wzbudzając salwę śmiechu naszej ekipy ze sposobu jak się Polak z Chorwatem dogadywali.

Pierwszą kapelą jaka grała w piątek był zdaje się holenderski Lovesteaks, na który się spóźniliśmy, natomiast po nich pojawili się na scenie Francuzi z Celicates – grający takie połączenie nieco softowego sajko z neo-rockabilly – kapela obecnie już trochę zapomniana, a zupełnie niesłusznie, bo świetnie nadawało się to i do słuchania i do zabawy. Szkoda, że podczas ich setu ludzie dopiero schodzili się do środka. Celicates mocno podrażnili apetyt na kolejną porcję dobrej muzy, ale jak na scenie zaczęli się instalować Slapping Suspenders to mi się usta wygięły w podkówkę jak dziecku, któremu zabrali ulubioną zabawkę. Szwedzi wyglądali jak banda hipisów z początku lat 70-tych, tyle, że na schludnie – długie kudły wokalisty, spodnie dzwony, jakieś dziwne kamizelki – nie, no, ja tego oglądać nie będę – kierunek drzwi – cel piwo na powietrzu. Jeszcze po drodze stoiska z płytami obczaiłem i byłem już jedną nogą na zewnątrz jak zaczęli grać. Czas operacji 3 sekundy i znalazłem się z powrotem pod sceną z koparą w dół. Wyglądali jak wyglądali, ale to co pierdolnęli na żywca – ustać w miejscu się nie dało. Ultra energetyczne psychobilly, zabawa, ruch na scenie, wszystko dopracowane, zróżnicowane, ja poszatkowany. Po secie, Aro poleciał kupić płytę, ja musiałem ochłonąć. Przedostatni w kolejce grali Rapids – jakbym nie był jeszcze przekonany do neo-rockabilly, to oni doskonale by się do tego nadawali. Potrafili w kapitalny sposób połączyć brzmienie kapel rockabilly lat 80-tych i wczesnego sajko. Na scenie za wiele nie dokazywali, ale i tak słuchało się ich bardzo dobrze. No i Demented Are Go – tym razem nie na zrzucie, nie przez przypadek, ale pod sama sceną, albo we wrecking pit. Co tu można napisać po tylu latach, jak się już widziało ich od tej pory z kilkanaście razy – wtedy to było przeżycie mistyczne. Miotający się po scenie Sparky i walec – bo tak wtedy ich odczuwałem – walec, który jechał po wszystkich moich zmysłach, całym ciele – brzmienie rwące bebechy. Ludzie na sajko mailing liście później narzekali nieco na umiejętności ich ówczesnego kontrabasisty, zdaje się, że był to Eddie (ex-Klingonz), ale dla mnie to on napierdzielał jak grecki heros. Nowość zawsze smakuje inaczej. Skoro ja do tej pory świetnie się bawię na koncertach Demented, no to wtedy rozwaliło mnie na cząstki.


Wild Cat 1998, Mad Sin

Koniec imprezy, trzeba uderzać do hotelu. Spośród setek ofert noclegowych wybraliśmy trawnik w parku, w którym odbywała się impreza, do czego skusiła nas atrakcyjna cena zamykająca się sumą zero marek. W porównaniu do Hamburga i tak spaliśmy jak Państwo, bo w śpiworach z plecakami robiącymi za poduszki. Warunki klimatyczne mogłyby być bardziej przyjazne, aczkolwiek zawsze lepszy początek maja niż początek kwietnia – niby trzydzieści dni różnicy, a człowiek tylko lekko się trzęsie z zimna, zamiast masować przez pół nocy kończyny w celu uratowania przed odmrożeniem. A właśnie, Wino nam się nocą po imprezie zgubił, co nas specjalnie nie zestresowało. Rano obudziłem się jako pierwszy. Lekko połamany i skacowany postanowiłem rozruszać trochę kości spacerem. Słoneczko przyjemnie grzało od wczesnego ranka, ptaki świergoliły, a jakaś banda dewiantów już darła japę w środku parku. Wiedziony ciekawością postanowiłem ich obejrzeć i moim oczom ukazał się następujący widok – na parkowej ławeczce siedziało kilku francuskich sajkowców o dość ortodoksyjnym wyglądzie i śpiewało po francusku jakiś chwytliwy szanson, a przed nimi stał, nie kto inny, jak Wino, który dyrygował energicznie owemu chórkowi. Najbardziej pojebanie wyglądający Francuz, z wielkim kolorowym quiffem i naszyjnikiem z kości kurczaka, jak gdyby nigdy nic szusował sobie obok na rolkach. Ucieszył mnie wielce fakt odnalezienia zaginionego Winiawy, który wyglądał jakby snu tej nocy nie zażywał, w przeciwieństwie do alkoholu. Jak on się z żabojadami dogadał nie mam pojęcia, bo oni tylko po swojemu mówili.

 Doba hotelowa powoli dobiega końca

Do późnego popołudnia, kiedy zaczynał się drugi dzień festu, obijaliśmy się ekipą po Kreuzbergu zasilając budżet sklepików sprzedających tanie piwo. Wino, który ewidentnie miał bessę jeśli chodzi o sen i hossę jeśli mówimy o spożytym alko, zaczął robić lekką bardachę, urządzając popisy wokalne w kierunku mijanych przechodniów. Lekko spanikowany Bobby próbował go uspokoić, że to specyficzna dzielnica i zaraz się ktoś do nas ustosunkuje w niemiły sposób, ale tłumacz tu pijakowi. Przeszło prawie bez konsekwencji, dopiero już w samym parku zrobiło się nieprzyjemnie, bo panisko zaczął się wydzierać do Turków grających w kosza, co im się bardzo nie spodobało. Przerwali grę i ruszyli do ledwo trzymającego się na nogach Winiawy, na szczęście załagodził wszystko poczciwy Bobby, który twierdził, że jeden z tych „koszykarzy” nawet nóż już w łapie trzymał – jeszcze by kęsim-kęsim nam porobili przez te pijackie wrzaski. 

Krojcebergowe klimaty

 Tym razem koncert zaczynała kapela Philiacs, ale podobnie jak dzień wcześniej zanotowaliśmy spóźnienie i zobaczyliśmy na scenie dopiero Pitmena. Na sali puchy, a większość publiki stanowiła spora załoga ich ziomków z Ruhry w koszulkach kapeli… identycznych do tej jaką miałem na sobie. Jako, że poza tym nikt inny na całym feście nie miał takiego t-shirta patrzyli na mnie ze zdziwieniem unosząc brwi – A ten to od nas jest? Nie przypominam go sobie…. Sam występ był naprawdę fajny, raz, że kapela grała zupełnie nieźle technicznie, dwa, że wokalista ma ciekawy głos, a trzy, że mieli swój własny, oryginalny pomysł na sajko, który przypadł nam do gustu. Zdecydowanie lepiej wypadli niż występująca po nich kolejna niemiecka kapela, Damage Done By Worms, która grała trochę za bardzo na jedno kopyto, więc po jakimś czasie darowaliśmy sobie i wyszliśmy na zewnątrz.

Drugiego dnia publiki było jeszcze więcej niż na pierwszy dzień festu, szczególnie takiej spoza klimatów –billy. Spotkaliśmy między innymi dobrego znajomka – Franka ze street punkowej kapeli Bierpatrioten. Dla niego to było jak najbardziej oczywiste, że mimo iż na co dzień słucha nieco innej muzyki warto się wybrać na Wild Cat, bo jednak psychobilly ma sporo wspólnego z punkiem, a zestaw kapel był naprawdę wyborny. Mam identyczne podejście – ze wszystkich gatunków muzycznych jakie kiedykolwiek powstały największe emocje wyzwala u mnie psychobilly, ale sto razy bardziej wolałbym iść na dobrą kapelę punkową, gotycką, garażową, ska, surfową, swingową, czy rockabillową, niż na marną sajkową. Zamykanie się we własnym getcie i trzymanie się „czystości stylu” to prosta droga do degenerowania się sceny przez coraz bardziej wtórne granie. Czasami nawet wewnątrz jednego gatunku potrafią się zarysować jakieś kuriozalne podziały, kto jest ten „prawdziwszy”. Warszawska scena oiowa w tym czasie właśnie wchodziła na taki etap, co obserwowałem, już trochę z boku, z pewnym rozbawieniem nie przypuszczając, że za parę lat i rodzącą się scenę sajko nie ominą tego rodzaju przypadłości. Na Wild Cat mieliśmy lekkie podśmiechujki w temacie koszulek sajkowców – pierwszego dnia większość popierdzielała w rozmaitych wzorach Demented, natomiast koszulek Meteors nie widziało się prawie wcale. Na drugi dzień tendencja się odwróciła i ciężko było zobaczyć charakterystyczne logo D.A.G., za to rozmaite meteorsy były wszędzie. Z lektury listy mailingowej zdążyłem się już zorientować, że obie kapele nie przepadały za sobą, a animozje potrafiły się rozciągnąć na grupy ich fanów. Jednym słowem, Polacy, głowy do góry, wiochę potrafią zrobić wszyscy i wszędzie! Z kolei fajną odmianą był stosunek do rockabilly – na scenie sajko gatunek ten był przyjmowany bardzo pozytywnie i zawsze jacyś jego przedstawiciele pojawiali się na tego typu festach zarówno na, jak i pod sceną. Niby oczywiste, bo oba gatunki muzyki dużo więcej łączy niż dzieli, ale jakoś w drugą stronę to nie działało.


