niedziela, 12 maja 2013

Sajkostory 4



Można powiedzieć, że koncertowo rozpocząłem z grubej rury – w maju 1997 udało mi się na scenie zobaczyć Demented Are Go! Zresztą w sposób zupełnie nie zaplanowany i przypadkowy, a skoro czas nie goni to pozwolę sobie całą rzecz opisać na tyle, na ile dziury w pamięci pozwalają.
Po roku 1989, kiedy komunistyczne dyktatury padały w Europie niczym kolejne kostki domina, podróżowanie na Zachód stało się nagle zupełnie naturalna sprawą, a urealnienie wartości złotówki sprawiło, że można było sobie też pozwoli na wyjazd w innym celu niż handlowym. W 1994 pierwszy raz pojechałem (z całkiem liczną załogą z Warszawy) na koncert w Niemczech, mianowicie ska-festiwal w Poczdamie i do 1997 zdążyłem już kilka podobnych imprez zaliczyć. Pamiętam nawet, że na ska-feście w 1996 znalazłem ulotkę o koncercie King Kurta i Long Tall Texans, który jednak był robiony gdzieś w zachodnich Niemczech, a poza moją ówczesną sympatią, Magdą, nie było chętnych na tego rodzaju wypad. Jedynym zyskiem było zrobienie sobie metodą DIY znaczka Kurtów, bo na ulotce widniało ich logo. Technika domowej przeróbki znaczków została wymyślona w okresie ”oiowym”, kiedy braki na rynku były niwelowane w następujący sposób: kupowało się za parę groszy znaczek jakiejś badziewnej kapeli, delikatnie zdejmowało z niego folię, a następnie nakładało własny wzór odbity na ksero i ponownie, z kunsztem średniowiecznych mistrzów, nakładało folię z powrotem. Efekt finalny dawał jako tako radę, w sumie i tak znaczki się szybko gubią ;). 

Wracając do głównego wątku to w 1996 albo 97 robiłem wywiad do skino-punkowego zina Przepraszam czy tu biją? ze szwajcarską kapelą Vanilla Muffins, a kiedy się okazało, że popularni wówczas przedstawiciele „sugar-oi!” grają w Hamburgu z Bruisers i Braindance padł pomysł by zorganizować ekipę na wyjazd. Tradycyjnie pierwszym chętnym do koncertowych wojaży był Wino, który podobnie jak ja ma (a przynajmniej miał) podróżniczego bakcyla, a ostatecznie pojechał jeszcze Goszczyniak alias Gnoju oraz dwie laski z naszej ekipy – Aśka i Dżastin.
Generalnie to większość wyjazdów koncertowych, czy to do Niemiec, Czech, czy gdzieś w Polskę, miało jeden wspólny mianownik – mianowicie podczas drogi, przed koncertem, w czasie koncertu i w drodze powrotnej alkohol lał się szerokim strumieniem, ale podczas wyprawy do Hamburga doszło do prawdziwej powodzi, a „strumień” przekroczył wszystkie stany alarmowe. Policzyłem potem po powrocie, że wypiłem w ciągu 24 godzin jakieś 20 browarów – teraz już po połowie tego nadawałbym się na 3 tygodnie sanatorium. ;) Jako, że nikt z nas nie był przy kasie jedynym tanim sposobem dotarcia do zachodnich Niemiec (poza stopem) był kolejowy przejazd kombinowany – tzn. do granicy za pomocą pkp, a potem dojczebanami na Wochenedneticket, na którym przez dwa dni grupa do 5 osób mogła jeździ za niewielką sumę regionalnymi pociągami po całych Niemczech. Nam po całych nie było trzeba, byle do Hamburga – nawet w miarę sprawnie to poszło biorąc pod uwagę, że mieliśmy ze trzy przesiadki, a cały czas łoiliśmy piwo. Do ostatniego regionala wsiadła 30-osobowa ekipa niemieckich panczurów i nasze łyse głowy z miejsca wzbudziły ich zainteresowanie. Wysłali paru zwiadowców, a ci jak się zorientowali, że gadamy po polsku, nie bardzo wiedzieli jak dalej wypełnić swoją misję, aż w końcu jeden zapytał „no nazi?”, na co zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy „no nazi” i wymieniliśmy się z pankami jedno królewskie za jednego berlinera.

W Hamburgu byliśmy nieco po południu, szybko znaleźliśmy market z tanim bro, zjedliśmy turka i ruszyliśmy na dzielnice St. Pauli, gdzie miejscowy FC (słynny raczej z antyfaszystowskich fanów niż z wyników sportowych) grał właśnie mecz z Borussią MG. Pod stadionem zastaliśmy liczną grupę skinów, za to nie zastaliśmy biletów. Bramkarze okazali się nieprzekupni, a biorąc pod uwagę promile w organizmach, pierwsze próby nielegalnego sforsowania ogrodzenia stadionu wyglądały jak w komedii splapstikowej, jak jeden się wdrapywał to drugi właśnie spadał na tyłek. Wreszcie 20 minut przed końcem udało mi się sforsować siatkę, a bramkarzy, którzy ruszyli za mną w pogoń, zmyliłem nurkując w tłum ultrasów Borussi. Po meczu poszliśmy z miejscowymi skinami do znajdującej się nieopodal klubowej knajpki. Barman przywitał nas piwami i muzyką 4-Skins, co w zupełności spełniało nasze oczekiwania. W pewnym momencie zrobiło się zamieszanie, ludzie wybiegają na zewnątrz, jakieś krzyki tyle, że po niemiecku, ale jak barman zaczął wyciągać spod lady pałki i wręczać je bywalcom pubu, tłumaczyć nam już nie było trzeba „co i zaś”. Natomiast „z kim” było póki co kwestią drugorzędną. Złapałem za jeden z kijów i na dwór, a tam chaos, bieganina, zaś zadyma okazała się być toczona z policją, co mnie lekko skonfundowało, bo ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem to miś wbity do paszportu (tak wyglądał oficjalny zakaz wjazdu do Niemiec dla zagraniczny troublemakersów). Stanąłem z głupia frant w środku bieganiny, nagle ktoś mnie klepie po plecach. Odwracam się, a tu niemiecka policjantka coś do mnie szwargocze zdenerwowanym głosem – nie znam niemieckiego, ale uznałem, że mówi „proszę zanieść ten kij, który pan trzyma, z powrotem do knajpy i napić się