Wild Cat 1998, P.Paul Fenech

Właśnie rockabilly, w wydaniu nie tyle klasycznym, co raczej charakterystycznym dla lat 80-tych, grały dwie kolejne kapele festiwalu. Blue Devils wypadł naprawdę fajnie, grając jajcarsko i takoż zachowując się na scenie. Fireball XL5 miał klimat bardziej mroczno-melancholijny, nie byłem do nich wtedy przekonany – po latach polubiłem te ich minimalistyczne granie z pogranicza wczesnego sajko i rockabilly revivalu. Następnie Mad Sin, trzeci raz w przeciągu roku. Znudzenie? Do tego było jeszcze daleko – znowu petarda atomowa. To był chyba ich pierwszy występ z Helvisem, co na początku wywołało moją lekką konsternację. Zaczęło się od jakichś pirotechnicznych atrakcji po ciemku i podkładu z Tako rzecze Zaratusta Straussa, spopularyzowanego przez film 2001: Odyseja kosmiczna. Na koniec coś pierdyknęło z większym hukiem, zapaliły się światła i zespół wystartował z „Viva Las Vegas”. Tyle, że na wokalu śpiewał facet będący taką sajkową karykaturą Elvisa – białe wdzianko stylizowane na gajerek Króla, czarna grzywa do góry z białym pasemkiem. Que pasa? Gdzie gruby, zwolnił się z kapeli? W środku kawałka nagle na scenę włazi Kofte, strzela groźne maski i robi „awanturę”. Kapela przestaje grać, Kofta wyjmuje pistolet i trach-trach, Helvis pada na glebę. Na szczęście zabili go i uciekł, kapela znowu ruszyła z kopyta tym razem już z właściwym wokalistą, a Helvis szybko wrócił na scenę z pięknie ucharakteryzowaną dziurą po pocisku w czole i wspomagał muzyków zianiem ogniem, w stylu, którego by się smok wawelski nie powstydził. No i na deser Meteor. Fenech już wtedy z fryzurą na glacę – quiff wyłysiał, ale muzyka nie. Po dwóch dniach imprezy byliśmy już mocno padnięci i skupiliśmy się na oglądaniu. Zresztą wrecking pit na tej kapeli to nie zabawa w berka – niemiecki Wrecing Crew chyba nie przyjmował wychudzonych osobników w swoje szeregi, bo chwilami to wyglądało jakby kilka drużyn rugby się tam właśnie kotłowało. Co do samego występu – no był ok, ale powiedzmy to sobie szczerze, kapela na żywo flaków sobie nie wypruwa. Dobrze, że przynajmniej nagłośnienie było dobre i naprawdę z przyjemnością się słuchało wycinania P. Paula na gitarze. Ale po jakiś 40 minutach zacząłem się łapać na tym, że odczuwam już lekkie znużenie i nie miałbym nic przeciw temu, by koncert dobiegł końca, co zresztą po kwadransie faktycznie nastąpiło.

poniedziałek, 27 maja 2013

Sajkostory 8



Można zaryzykować stwierdzenie, że koniec lat 90-tych to był dobry okres na zainteresowanie się psychobilly, bo cały ruch przeżywał wówczas wyraźne ożywienie. Oczywiście, jeśli się mieszkało w Stanach, Niemczech, Francji czy Skandynawii, bo w Polsce nie działo się pod tym względem kompletnie nic. A w zasadzie prawie nic. Buszując po internecie natrafiłem wreszcie na coś polskiego – stronę warszawskiej kapeli Partia, który to zespół odwoływał się między innymi do psychobilly. Do paru innych styli też – pamiętam, że padało określenie city swing i rockabilly. Mocno mnie to zaintrygowało i skrobnąłem maila, że fajnie i w ogóle takie tam. Szczerze mówiąc to sama nazwa grupy niewiele mi wtedy mówiła, kawałków nie znałem, chyba mieli na stronie dwa czy trzy mp3 do odsłuchania, ale głowy bym za to nie dał. Odpisał mi perkusista zespołu, Arkus, anonsując, że w najbliższym czasie grają koncert w Proximie. Był to kwiecień 1998 r., nic nie stało na przeszkodzie by się wybrać – poszedłem sam, bo akurat nikt ze znajomych nie reflektował. Oprócz tego w zestawie były jeszcze 3 rockowe kapele, z których dwóch nie znałem w ogóle, a trzecia nazwa, Agressiva 69, obiła mi się o uszy, ale co tam oni sobą reprezentowali nie miałem bladego pojęcia. Sama impreza to była straszna bieda – garstka ludzi w dość dużej sali, z czego większość zainteresowana głównie spożyciem. Jeśli spodziewałem się, że się pojawi jakaś rock’n’rollowa ekipa to chyba za dużo oczekiwałem. Był nawet jeden typ z grzywą do góry i w takich rockersowsko-motocyklowych butach – podbiłem na niego i się pytam czy też przyszedł na Partię, ale nawet nie wiedział, o czym ja do niego mówię.

Partia – Warszawa i ja

Nie owijając w bawełnę to pod sceną całą publikę Partii stanowiło kilkoro ich znajomych oraz skromna osoba piszącego te słowa. Zespół istniał od 1995 roku, ale w tym okresie, kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, był jeszcze mocno anonimowy. Przynajmniej ich oficjalna strona internetowa podawała wtedy taką datę, bo z biegiem czasu kapela się w jakiś zadziwiający sposób postarzała i obecnie ta sama strona rok powstania grupy podaje pod postacią cyferek 1993. Daruję sobie dociekanie, która wersja jest kanoniczna, ale przypomina mi to dorabianie sobie lat dla splendoru przez niektóre kluby sportowe. Co do samego występu miałem mieszane uczucia – o ile nie sposób było tego nijak nazwać psychobilly, o tyle nawiązań do tego gatunku można było się doszukać w muzyce Partii bez problemu. W niektórych numerach było ich więcej, w niektórych mniej, a w większości w ogóle, ale nie o to przecież chodziło. Samo to, że w ogóle ktoś w Polsce poruszał się po tego rodzaju muzycznych terytoriach było intrygujące, bo jakimś dziwnym trafem rock’n’roll nie miał szczęścia by zaistnieć na dłużej w naszym kraju.

 Partia – Dick Grayson

Kiedy w kwietniu 1954 Bill Haley nagrał ze swoimi Kometami Rock Around The Clock dał początek nowemu muzycznemu szaleństwu, które w przeciągu roku rozlało się po całych Stanach, a następnie trafiło za Ocean, na „stary kontynent”. Polska będąca w sowieckiej strefie wpływów była odgrodzona „żelazną kurtyną” od wytworów kultury „zgniłego kapitalizmu”, jak jazz czy rock’n’roll, ale nie była pod tym względem owa kurtyna specjalnie szczelna, a po wydarzeniach 1956 r. przestała być szczelna w ogóle. Muzyka rock’n’rollowa przeżyła w okresie PRL-u boom, który trwał dokładnie przez dekadę wyznaczającą lata 60-te.
Kwestią gustu jest ocena dorobku tego okresu, jednak niezaprzeczalnym faktem jest, że nagrano wówczas kilkanaście rozpoznawalnych do dziś „evergreenów”. Możliwe, że powstało wtedy znacznie więcej ciekawych pomysłów muzycznych, które nigdy nie doczekały się utrwalenia na żadnym nośniku, wskutek koncesjonowanie przez państwo możliwości nagrywania, koncertowania, nawet przeprowadzania regularnych prób… A czy w ogóle w latach 50-tych i 60-tych zaistniało w Polsce rockabilly, czyli najbardziej esencjonalna forma r’n’r? Szczerze mówiąc nic na to nie wskazuje. Co więcej, kiedy w latach 70-tych na Zachodzie nastąpił renesans rockabilly i kształtował się nowy gatunek nazywany umownie, dla odróżnienia od starego brzmienia, neo-rockabilly, w Polsce przeszło to praktycznie nie zauważone. Nie wiem czy istnieje drugi kraj poza Polską, w którym scena psychobilly rozwinęła się nie na bazie sceny rockabilly, ale punk rockowej – i tyczy się to zarówno epizodu z lat 80-tych, jak i tego, co zaszło na przełomie wieków. Trudno mi znaleźć jakiekolwiek racjonalne wytłumaczenie, dlaczego od lat 70-tych aż do początku XXI wieku w Polsce rock’n’roll przebił się w zasadzie tylko raz – pod postacią żartu bluesowego wokalisty i punkowego gitarzysty, czyli zespołu Shakin’ Dudi. Do tego krótki przebłysk sajkowej Stan Zvezdy i rock’n’rollowego Polish Ham/Los Pirañas Del Balticos. A po 1989 już zupełnie nic, bo trudno do tego nurtu zaliczyć słabiutkie Darmozjady Darka Duszy, czy plumkania trójmiejskiego Marylin Monroe.

  Partia – Pociąg do nikąd

Dlatego pojawienie się takiego zespołu jak Partia było niebagatelną sprawą, choć grupa sama w sobie nie była ani sajkowa, ani rockabillowa, ani swingowa. Po prawdzie to, co oni grali w 1998 to był po prostu rock, ale sięgający inspiracjami tam gdzie zazwyczaj polskie kapele się nie zapuszczały. W dodatku nie były to pomysły przypadkowe, jak w przypadku kapel typu Róże Europy czy T.Love, które jak zahaczały o r’n’r to w sposób przaśny i kiczowaty.

  Partia – High School

Nie bez znaczenie było też, że instrumenty muzyczne nie przeszkadzały chłopakom z Partii w graniu – a na tym pierwszym koncercie szczególnie mi podeszło bicie w bębny Arkusa – takie trochę w stylu Robertsona z wczesnego okresu Meteors. Po koncercie podbiłem do zespołu, akurat znosili sprzęt do samochodu, więc im trochę pomogłem, a potem znalazła się chwila, żeby jeszcze pogadać. Wychodzi na to, że w tym okresie ich zespołowa skrzynka pocztowa nie była jeszcze zasypywana mailami od podobnych do mnie osobników, bo byli mnie równie ciekawi, co ja ich ;). Gadka szybko zaczęła się kleić, mi się w sumie podobało jak zagrali, zaczęliśmy nawijać o zespołach, koncertach, takich tam duperelach. Choć w Partii grały trzy osoby, to basista Waldek trzymał się jakby trochę z boku tego wszystkiego. W tym samym roku zaczął też grać w zespole ska, Pan Profeska, i mam wrażenie, że to właśnie z nim bardziej się identyfikował. Tak naprawdę Partia to byli Lesław i Arkus – jak się okazało znajomi jeszcze z dzieciństwa. Sama ich przyjaźń to ciekawy przypadek, bo byli swoim totalnymi przeciwieństwami. Lesław wysoki i potężnie zbudowany, Arkus mały i drobny. Pierwszy nieco introwertyczny, spokojny, czasami nawet flegmatyczny, drugi „żywe srebro”, ruchliwy, wybuchowy. Arkus w stałej relacji z jedną wybranką oraz z dzieckiem w drodze i Lesław wiecznie poszukujący w relacjach z płcią piękną. Niemniej rozumieli się świetnie, przynajmniej w okresie grania w Partii. Same pomysły na to, co i w jaki sposób grać wychodziły przede wszystkim od Lesława i to z nim szybko dogadałem się, jeśli chodzi o tematy muzyczne. Okazało się, że miałem trochę nagrań, którymi był zainteresowany, a on z kolei miał takich nagrań, które zainteresowały mnie, naprawdę sporo. Zaczęliśmy w miarę możliwości wymieniać się muzą, przy czym jak zaznaczyłem, przepływ w moim kierunku szedł znacznie szerszym strumieniem. Było też z kim pogadać o tym, co dzieje się na scenie psychobilly, i generalnie rock’n’rollowej kulturze, o tym jak funkcjonuje rynek muzyczny w Polsce, jak wyglądają koncerty na zachodzie. Zacząłem bywać na większości warszawskich koncertów Partii, przy czym stopniowo rosła też na nich liczba moich znajomych.

Partia (fot. http://www.jimmyjazz.pl/data/include/cms/NEWSLETTER/PARTIA-Best/Partia_-_Fot_promo_04.jpg)

Większą rozpoznawalność dało kapeli wydanie debiutanckiej płyty na CD, która wyszła w maju 1998 r., czyli w sumie w niewielkim odstępie czasu od momentu poznania przeze mnie grupy. Swój egzemplarz dostałem bezpośrednio od Lesława i muszę przyznać, że do tego wydawnictwa miałem ambiwalentne odczucia. Kapela przyznała potem, że nie była zadowolona z finalnego efektu. Ponoć dostarczyli realizatorowi płyty Cramps, żeby ustawił podobne brzmienie, ale ten upierał się, żeby zrobić to à la T.Love – i wychodzi na to, że stanęło na jego. Jako całość nie powalało to z nóg, za dużo tu było rocka, z takim dość softowym brzmieniem, ale parę numerów było naprawdę godnych uwagi. Partia jako pierwsza i jedyna polska kapela wydała w latach 90-tych płytę, na której znalazły się jakieś kawałki psychobilly i rockabilly, bo tak przecież z czystym sumieniem można określić numery Pociąg do nikąd, Dick Grayson i High School. W sumie to nie mieściły się one idealnie w żadnym z tych nurtów, ale gdzieś balansowały na granicy pomiędzy nowoczesnym rockabilly, a lżejszym sajko – może to paralele na wyrost, ale trochę w stylu, w jakim łączył te dwa rodzaje muzyki znakomity Reverend Horton Heat, a trochę jak późniejszy Meantraitors. Nie to żebym porównywał ich do wspomnianych kapel, czy chciał przez to powiedzieć, że Partia z nich zrzynała, bo udało im się stworzyć własne, charakterystyczne brzmienie, ale jednak pewne podobieństwa można było znaleźć. Po prawdzie to i te trzy kawałki dupy nie urywały, ale różnica jakościowa w stosunku do takich Parasoli czy Ulic była konkretna. Oprócz tych trzech rocka/psychobillowych numerów fajnie jeszcze wypadał największy hit kapeli Warszawa i ja – bardziej rockowy, ale z rock’n’rollowym klimatem, oraz punkowy Reve, który ponoć był po francusku, choć znajoma posługująca się tym językiem poddawała to w wątpliwość ;). 

Partia - Partia (1998, Ars Mundi)

czwartek, 23 maja 2013

Sajkostory 7



Przy takich wspominkach zazwyczaj pojawia się fundamentalne pytanie o kolejność poruszania kolejnych wątków, co jest sprawą z góry przegraną, bo wszystko przelewa się dosyć płynnie, więc wykonamy teraz zgrabną (albo i nie) woltę wracając do końcówki 1997 roku. Wczesne koncerty sajkowe Stan Zvezdy zaliczyłem w latach 80-tych bez silniejszych wzruszeń, następne, Demented i Mad Sin, trochę „przy okazji” 10 lat później. Pierwszą imprezą psychobilly, która była celem samym w sobie okazało się sylwestrowe party w Berlinie żegnające rok 1997, a witające 1998, na którym grać miał Mad Sin oraz trzy inne lokalne kapele – Notorious Deafmen, Eddyhez i Church of Confidence. Samo sylwestrowanie za granicą mieliśmy już zaliczone w czeskiej Pradze, rok czy dwa lata wcześniej. Zapamiętałem z tego jedną cenną wskazówkę – jak się budzisz o 5 rano na ławce w pubie z kacem wielkości tyranozaura, na dworze jest minus 10, a do własnego łóżka odległość wynosi 12 godzin jazdy pociągiem – to nie jest dobrze. Do Berlina wybraliśmy się ekipą 5-osobową w składzie: Magda, Piter, Wino, Goszczyniak oraz laska Goszczyniaka, która sprawowała ową funkcję na tyle krótko, że nie pomnę jej imienia. Tradycyjnie pkp do granicy, a potem na bilet grupowy. Pogoda na miejscu była chyba z 10 stopni cieplejsza niż w Warszawie, na tyle przyjemna, że mimo środka zimy można było sobie znaleźć ławeczkę pod pozbawionym liści drzewie, wypić piwko z supermarketu i zagryźć falafelem od Turka.

Paradoksalnie od końcówki lat 90-tych aż do wprowadzenia waluty wymawianej jako ojro Niemcy pod wieloma względami były relatywnie przystępnym krajem jeśli chodzi o wypady imprezowe. Ceny piwa w marketach były chyba nawet tańsze niż w Polsce. Falafel czy kebab były dwa razy droższe, ale za to trzy razy większe i tysiąc razy smaczniejsze, więc żarcie też nie stanowiło problemu. Liczne promocyjne bilety czyniły, że podróżowanie u zachodnich sąsiadów nie drenowało portfela. Po samym Berlinie jeździło się na bilet „roczny-niewidoczny”, jako, że w pociągach i metrze kanary chodziły w mundurach, więc się ich widziało z odległości trzech rzutów beretem. Albo na piechotę jako, że większość koncertów miała miejsce na dzielnicy Kreuzberg lub w jej okolicy, czyli 15 minut niespiesznym krokiem od Eastbanhofu (w skład którego wchodził tani supermarket), gdzie dojeżdżały pociągi od granicy. Sam Kreuzberg to dzielnica byłego Berlina Zachodniego, czyli tej części świata gdzie towary po prostu kupowało się w sklepach, a nie wystawało w kilometrowych kolejkach. Jego specyfika polegała na tym, że większość mieszkańców stanowili Turcy i Kurdowie oraz wszelkiej maści miejska cyganeria oraz subkultury. A to miało z kolei skutek w sporej ilości tanich knajp i klubów organizujących koncerty muzyki undergroundowej. Choć z perspektywy lat tak naprawdę to dopiero dzisiejszy Kreuzberg wydaje się istnym zagłębiem knajp i klubów skupionych głównie wokół Oranienstrasse, a wieczorne życie jest tam bez porównania żywsze niż 15 lat temu.

Koncert miał miejsce w klubie Fabulous Trash, zaraz przy Oranienplatz, na którym z kolei znajdowały się ławki, drzewa i krzaki – jednym słowem tereny zielone, które wszakże o tej porze roku miały kolor szarobury. Korzystając z (przed)wiosennej pogody można było spokojnie wypić piwko bez wyszczękiwania zębami polki galopki. W pewnym momencie napatoczył się Turek z jakąś psiną, której zaczęliśmy rzucać patyki. Psina okazałą się amstafem, co nam nic nie mówiło, bo ta rasa była wtedy jeszcze rzadkością nad Wisłą, ale szczęśliwie krwiożerczych instynktów nie wykazała, a raczej była zachwycona zabawą. Turek przysiadł się na chwile, poprosił o fajka i zaniemówił, bo Goszczyniak wyciągnął ramkę Sobieskich. – To przecież jest ten słynny polski król, który pokonał naszego wielkiego wezyra pod Wiedniem! – był wyraźnie rozanielony, że może wypalić szluga od polskiego władcy ;).



Oranienplatz (fot. http://o-blog.zoom-berlin.com)

Po zmroku pogoda zrobiła się mniej łaskawa, więc przenieśliśmy się z ławki na schody klatki kamienicy, w której znajdował się klub, zasadniczo zajmując się dalej tym samym, czyli gawędowaniem przy piwie. Po jakimś czasie do klubu zaczęli ściągać sajkowcy i sajkówy, a kiedy przyjechały kapele uznaliśmy, że czas wbijać się do środka – musiało to być koło 21, może trochę wcześniej. Jeżeli nie doszło u mnie do memory error to na koncercie jakiś tłumów nie było, niecałe 200 osób, za to głównie ludzie mocno w klimacie. Nie licząc występujących kapel dwie rzeczy zrobiły na mnie wrażenie: laski i muza puszczana przez DJa. Jeśli chodzi o muzę to moja skromna kolekcja pirackich kaset dawała mi jakieś pojęcie o tym czym jest psychobilly, ale mnóstwa kapel jeszcze wtedy po prostu nie znałem. Więc jak zaczęła się didżejka to się podnieciłem jak kot na kocimiętkę i na zmianę męczyłem Wina i Magdę: – O kuźwa, ale numer, ale kontrabas chodzi!, – A ten jeszcze lepszy, jaka petarda!, – Ile tego jest, skąd to przegrać!?. Druga rzecz jaka mnie lekko zszokowała to jak były poodstawiane przedstawicielki płci pięknej. W Polsce dziewczyny z subkultur, poza nielicznymi wyjątkami, raczej stroniły od ortodoksyjnego wyglądu, w Niemczech wręcz przeciwnie, ale wcześniej jeździliśmy na koncerty skinowskie i punkowe. No i powiedzmy to sobie bez ogródek, styl skinhead nie daje laskom zbyt wielkiego pola do popisu. Pewnie, że jak dziewczyna jest ładna to i w bryczesach będzie dobrze wyglądać, ale te skinowskie fryzury na małpę, koszulki polo, sweterki w serek i białe skarpetki… no szału nie ma. Cały sex appeale tego stylu jest lokowany w kabaretki i miniówki w szkocką kratę – tyle, że później każda na siebie to wciska i na takim skafeście uniformizacja była jak w wojsku. Z niemieckim pankówami sprawa przedstawiała się w sposób trochę bardziej złożony – były i ekstralaski ubrane i ostrzyżone naprawdę odjazdowo, że ciężko było wzrok oderwać, ale raczej dominował styl skłotersko-menelski. Pejoratywne określenie tej subkultury – „brudasy” – w Berlinie nabierało zupełnie nowego wymiaru. Widziałem tam punkówy, przy których grochowscy czy prascy pijaczkowie to czyściochy ubrani jak spod igły. Jak sobie teraz myślę, to dziewczęce wersje stylu skinowskiego czy punkowego to po prostu mutacje wersji samczych. W sajko, które gdzieś tam korzeniami tkwi w stylu rockabilly z lat 50-tych, jest jednak dużo wyraźniejsze rozgraniczenie między modą męską i żeńska. Szczególnie teraz, bo mam wrażenie, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat sposób ubierania się ludzi związanych z subkulturą psychobilly uległ wyraźnym zmianom. Jeśli miałbym pokrótce te zmiany opisać to rzeka zaczęła płynąć z powrotem do źródła – styl psychobilly utracił część swojej różnorodności, punkowej odjazdowości oraz oryginalności i poszedł w kierunku rockabilly. Szczególnie jeśli chodzi o płeć piękną. Z jednej strony kusi mnie, żeby pociągnąć ten wątek, z drugiej trochę ni w pięć, ni w dziewięć wyjeżdżać teraz z tym. Poprzestanę więc na tym, że jak patrzę na stare zdjęcia koncertów psycho z lat 80-tych i początku 90-tych, a także widzę jak teraz ludzie wyglądają na koncertach, to właśnie okres przełomu wieków przyniósł największą różnorodność fryzur i ubiorów wśród sajkowców obojga płci. To właśnie zrobiło na mnie takie wrażenie na tej sylwestrowej imprezie – jak te kilkadziesiąt lasek poruszając się w stylistyce jednej subkultury potrafiło się tak wystroić i wyfryzować, że każda wyglądała inaczej – od klasycznych rockabillowych sukienek i pantofli, prze latexy, jakieś kosmiczne buty jak z seriali s-f, creepersy w rozmaitych wzorach, barokowe suknie, miniówki do pończoch na paskach, czy skórzane spodnie. I wtedy w przeciwieństwie do czasów obecnych zupełnie powszechne były quiffy u lasek, też w przeróżnych wariantach, długościach i kolorach. Szczerze powiedziawszy to ze śmiałością u mnie różnie bywa, ale wtedy jakaś bezczelność we mnie się obudziła, pożyczyłem od Wina aparat i stwierdziłem, że muszę obfotografować co fajniej wystrojone balangowiczki. Podszedłem do pierwszej i z lekką jeszcze niepewnością zapytałem czy da sobie zrobić zdjęcie. Uśmiechnęła się szeroko i „oczywiście, tak, tak”. No to już w ogóle się nie obcyndalałem i całą akcję powtórzyłem jeszcze z 10 razy, a zawsze moje zapytanie spotykało się z życzliwą aprobatą – kobiety to jednak lubią obiektyw ;) Piracki kalendarz mógłbym potem z tymi laskami zrobić, no, gdyby nie jedno ale – Wino w drodze powrotnej był tak zrobiony, że się ledwo ruszał. Co prawda z pociągu udało mu się wysiąść, ale jego plecak z aparatem i wszystkimi zdjęciami pojechał dalej… A wszystko przez barmankę, która miała na sobie obcisłe, czerwone, lateksowe wdzianko ze sporym dekoltem – Wino co chwila latał po nowy browar, by pozagadywać laskę. O czym jej tam nawijał tego to ja już nie wiem, w każdym bądź razie, efekt był taki, że jak się złoił to zupełnie zatracił trzeźwość (nomen omen) oceny. Kręcąc się po klubie z Magdą przydybaliśmy go jak obejmował czule jakąś średnio urodziwą pannę z 20-kilogramową nadwagą. Widząc nasze zaskoczone facjaty, nie przestając obejmować gościówy, odparł flegmatycznie – To z litooości ;)

 
Eddyhez

Never mind. Nie pamiętam dokładnie kto grał pierwszy, chyba Eddyhez. Ich produkcje studyjne są bardzo, ale to bardzo dobre – nazwałbym je nieco dziwnym miksem psychobilly z klimatami post-punkowymi i gotyckimi, może trochę Nicka Cave'a w tym było. Ale koncertowo wypadali co najwyżej przeciętnie, tyle to pamiętam. Potem zastąpili ich na scenie Church Of Confidence, przedstawiciele punk’n’rolla na amerykańską modłę, czyli stylu, który pod wiślańskie strzechy przebił się chyba jeszcze później niż sajko – zaprezentowali granie solidne, ale jak dla mnie nieco sztampowe. Jako trzeci grali Notorious Deafmen, kolejna berlińska kapelka, proponując takie nieco softowe psychobilly z klawiszami. Niby kopa to jakiegoś specjalnego nie miało, wokalista z lekką nadwagą i okularkach sprawiał nieco pipowate wrażenie, ale słuchało się ich naprawdę z przyjemnością. Mad Sin miał grać dopiero po północy, więc po Deafmenach całe towarzycho wyległo z koncertu na Oranienstrasse by witać rok 1998. Trochę sztucznych ogni, fajerwerków i petard, do tego szampan? Tiaaaa… Jak się Turcy i Kurdowie z okolicznych kamienic rozochocili to miałem wrażenie, że Berlin się pod ostrzałem znalazł. Po całej ulicy waliły petardy w rozmiarach XXL, fajerwerki bynajmniej nie strzelały do góry, ale raczej we wszystkich możliwych kierunkach, wszystko spowił dym z rac. W pewnym momencie trochę wiatr go rozwiał i przecieram oczy, bo nie wierzę w to co widzę – z kamienicy kilka numerów dalej idzie z góry na dół czerwona flaga wielkości kibicowskiej sektorówki z Mao Tse Tungiem. W tym momencie z całej imprezy na ulicy stałem jeszcze ja, Wino, Goszczyniak i paru innych desperados, reszta chowała się pod ścianą, bo już w powietrzu różne przedmioty zaczęły fruwać. Jak Oranien przejeżdżała policyjna suka, chyba z połowy okien poleciał na nią deszcz petard, tudzież innych przedmiotów, które domownicy akurat uznali za zbędne. 
Church Of Confidence


Notorious Deafmen

Po atrakcjach pirotechnicznych przyszedł czas na główną atrakcję wieczoru, czyli Mad Sin. Kofte wyleciał na scenę przebrany za japońskiego kamikadze (a są nie-japońscy?) i zaczęło się. Okazało się, że występ z Lipska to nie był jednorazowy wyskok – ta kapela to była wówczas petarda mocniejsza od tych odpalanych przed chwilą przez Turków. Wrecking nie był jakiś porażający – bawiło się z kilkanaście osób. Wino był już w takim stanie, że i przy Urszuli Sipińskiej by pogował, ja w niewiele lepszym, więc do zabawy zapraszać nas nie było trzeba. Kondycja wówczas dopisywała i większość koncertu hulaliśmy się pod sceną. W tych latach obaj regularnie łaziliśmy na mecze warszawskiej Polonii, która wcześniej grała głównie w niższych ligach przeciw takim sławom jak Pomezania Malbork czy Błękitni Kielce. Kibice Polonii w tym okresie nie lubili się z kibicami Siarki Tarnobrzeg i przy okazji meczów z tym klubem skandowali „Siara, Siara, kurwa stara!” oraz „Kukiełka to kondon, kondon” – to z kolei na najlepszego piłkarza Siarki, który, wierzcie lub nie, naprawdę nazywał się Kukiełka. Nie wiem co nam odbiło w przypływie dobrego humoru, ale nagle zaczęliśmy się wydzierać na tym koncercie o tej „Siarze” i kim jest Kukiełka. Śmieszne, bo parę lat później Ewka – Crazy Seniorita (która w międzyczasie też przekabaciła się na sajko), mieszkała jakiś czas w Berlinie i przy jakiś baletach wokal Mad Sina wspominał ten koncert sylwestrowy i polskich skinów, którzy śpiewali jakieś dziwne piosenki ;)

poniedziałek, 20 maja 2013

Sajkostory 6



No i tak mnie ten koncert Mad Sina rozłożył, że zostałem sajkobilowcem ;). Na ówczesną chwilę, czyli koniec 1997, prawdopodobnie jedynym w 40-milionowym kraju. Przynajmniej w sensie dosłownym, bo przecież w latach 90-tych pojedyncze osoby lubiły i słuchały psychobilly, czasami nawet interesowały się całą otoczka tej subkultury, ale nie identyfikowały się jako sajko, nie miały ambicji rozkręcania czegokolwiek, regularnego uczestniczenia w koncertach. Brzmi jak wspomnienia Kolumba po powrocie z Ameryki? A dajta spokój, psychobilly w Polsce doskonale zaistniałoby też bez mojego udziału, prędzej niż później, a że akurat zaistniało przy moim skromnym udziale to staram się to wszystko pospisywać, póki demencja nie zrobi mi formatu danych przechowywanych pod czaszką.

Zaczęło się dłubanie w Internecie – właśnie, pojawiło się coś takiego w międzyczasie. Pierwszy kontakt z tym szatańskim wynalazkiem miałem w 1995 roku, na wystawie w galerii sztuki… w której odbębniałem zastępczą służbę wojskową. Wkrótce założono mi go w pracy na dobre i tak stałem się użytkownikiem sieci, która wówczas była ubogą namiastką tego, co mamy obecnie. Nie istniało jeszcze coś takiego jak fora dyskusyjne, blogi, nie istniały czaty, o ściąganiu mp3, czy filmów nawet nie wspominając. Ponieważ net był amerykańskim wynalazkiem, a dokładnie sprawką tamtejszej armii, właśnie za Oceanem był najbardziej rozpowszechniony i tam też tworzono większość sajkowych stron. Rzecz w tym, że tak naprawdę sajko było stosunkowo nową sprawą w Stanach, więc może dlatego ich poziom nie był specjalnie wysoki. W Europie była za to jeden konkret – mianowicie holenderski wreckingpit.com, istniejący zresztą do dziś z całkiem podobną szatą graficzną co lata temu. Ta strona okazała się dla mnie kopalnią informacji o kapelach i koncertach, czy w ogóle o subkulturze psychobilly. Dodatkowo w dziale media jej autorzy udostępnili kilkanaście empetrójek. W epoce przed piratowaniem w sieci całych płyt i to było cenną zdobyczą, biorąc pod uwagę, że o nagrania sajko w Polsce łatwo wtedy nie było. Po jakimś czasie odkryłem międzynarodową sajkową listę mailingową – takie proto-forum, to chyba właśnie wreckingpit miał do niej linka. Polegało to na tym, że po zapisaniu się na coś takiego, jeśli wysyłało się maila z jakąś wiadomością, np. Co łączy gotyk i psychobilly?, to otrzymywał go każdy z użytkowników listy – i odwrotnie, dostawało się wszystkie maile od innych użytkowników. Było to podzielone na tematy, ale maile przychodziły w kolejności wysyłania, czyli tak jakby się czytało kilkanaście tematów jednocześnie. Miało się coś w rodzaju forum dyskusyjnego na skrzynce pocztowej i nazwać to bałaganem było by zbytnią uprzejmością w stosunku do tej formy komunikacji interpesonalnej. Początki tego wszystkiego sięgały 1995 roku, kiedy została stworzona mailingowa lista rockabilly, a rok później jedna z jej użytkowniczek stworzyła listę ukierunkowaną już konkretnie na psychobilly. Zapisałem się na to pod koniec 1997, można więc powiedzieć, że byłem w świecie wirtualnego psychobilly prawie od samego jego początku, nawet mam archiwum z 1999 roku. Do tej pory pamiętam nawet jakieś śmiechowe tematy w stylu Czy skórzane spodnie są pedalskie?, albo Czy Cramps to psychobilly? oraz ożywioną dyskusję o tym jak wokalista Klingonz stracił ząb na trasie w Stanach po bójce z wokalistą Ill-Billy Boys.

Wreckingpit circa 2002

Nowa fascynacja wywołała u mnie, jak to u świeżaka, wzmożoną potrzebę muzycznej konsumpcji. Internet pokazywał, że gdzieś tam za górami, za lasami jest tego sajko na pęczki, a nad Wisłą pod tym względem ciągle braki i niedobory. W Warszawie poza mną, Magdą i Winem niewielu znajomych zwracało uwagę na taki rodzaj muzyki. Ale były i wyjątki, nasz dobry znajomek Darek „Nosek”, który w przyszłości miał zostać wokalistą popularnej kapeli punkowej Werewolf 77, kupował wtedy hurtowe ilości płyt z klimatów – często przegrywaliśmy od niego kapele 77 czy oi!, a okazało się, że miał też trochę Meteorsów, bo cześć ich płyt została wydana przez „punkowy” Anagram. Pamiętam, że piratowaliśmy od niego najnowszą wówczas produkcję Meteors Bastards Sons of Rock’n’Roll Devil – kapcie mi pospadały jak to usłyszałem, to chyba jedna z najlepszych płyt psychobilly jakie kiedykolwiek wyszły. Parę ciekawych rzeczy przegrałem od starego znajomego – skina z Łodzi – Serka – debest Frenzy, płyty Demented z lat 90-tych, demówkę Barnyard Ballers oraz duńską kapele Godless Wicked Creeps, na której punkcie oszalałem jeszcze bardziej niż w temacie Mad Sina. Jakieś pół roku później na tym międzynarodowym sajko mailingu był wątek o ulubionych płytach, gdzie wymieniłem oba wydane wtedy Godlessy i A Ticket Into Underground Mad Sinów, co perkusista GWC skwitował krótkim thanx brother! ;) No właśnie, tych Mad Sinów przegrałem z kolei od Bobbiego, Niemca z Oberhausen, który zakochał się z wzajemnością w naszej dobrej znajomej załogantce, Aśce. O Bobszturmie, jak go czasami przezywaliśmy, to można by osobną historię napisać. Strasznie sympatyczny facet o posturze sumoki, ze złotym sercem. W Niemczech ostro udzielał się na scenie skinowsko-oiowej, organizował koncerty, nawet jakieś płyty wydawał, a potem przeprowadził się do Warszawy na 2 czy 3 lata i w parę tygodni nauczył się mówić komunikatywnie po polsku. Choć z jego pomyłkami mieliśmy nieraz niezła bekę – np. po chlaniu w knajpie poszliśmy na domówkę do Trojana i dalej w szyję, więc Bobbi jak to porządny nowożeniec dzwoni do Aśki by wytłumaczyć gdzie jest i mówi przez telefon – Dżona, jestem w Trojan, a 10 osób tarza się po podłodze ze śmiechu ;) Pamiętam, że jeszcze epkę i debiutancki CD Pitmena dostałem w prezencie od Bobka, bo to jego ziomale w Zagłębia Ruhry byli.

Zajawka na psychobilly popchnęła mnie do poszukiwań w kierunku źródeł rzeki. O ile sajko czy neo-rockabilly było w Polsce prawie niedostępne, o tyle w klasykę rock’n’rolla, a nawet starego rockabilly, czy surfu można było bez trudu zaopatrzy się w niektórych sklepach muzycznych. Szczególnie sporo CD kupiłem przy Placu Unii Lubelskiej, gdzie trzymali taki stuff w nieładzie w pudłach z tanią płytą, pomiędzy Frankiem Sinatrą i Charlsem Aznavourem. W tamtym czasie prawa autorskie obowiązywały jeszcze na okres 25, a nie 75 lat, więc jakieś firmy-krzaki sprzedawały zupełnie legalnie składanki „various artists” czy kompilacje typu „the best” Wandy Jackson, Eddiego Cochrana, Elvisa, Chucka Berry'ego, Carla Perkinsa, Ventures i wielu innych wykonawców, w bardzo przystępnej cenie – powiedzmy, że jeden CD kosztował mniej więcej tyle, co 4–5 browarów w sklepie. Z neo-rockabilly udało mi się w tym okresie znaleźć w płytowym dyskoncie w Hali Mirowskiej jedynie bardzo fajny składak The Best of British Rockabilly, wydany w 1982 przez Tonpress oraz płytę amerykańskiej kapeli Whyos z tej samem wytwórni.

Jako klasyczny neofita nie poprzestałem na audio, a zmiany dotknęły także stroną wizualną ;). Maszynka do włosów od tej pory miała nieco mniej do roboty, bo na głowie pojawił się sajkowy czub – zwany też quiffem. Jako, że nie bardzo miałem z kogo w naszym kraju zżynać początki były trudne – sam za bardzo ostrzyc się jeszcze na coś takiego nie potrafiłem, znajomi też nie mogli pomóc – pozostawała beznadziejna batalia z fryzjerami, którzy próbowali mi wyciąć na głowie wszystko, tylko nie to, o co ich prosiłem. Czasami taką masakrę z włosami zrobili, że w domu trzeba było znowu na krótko wszystko ciachać. Zresztą nie podchodziłem do sprawy ortodoksyjnie – jak przeglądam stare foty to raz ta fryzura była sajkowa, raz nie. Dopiero po blisko dwóch latach, uprzedzając fakty, Wino znalazł frycownie na Poznańskiej, gdzie strzygli się depesze i tam się chodziło tłumacząc, że „się chce na depesza, ale tak trochę inaczej”.

W garderobie nie zaszła jakaś dramatyczna rewolucja, bo część ciuchów pozostała w podobnym stylu co za skinowania i punkowania, jak martensy albo adidasy oraz dżinsy. Nowum polegało na tym, że kupiłem sobie kurtkę bejzbolówkę – biała katana, czarne rękawy. Pod Pałacem Kultury znajdował się wówczas bazar w azjatycko-rosyjskim stylu, gdzie można było dostać wszelkiego rodzaju barachło, a nawet jak się okazało katanę dla początkującego sajkowca. Znaczki robiłem sobie we własnym zakresie, chałupniczą metodą o której już wspominałem. Magda mi wycięła szablon z dużym logiem Demented Are Go na starej kliszy rentgenowskiej, a dzięki specjalnym farbom można było przenieść wzór na t-shirta dowolną ilość razy. Z kolei od Bobbiego dostałem koszulkę Pitmena. Szło to powoli, ale do przodu. 

 Piter, Wino (Split '98, fot. Magda)

Generalnie reakcja większości znajomych była lekko sceptyczna, pewnie się trochę ze mnie podśmiewywali za plecami za to sajkowanie ;), ale w oczy nikt mi złego słowa nie powiedział. Z „undergroundowej” muzyki towarzystwo słuchało tylko punka i jego pochodnych, a także ska i skinhead reggae. O psychobilly, greaser punku, garażu, rockabilly, surfie czy swingu, zazwyczaj mało kto wtedy cokolwiek wiedział. Z drugiej strony zawsze było parę bardziej kumatych osób, które interesowały się czymś więcej niż „utartą linią”. Wino jak zwykle na pierwszej linii – w połowie lat 90-tych miał podobnie jak ja – czyli pozytywne nastawienie do psychobilly, ale bez totalnej zabawki. Ten koncert Mad Sina i na nim wywarł mocne wrażenie, ale chwilowo stylu jeszcze nie zmieniał – taki się z niego sajko-skin zrobił ;). Magda szybko się przekonała do muzyki, na styl specjalnej uwagi nie zwracała. Z grubsza można więc powiedzieć, że pod koniec 1997 ruch psychobilly w Polsce nabrał charakteru masowego – bo były to już trzy osoby ;). Czwartą osobą zarażoną sajko-chorobą okazała się znajoma z ekipy, Dżastin – pamięć mi podpowiada, że jakoś niedługo po naszej trójce, gdzieś w pierwszej połowie 1998 r., ale z tymi podpowiedziami to różnie ostatnio bywa. Zadziwiające jak formę potrafią przyjąć gromadzone w mózgu informacje, kiedy się po nie sięga po latach. Nie robię sobie najmniejszych nadziei, że pisząc te memuary nic mi się nie plącze, a dziury w pamięci są pewnie bezwiednie uzupełniane jakimś wytworami wyobraźni.

No, z Dżastin to musiało być wtedy, bo przypominam sobie niedoszły koncert estońskiej kapeli Psychoterror, jakoś tak latem 1998. Ni w ząb nie pamiętam, gdzie to miało być – na pewno gdzieś pod Warszawą, na trasie kolejki WKD – może to był Milanówek, może Pruszków. Nie wiem skąd poszła fama, że ta estońska grupa ma coś wspólnego z sajko, chyba przez ich nazwę. W każdym bądź razie, stołeczna sajko ekipa stawiła się tam w 4-osobowym komplecie, a sama impreza przyciągnęła też ze 200–300 osób punkowej jak i skinowskiej publiki. Nie wiem kto tam miał jeszcze grać, ale nie dojechała chyba żadna kapela i koncert zamienił się w zwykłą popijawę w masowej skali. Późną nocą, Dżastin, wracając z imprezy, w okolicach Centralnego natknęła się na autokar na estońskich blachach zapełniony przez gości z czubami na głowie. Gwałtownym machaniem rękami zatrzymała wehikuł, wbiła się do środka i pyta – jesteście sajkowcami i przyjechaliście na koncert Psychoterror?, a ci na to – eee… nie, jesteśmy depeszami i jedziemy na koncert Depeche Mode do Pragi. :)

środa, 15 maja 2013

Sajkostory 5



Rosnąca liczba nagrań sajko i zobaczenie na żywo Demented coraz mocniej przekierowywały moją uwagę na psychobilly. Ale ostatecznym katalizatorem okazała się inna kapela – berliński Mad Sin. W 1996 zrealizowali oni płytę God Save The Sin, którą pod postacią pirackiej kasety miałem w swoich rękach jakiś rok później. Do tej pory miałem kontakt głównie z sajko lat 80-tych, a to było coś zupełnie nowego, zaskakującego, bo łączącego stare klasyczne granie z dużo bardziej punkowym i ostrzejszym brzmieniem. Biorąc pod uwagę moje dotychczasowe muzyczne fascynacje takie dźwięki przemawiały do mnie wręcz idealnie. Punktem zwrotnym był kolejny wyjazd koncertowy, w październiku 1997, tym razem do Lipska. Skład taki, że grzech było nie jechać – jako headliner Cock Sparrer absolutna legenda street punka, a jako supporty – Oxymoron jedna z najlepszych punkowych grup lat 90-tych oraz właśnie Mad Sin, którego byłem początkującym fanem. Z Warszawy tradycyjnie on tour ja i Wino, a do tego jeszcze Aśka i Snopka, po drodze dosiadły się dwie skinpanny z Łodzi oraz trzech ziomków z Sosnowca, Specials z Horrorshow, Wojtek oraz Roj, który już wtedy miał zajawkę na sajko. Droga jak zwykle w chmielowym stylu, ale w porównaniu do Hamburga to było grzecznie jak u ministrantów, więc szczęśliwie ominęły nas niezaplanowane atrakcje, a koncert mogliśmy obejrzeć relatywnie trzeźwi. 

Melanż przedkoncertowy

Jako, że byliśmy sporo przed czasem z miejsca kupiliśmy bilety i piwo – okazało się, że w zasadzie niepotrzebnie. Na terenie klubowego parczku rosły kasztanowce, a pora roku była akurat ku temu, żeby kasztany zaczęły spadać na ziemię. W pewnym momencie poszedłem na krótki spacer i zobaczyłem, że dwóch starszych już gości zaczyna zbierać kasztany. Z zaciekawieniem do nich podszedłem i zapytałem do czego im są potrzebne, na co oni odpowiedzieli, że do jakiejś starej angielskiej gry. Okazało się, że jeden z nich to gitarzysta Sparrerów Mickey Beaufoy, a drugi to robiący na trasie za roadie, wokalista oi-punkowej kapeli Argy Bargy Watford John. Wywiązała się miła rozmowa, a kiedy goście dowiedzieli się, że przyjechałem wraz z ekipą z Polski spojrzeli po sobie i zapytali jak i ile jechaliśmy. – Nocnymi pociągami, w sumie jakieś kilkanaście godzin.To wpisujemy was na listę, wchodzicie za darmo. – Eeee…, ale już kupiliśmy bilety. – No to zawołaj resztę Polaków i chodźcie na piwo! John wytargał dla nas z backstagu skrzynkę browaru, a następnie zwołał całego Cock Sparrera, by uściskali dłonie fanom jadącym na ich koncert pół doby. Plan zakładał zobaczyć na żywca Cock Sparrera, co samo w sobie było dla wszystkich z nas sporym przeżyciem, a tu tymczasem stoimy sobie, pijemy piwko i gawędzimy miło z muzykami legendarnej kapeli – super faceci, zero gwiazdorskich manier. Była jeszcze jedna zabawna sytuacja bo w pewnym momencie podeszło do naszej grupy dwóch niemieckich skinów i chciało sobie zrobić zdjęcie ze mną, bo myśleli, że jestem ze Sparrerów ;).

Piter, Daryl Smith (Cock Sparrer) z laską, Wino

Na scenie jako pierwszy pojawił się Oxymoron, sieknęli set naprawdę soczystego punk rocka, napisałbym, że to jeden z najlepszych koncertów jakie w tym czasie widziałem. Ale to co się działo później to była miazga. Mad Sin totalnie rozpierdzielił system. To był jeszcze okres zanim zaczęli kombinować z takim niby-amerykańskim punk’n’rollem. Na koncercie grali przede wszystkim numery z doskonałego God Save The Sin oraz dwóch wcześniejszych płyt dość podobnych w stylistyce. Muzyka sama w sobie robiła świetne wrażenie, bardzo motoryczne sajko z dudniącym kontrabasem, szybko, ale bez łupaniny, kawałki nie robione na jedno kopyto tylko z pomysłem. Natomiast to co się działo na scenie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Widziałem w swoim życiu do tego czasu trochę kapel potrafiących zrobić szoł na scenie: Sham 69, Specials, Mr Review, Agent Orange, Zona A czy wspomniany Demented, to jednak był jakiś inny wymiar. Wokalista Kofte z postury przypominał czeskiego piwosza – wielki chłop z niemniejszym brzuszyskiem (choć to było z połowę tego co teraz ;) ) do tego jego algierskie pochodzenie, spory quiff (czyli sajkowa fryzura) i kolczyki w nosie nadawały mu jakiś taki diaboliczny wyraz twarzy. Facet mimo kilogramów okazał się wulkanem energii szalejącym na scenie, walącym się mikrofonem po czole, skaczącym nad kontrabasem – bo kontrabasista Holly nie pozostawał w temacie choreografii w tyle i też zasuwał po scenie jakby miał ukulele a nie instrument większy od siebie. Całość uzupełniał chudy jak patyk gitarzysta Stein, wyglądający jak postać ze sphagetti-westernów Sergio Leone oraz ubrany w gajer i ogolony na łyso perkusista wypożyczony z berlińskiej kapeli ska Blechreiz (he, he – widziałem, widziałem – grali w Warszawie w 1993). Od pierwszego kawałka wlazłem w… hmmm…. wrecking pit?… pogo? Jako, że była mieszana publika, to umówmy się, że było to coś pomiędzy – jednak podczas szaleństwa spojrzałem na scenę i mnie zamurowało jak zobaczyłem co tam odchodzi. Resztę koncertu spędziłem pod samą sceną chłonąc muzę na równi z wariactwem jakie serwowali Kofte z Hollym. Do tego jeszcze wszystko zostało urozmaicony przez zianie ogniem – wtedy nie zajmował się tym jeszcze Helvis, tylko taki punkowiec Mulla. 


 Mad Sin, jeszcze bez przebieranek w trendy ciuchy

Po koncercie gadałem z Rojem, Wojtkiem i Winem – Mad Sin nas wszystkich rozwalił, co tu dużo gadać, a tu jeszcze główna atrakcja wieczoru przed nami. Cock Sparrer to osobny temat. Lubię bardzo tą kapelę, ale szczerze powiedziawszy jest sporo grup grających starego punka, które lubię jeszcze bardziej. Natomiast ich koncert to zupełnie inna para kaloszy – pierwszy raz (i w takiej skali ostatni) widziałem podobne przyjęcie kapeli przez publikę. Na sali było blisko 1000 osób, kiedy Sparrer grał ze 100 stało pod ścianami, a bawiło się 900. W jakimś momencie musiałem ruszyć spod sceny do toalety i przechodziłem przez cały klub – normalnie wszyscy byli w ruchu – pogowali, podskakiwali, tańczyli, śpiewali – wariactwo! Większość koncertu przebawiliśmy się pod samą sceną – w pewnym momencie wokalista Sparrerów Colin zadedykował następny numer ekipie z Polski, która tak dzielnie tłukła się pociągami do Lipska, a następnie podszedł i poprzybijał nam piątki – miły gest po wspólnie wypitych browarach ;). Jeszcze z takich zabawnych momentów to Aśka skorzystała z zaproszenia na scenę do kawałka Sunday Stripper – nie mając pojęcia o czym jest numer i na czym ma jej rola polegać, po czym uciekała po scenie przed wokalistą usiłującym jej zdjąć koszulkę ;).

Cock Sparrer

Po koncercie pogadaliśmy jeszcze z Koftą z Mad Sina, a następnie z Watford Johnem, z którym wymieniliśmy się adresami i po jakimś czasie przyszła do nas paczka z szalikiem West Hamu dla Wina i czapką Millwall dla mnie. Kurde co za gość – rzadko się zdarza takie podejście. Przy tym piwku pogadaliśmy trochę o piłce, Cock Sparrer, Wino, łodzianki i zagłębiacy kibicowali West Hamowi, Watford John – zgadnijcie komu? – Watfordowi ;), wokalista Crack, który był też w trasie jako roadie Lutonowi, a ja Milwall. Na dodatek ekipa warszawska Polonii, sosnowiacy Zagłębiu – a miło było jak na majówce u cioci Geni. A potem te wspomniane suweniry wysłane przez Johna. To tak jakbym ja miał komuś wysłać z własnej inicjatywy szalik Lecha i czapkę Wisły ;)

Ekipa warszawsko-sosnowiecko-łódzka i Kofte (Mad Sin)

Foty ponownie dzięki Winowi :)

niedziela, 12 maja 2013

Sajkostory 4



Można powiedzieć, że koncertowo rozpocząłem z grubej rury – w maju 1997 udało mi się na scenie zobaczyć Demented Are Go! Zresztą w sposób zupełnie nie zaplanowany i przypadkowy, a skoro czas nie goni to pozwolę sobie całą rzecz opisać na tyle, na ile dziury w pamięci pozwalają.
Po roku 1989, kiedy komunistyczne dyktatury padały w Europie niczym kolejne kostki domina, podróżowanie na Zachód stało się nagle zupełnie naturalna sprawą, a urealnienie wartości złotówki sprawiło, że można było sobie też pozwoli na wyjazd w innym celu niż handlowym. W 1994 pierwszy raz pojechałem (z całkiem liczną załogą z Warszawy) na koncert w Niemczech, mianowicie ska-festiwal w Poczdamie i do 1997 zdążyłem już kilka podobnych imprez zaliczyć. Pamiętam nawet, że na ska-feście w 1996 znalazłem ulotkę o koncercie King Kurta i Long Tall Texans, który jednak był robiony gdzieś w zachodnich Niemczech, a poza moją ówczesną sympatią, Magdą, nie było chętnych na tego rodzaju wypad. Jedynym zyskiem było zrobienie sobie metodą DIY znaczka Kurtów, bo na ulotce widniało ich logo. Technika domowej przeróbki znaczków została wymyślona w okresie ”oiowym”, kiedy braki na rynku były niwelowane w następujący sposób: kupowało się za parę groszy znaczek jakiejś badziewnej kapeli, delikatnie zdejmowało z niego folię, a następnie nakładało własny wzór odbity na ksero i ponownie, z kunsztem średniowiecznych mistrzów, nakładało folię z powrotem. Efekt finalny dawał jako tako radę, w sumie i tak znaczki się szybko gubią ;). 

Wracając do głównego wątku to w 1996 albo 97 robiłem wywiad do skino-punkowego zina Przepraszam czy tu biją? ze szwajcarską kapelą Vanilla Muffins, a kiedy się okazało, że popularni wówczas przedstawiciele „sugar-oi!” grają w Hamburgu z Bruisers i Braindance padł pomysł by zorganizować ekipę na wyjazd. Tradycyjnie pierwszym chętnym do koncertowych wojaży był Wino, który podobnie jak ja ma (a przynajmniej miał) podróżniczego bakcyla, a ostatecznie pojechał jeszcze Goszczyniak alias Gnoju oraz dwie laski z naszej ekipy – Aśka i Dżastin.
Generalnie to większość wyjazdów koncertowych, czy to do Niemiec, Czech, czy gdzieś w Polskę, miało jeden wspólny mianownik – mianowicie podczas drogi, przed koncertem, w czasie koncertu i w drodze powrotnej alkohol lał się szerokim strumieniem, ale podczas wyprawy do Hamburga doszło do prawdziwej powodzi, a „strumień” przekroczył wszystkie stany alarmowe. Policzyłem potem po powrocie, że wypiłem w ciągu 24 godzin jakieś 20 browarów – teraz już po połowie tego nadawałbym się na 3 tygodnie sanatorium. ;) Jako, że nikt z nas nie był przy kasie jedynym tanim sposobem dotarcia do zachodnich Niemiec (poza stopem) był kolejowy przejazd kombinowany – tzn. do granicy za pomocą pkp, a potem dojczebanami na Wochenedneticket, na którym przez dwa dni grupa do 5 osób mogła jeździ za niewielką sumę regionalnymi pociągami po całych Niemczech. Nam po całych nie było trzeba, byle do Hamburga – nawet w miarę sprawnie to poszło biorąc pod uwagę, że mieliśmy ze trzy przesiadki, a cały czas łoiliśmy piwo. Do ostatniego regionala wsiadła 30-osobowa ekipa niemieckich panczurów i nasze łyse głowy z miejsca wzbudziły ich zainteresowanie. Wysłali paru zwiadowców, a ci jak się zorientowali, że gadamy po polsku, nie bardzo wiedzieli jak dalej wypełnić swoją misję, aż w końcu jeden zapytał „no nazi?”, na co zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy „no nazi” i wymieniliśmy się z pankami jedno królewskie za jednego berlinera.

W Hamburgu byliśmy nieco po południu, szybko znaleźliśmy market z tanim bro, zjedliśmy turka i ruszyliśmy na dzielnice St. Pauli, gdzie miejscowy FC (słynny raczej z antyfaszystowskich fanów niż z wyników sportowych) grał właśnie mecz z Borussią MG. Pod stadionem zastaliśmy liczną grupę skinów, za to nie zastaliśmy biletów. Bramkarze okazali się nieprzekupni, a biorąc pod uwagę promile w organizmach, pierwsze próby nielegalnego sforsowania ogrodzenia stadionu wyglądały jak w komedii splapstikowej, jak jeden się wdrapywał to drugi właśnie spadał na tyłek. Wreszcie 20 minut przed końcem udało mi się sforsować siatkę, a bramkarzy, którzy ruszyli za mną w pogoń, zmyliłem nurkując w tłum ultrasów Borussi. Po meczu poszliśmy z miejscowymi skinami do znajdującej się nieopodal klubowej knajpki. Barman przywitał nas piwami i muzyką 4-Skins, co w zupełności spełniało nasze oczekiwania. W pewnym momencie zrobiło się zamieszanie, ludzie wybiegają na zewnątrz, jakieś krzyki tyle, że po niemiecku, ale jak barman zaczął wyciągać spod lady pałki i wręczać je bywalcom pubu, tłumaczyć nam już nie było trzeba „co i zaś”. Natomiast „z kim” było póki co kwestią drugorzędną. Złapałem za jeden z kijów i na dwór, a tam chaos, bieganina, zaś zadyma okazała się być toczona z policją, co mnie lekko skonfundowało, bo ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem to miś wbity do paszportu (tak wyglądał oficjalny zakaz wjazdu do Niemiec dla zagraniczny troublemakersów). Stanąłem z głupia frant w środku bieganiny, nagle ktoś mnie klepie po plecach. Odwracam się, a tu niemiecka policjantka coś do mnie szwargocze zdenerwowanym głosem – nie znam niemieckiego, ale uznałem, że mówi „proszę zanieść ten kij, który pan trzyma, z powrotem do knajpy i napić się piwa”, co niezwłocznie uczyniłem. Po awanturze jakiś skin o złotym sercu postanowił zawieźć autem warszawską ekipę wyjazdową na koncert, a biorąc pod uwagę nasz stan był to chyba jedyny sposób byśmy tam w ogóle dotarli. 

Justyna i Aśka na tle niemieckiej prewencji po awanturze

Jeden jeszcze bryluje, drugi już przysypia
Na miejscu dowiedzieliśmy się, że w tym samym klubie gra tego dnia również Demented Are Go, Wino jako urodzony poliglota zaraz zagaił gadkę z miejscowymi sajkowcami. W międzyczasie pojawiło się dwóch gości z lokalnej kapeli oiowej Smegma, z którymi też ucięliśmy sobie przyjemną konwersację. Po chwili spotkaliśmy Laurenta ze Skaferlatine od którego usłyszeliśmy smutny njus, że z trasy odpadł norweski Braindance, po tym jak przed berlińskim koncertem Turcy ożenili kosę jakiemuś skinowi. Zamiast tego miał grać Charge 69, w którym udzielał się właśnie Laurent. Spotkanie sympatycznego Francuza miało też i swoje negatywne strony – dopiero co lekko odtajaliśmy od tego tankowania, a już chłopaki z Chargu ciągnęły nas na backstage, gdzie zaczęło się opróżnianie zapasów piwa przygotowanych dla kapel. W rezultacie w minutę dziesięć znowu byliśmy zrobieni. Na koncert większość z nas weszła za darmochę dzięki Collinowi z Vanilli, z którym wcześniej korespondowałem – chłopak wydawał się być lekko zażenowany naszym stanem, ale kurtuazyjnie tego nie okazywał. ;)
Wina na ten punkowo-oiowy gig musiałem praktycznie wnosić jak ciężko rannego, w dodatku po negocjacjach z bramkarzami, bo po pijaku kupił bilet na imprezę sajko. Pierwszy grał Charge 69, a publikę dało się wtedy policzyć na palcach, no powiedzmy obu rąk. Trochę się pobawiliśmy, wyszliśmy na zewnątrz i wtedy zorientowałem się, że w drugiej sali zaczął się właśnie set Dementedów

Wino z sajkowcami przed klubem

Z ciekawości zacząłem zerkać przez otwierające się co chwila drzwi. Bramkarz, który pilnował wejścia, na chwilę odwrócił się by kogoś zawołać, co mnie sprowokowało by korzystając z jego nieuwagi bezbiletowo wniknąć do środka.Muza Walijczyków była mi już wtedy zupełnie znajoma i wielce dla ucha miła (kurcze Walijczyków, jak Shakin' Stevens – a jakże – pierwszy gitarzysta D.A.G., Dick Thomas, grał na basie na debiutanckiej płycie Stevensa z 1978 roku ;)). Oprócz koncertowego wideo, o którym wspominałem wcześniej, przegrałem od Pegaza ich The Best zawierający prawie w komplecie dwie pierwsze płyty oraz wydane na jednym CD The Day The Earth Spat Bloood i koncertówkę Go Go Demented. Trochę lat od tego czasu minęło, a ciągle jest to dla mnie top sajkowej muzyki. Natomiast średnio mi się podobała ich najnowsza wówczas produkcja – epka wydana zaledwie rok przed rzeczonym koncertem I Wanna See You Bleed. Pierwsza rzecz jaka mi się rzuciła w oczy to, że miejscówka jest nabita ludźmi – co było przyjemnym kontrastem do pustek na Chargach w sali obok. Dwa to, że sajkowcy liczną grupą ostro bawili się pod sceną, co było kolejną miłą odmianą od punkowego gigu. Wokalista Sparky, z zielonym quiffo-irokezem, w skórzanych spodniach miotał się po scenie, kapela wycinała ostro i na temat, wrecking pit mielił się równo pod sceną. Oglądałem to wszystko z lekka opadniętą koparą – to właśnie było to, co mnie zachwyciło w sajko na tych wideo koncertówkach trzy lata wcześniej. Czekałem na mój ulubiony Pervy in the Park i gdybym miał się porównać do samochodu to bym powiedział, że czułem się jakbym jechał na oparach benzyny. W nabitej na ful sali temperatura zrobiła się jak w piecu martenowskim, a powietrze zaczęło się skraplać po ścianach. Mój organizm pozbawiony snu i będący na intensywnej diecie z piwa nie chciał się zaadaptować do warunków panujących na koncercie i po pół godziny stanąłem przed dylematem – koncert jest wyrąbany w kosmos, ale jak się z niego zaraz nie wymiksuję to będę się musiał położyć (żeby jeszcze było gdzie…). Ostatecznie przeważyło to, że w drugiej sali zaczynała grać Vanilla, którą jakoś głupio było odpuszczać, skoro dzięki ich uprzejmości wszedłem na ten punkowy koncert za darmo. Z bólem serca opuściłem występ Demented, głowa pod kran z zimna wodą, na 5 minut na dwór by w ramach kuracji pooddychać świeżym powietrzem i teraz na Vanillę.

Warszawska ekipa z Collinem (Vanilla Muffins)

W międzyczasie na koncert dobiło już więcej ludzi, ale porównując do imprezy sajkowej wciąż były puchy. Pod sceną zresztą większość bawiących stanowiła ekipa warszawska. Wprawialiśmy grających Szwajcarów z lekkie zdumienie tym, że znaliśmy większość ich numerów i w miarę swoich skromnych możliwości śpiewaliśmy razem z kapelą. ;) W pewnym momencie jednak zmęczenie wzięło górę, stwierdziłem, że resztę koncertu mogę równie dobrze obejrzeć na siedząco. Jak już usiadłem to pomyślałem, że w zasadzie wystarczy patrzeć jednym okiem, a po chwili, że właściwie chodzi o słuchanie i oczy można zamknąć. Myślę, że po jakiś 15 sekundach już spałem. Obudziło mnie ludzkie ciało, które przewróciło się na mnie z impetem. Było to ciało Wina. Przed nami tłoczyło się kilkunastu niemieckich skinów z rozwścieczonymi twarzami, a ostatnią linię obrony stanowił Goszczyniak z podniesioną gardą. Wstałem, zrobiłem pytającą minę i rozłożyłem bezradnie ręce. Prawdopodobnie mój widok wzbudził litość w agresorach, którzy poprzestali na wskazywaniu na leżącego Wina i tłumaczeniu czegoś z wyrzutem. Okazało się, że Winiawa po pijaku złapał za tyłek stojącą przed nim skinpannę, co już samo w sobie było, przyznacie państwo, dosyć naganne. Natomiast już zupełnie naganne było to, że Winiawę, wskutek spożycia, zupełnie zawiódł zmysł wzroku i nie zauważył, że owa laska stoi objęta z kolesiem ze Smegmy. W sumie po chwili razem z Niemcami śmieliśmy się z całej afery, a jednym śladem pozostała poobijana facjata Wina. Koncert Bruisers praktycznie w całości przespałem... Pytałem potem Winiawy czy ich widział to powiedział, że owszem, widział ich adidasy, bo leżał na scenie i od czasu do czasu otwierał jedno oko.

Dobra, niech będzie, pół koncertu przespałem, ale w bonusie zaliczyłem świetny występ Demented, a mój organizm nieco się zregenerował. Stan naszych finansów nie pozwalał nawet fantazjować o hotelu, a skoro i tak nie mieliśmy miejsca na kimę to padł pomysł, żeby zwiedzić słynną hamburską „czerwoną dzielnicę” znajdującą się na St. Pauli. W sumie ciekawe doświadczenie, i dla mnie, nie korzystającego z rozrywek tego typu, i dla tych co korzystali, ale w Polsce. Mimo, że było po północy na dzielnicy burdeli panował ruch jak w centrum Warszawy w godzinach szczytu: tłumy imrezowiczów, freaków, narkusów, kibiców Borussi, którzy zostali po meczu, opary marychy, jacyś Polacy walą wódę, Turcy poginają w białych skarach, no i rzecz jasna nieprzeliczone mrowie przedstawicielek najstarszego zawodu świata. W samym centrum tego wszystkiego była uliczka, takie „human zoo”, gdzie za przeszklonymi szybami siedziały laski w oczekiwaniu na facetów pragnących uszczuplić zawartość swoich portfeli. Ciekawa sprawa, ale ulica była zamknięta dla „niepracujących w zawodzie” kobiet – przed wejściem był szlaban i znak „tylko dla mężczyzn”. Ciekawe czy to dalej funkcjonuje, czy zostało skasowane? W sumie widziałem później to samo w Amsterdamie, chyba dla protestantów takie rzeczy są normalką.

Na nocleg obraliśmy jakąś kanapę pod skłotem przy porcie. Jakiś litościwy skłoters wyniósł nam koce i czerwoną flagę. Rano mimo, że czułem się jak przejechany przez traktor poplułem się ze śmiechu jak zobaczyłem niechętnego lewackim historiom Wina owiniętego w ową flagę. Jako, że było zimno, a mnie męczył kac, olałem dalsze spanie i zwiedziłem hamburski targ rybny, a następnie to co zostało z zabytkowego centrum przemielonego w czasie wojny przez burzę ogniową po alianckich bombardowaniach.

Powrót umilany browarem mało nie skończył się aferą już w pierwszym pociągu regionalnym. To znaczy skończył się aferą i to grubą, ale szczęśliwie dla nas bez konsekwencji. Mianowicie wracaliśmy z jakimiś dwoma skinami, którzy byli mocno nawaleni, takoż i był Wino. Kiedy przyszedł niemiecki kanar i zaczął się pruć o chlew jaki Niemcy robili z Winem w pociągu, od słowa do słowa zrobiła się awantura. W pewnym momencie jeden skin nagle wydarł się na kanara – ty pieprzony gestapowcu!!!, co spodobało się Winowi i powtórzył ową obelgę. Ten jakby go ktoś gorącą wodą oblał, zaczął krzyczeć, biegać, złapał za telefon, normalnie histerii dostał. Na następnej stacji do pociągu wparowały gliny, a za nimi kanar wskazując na skinów – wytargali ich na peron, a ten co się wydzierał na kanara od razu dostał z plaskacza po gębie. Kanar jeszcze latał i szukał Wina, ale ten szczęśliwie zdążył się przesiąść i ominęła go wątpliwa przyjemność wylądowania na niemieckim dołku. Jednym słowem trochę się działo w ten weekendowy wypad do Hamburga. 

Foty dzięki uprzejmości Wina ;)

wtorek, 7 maja 2013

Sajkostory 3



Po krótkotrwałym warszawsko-gdyńskim epizodzie psychobilly (i rockabilly) zniknęło z naszego kraju jak swego czasu Jadźwingowie. W międzyczasie z wielkim hukiem pierdyknął komunizm, a Polska przestała być dominium sowieckiego imperium i zaczęła otwierać szeroko ramiona na Zachód. Stopniowo zwiększała się dostępność muzyki undergroundowej, jak grzyby po deszczu zaczęły rosnąć firmy trzepiące kasę na wydawaniu pirackich kaset z zagraniczną muzyką, zaczęto organizować niezależne giełdy, na których wreszcie bez problemów można było zaopatrzyć się w ziny czy nagrania zespołów, których zdobycie graniczyło wcześniej z cudem. Nową modą stał się hard core, co szczęśliwie ominęło piszącego te słowa, wkrótce swój renesans zaczął przeżywać street punk czy Oi!, a za sprawą rosnącej liczby skinheadów niechętnym neo-nazistowskiemu wizerunkowi owej subkultury coraz popularniejsza stawała się muzyka ska.

Natomiast pojęcie psychobilly ciągle funkcjonowało w formie bajki o „żelaznym wilku”. Wiedziano, że jest coś takiego gdzieś w dalekich krajach, ale wiedza o tym była nie przymierzając jak o Ciaptaku z wierszyka Brzechwy. Zdarzało się, że jako fani sajkobily określali się niektórzy przedstawiciele modnej wówczas opcji „narodowo-radykalnej”, słuchający „sajkowej” kapeli Toy Dolls i noszący takie dość kuriozalno-śmieszne fryzury – cały łeb na łyso a z przodu grzywka, jaką noszą skingirlsy. W najważniejszym wówczas polskim zinie punkowym Qqryq ukazał się na początku lat 90-tych wywiad ze szkocką kapelą Oi Polloi, wielce wtedy u nas popularną. Oi Polloi było bardzo mocno zaangażowane we wszelkie znane formy anty-faszyzmu i spora część tej rozmowy toczyła się właśnie wokół tego typu tematów. W pewnym momencie padło pytanie na temat psychobilly i jego rzekomych powiązań z neo-faszystami, na co wokalista kapeli odpowiedział – To mnie wcale nie dziwi. Widziałam kilka ich koncertów i ich taniec jest naprawdę pełen przemocy, są tam sami faceci obnażeni do pasa. – przyznacie państwo, że podobny sposób rozumowania jest niemniej kuriozalny niż fryzury tojdolsowatych pseudosajkowców od Tejkowskiego.

Skan z Qqryqu (thnx Wrzosek!)

Jako, że nie o tym jest temat, nie będę opisywał kolei mojego skromnego żywota w subkulturze punków. Niemniej pewne dygresje są konieczne. Jak już wspomniałem, po przełomie wiodącym nurtem na scenie niezależnej stał się hard core, do mnie jednak nowa moda w żaden sposób nie trafiła – ani muzycznie, ani jako styl. Punk rock – od Sham 69, Partisans i Peter & TTB po Subhumans czy Conflict, a do tego fascynacja muzyką Oi! na którą na tzw. „scenie niezależnej” patrzono w najlepszym razie krzywym okiem. Do tego ekipa znajomych ze zbliżonymi gustami i podobna ekipa z Gdańska, z którą mieliśmy regularny kontakt. Chyba w 1992 albo 1993 zaczęły się też kontakty z ekipą skinów Sosnowca, a także z załogą skinów z Łodzi. Prawie całe nasze towarzystwo podryfowało w tym okresie w kierunku subkultury skinhead, a w każdym bądź razie jej odłamu nawiązującego do tradycji ska i Oi!, a niechętnej faszystowskim ciągotkom. Przez jakiś czas był to S.H.A.R.P., potem po prostu oi-skinhead. W tym okresie praktycznie cała subkultura punk miała mocno lewackie tendencje – takoż i mnie nie ominęły te tematy – jako, że miałem chroniczną awersję do bolszewizmu moje lewactwo przybrało barwę nie czerwoną, ale czarną z @ w kółeczku – jednym słowem brednie w kropotkinowskim stylu. Nie ma co ściemniać, że było inaczej, a S.H.A.R.P. idealnie wpisywał się w to, co lubiłem (muzyka Oi! i street punk) i tego czego nie lubiłem (faszystowscy skini, moda na hard core). Był też katalizatorem pewnych zachowań z cyklu „młodzieżowe rozrywki uliczne z użyciem pałek, butów i kamieni”. Przypadłością polskich ekip punkowych była jakaś dysfunkcja, jeśli chodziło o starcia zbrojne z nazi-skinami. Co tu dużo gadać, punki jak nie były w ogromnej przewadze liczebnej, to przed skinami zazwyczaj spierdalały w podskokach. Nie chce, żeby wyglądało to na jakiś lans, bo ze mnie żaden Rambo nigdy nie był, ale ekipa z którą się bujałem, akurat nie tylko potrafiła się postawić łysym, ale i sama urządzała „łapanki” na zwolenników idei narodowo-socjalistycznych. I pod tym względem imidż SHARP nam wyjątkowo podpasował. Przygód z gatunku „płaszcza i szpady” z wiadomych względów nie będę tu opisywał. Natomiast wraz ze skinowskim oi! i ska, incydentalnie początkowo, zaczynały tu i ówdzie przebijać się nagrania psychobilly.


Warszawa, przy kuflotece na Karolkowej, 1994

Warszawa, Gocław, 1995

W marcu 1994 całą skinowo-punkową ekipą imprezowaliśmy u G. w Piasecznie. Niektóre ksywki i imiona będę pisał tylko pierwszymi literami, głównie tych osób z którymi nie mam od dawna kontaktu, a wiadomo czy kto się tam nie obrazi za moją pisaninę. Chyba, że wymieniani nie będą mieć obiekcji wtedy będą dekonspirowani ;) No dobra, o imprezie w Piasecznie było – czyli typowa domowa libacja przy strumieniach alko, muzyce, żarciu przygotowanym przez mamę G. Pamiętam, że leciało też sporo muzy na wideo, chyba B. przyniósł kasety – na jednej z nich były nagrane koncerty King Kurta i Demented Are Go. I nagle mi zaskoczyło. Oglądałem tego King Kurta, obrzucanie się mąką, ciastkami, wariactwo na scenie i pod sceną, z ogromną przyjemnością. Był to niezły kontrast do tych koncertowych klipów kapel oiowych gdzie pod sceną bawiło się zazwyczaj jedynie paru nawalonych desperatów, a na scenie nuda hulała jak wiatr w helskim porcie. Jeszcze bardziej podobał mi się Demented, może dlatego, że grał bardziej po punkowemu, choć byłem lekko zbulwersowany kontrabasem, postrzeganym przeze mnie jako instrument podejrzany na równi ze skrzypcami czy harfą. To pijaństwo poprzetykane koncertówkami Kurta i D.A.G. to w zasadzie mój pierwszy pozytywny kontakt z psychobilly. Widać odtrułem się już na dobre z tego Stevensa. Teraz jak o tym piszę, to jeszcze przypomniałem sobie jak S. się pod koniec imprezy dorwał do wideo i jakimś porąbanym pornosem z facetami sikającymi na głowy lasek chciał katować towarzycho, ale nie znalazł uznania dla swoich pasji, został obezwładniony i z powrotem puszczono muzę. Myślicie, że się zraził? Impreza dogorywa, śpię na dywanie, suszy mnie, więc sięgam po jakąś wodę i co widzę. Pół żywy S. próbuje dokończyć tego pornola, jedno oko zamknięte, ale drugim twardo ogląda – a zza półprzymkniętych drzwi ogląda z nim babcia G. ;) A rano babcia się pyta S. – a te filmy z tymi szczochami to gdzie można dostać?

King Kurt – ten sam co z Piaseczna

i Demented
Tak mi zapadło w pamięci to wideo (King Kurta i Demented, a nie „szczochów” ;)), że zacząłem zwracać na sajko baczniejszą uwagę. Oba koncerty (+ jeszcze jeden koncert Kurtów) przegrałem chyba w następnym roku od Pegaza i w tym mniej więcej okresie ponagrywałem też parę rzeczy od Wina, który często wymieniał się na kasety z gośćmi z Sosnowca i miał trochę sajko. Pamiętam, że na pewno były tam „debesty” Long Tall Texans i Meteors, pierwszy Peacocks, cztery pierwsze Demented  + ich najnowsza wtedy epka, jeden Mad Sin oraz trzy płyty King Kurta. O Winie i jego wybrykach to w ogóle oddzielną książkę można by napisać ;) Chodziliśmy razem przez kilka lat do jednej klasy w podstawówce w Rembertowie, potem straciliśmy kontakt jak się wyprowadził na Gocław, a potem znów się spiknęliśmy pod koniec lat 80-tych jak się okazało, że też jest punk rockersem. W podobnym czasie zaczęliśmy skinowanie, i w podobnym zainteresowało nas psychobilly. Między 1995 a 1997 ta muza była ciągle dla mnie jedynie przystawką do głównego dania, czyli oi punka, ale „ziarnko do ziarnka”... Wreszcie kupiłem na wyprzedaży te tonpressowskie „Psycho Attaki”, a w 1997 zobaczyłem pierwszy psychobillowy koncert na żywca od czasu Stan Zvezdy w latach 80-tych.

Jeszcze parę słów o zinach, a w zasadzie skinzinach – pierwszy o sajko zahaczył najstarszy i chyba najlepszy z tej paczki Skinhead Sosnowiec, który w 1995 zamieścił wywiad ze szwajcarskim Peacocks. Dobra, kapela zapuszczała się dość mocno na tereny ska, które leżały w zainteresowaniu autorów zina, ale pytania były konkretne, o psychobilly i pokrewne tematy – więc nie był to jakiś przypadkowy wyskok. Potem ten sam zin sporadyczne zamieszczał też recenzje sajkowych płyt. Drugim, i chyba ostatnim, zinem skinowsko-punkowym-ska, który wspominał o wydawnictwach sajko, był Przepraszam czy tu biją?, robiony przez trio Piter, Wino, Magda. Kolejny periodykiem, który zainteresował się psychobilly był Garaż, ale de facto w momencie, kiedy ta subkultura już zdążyła zaistnieć w Warszawie, więc o tym później.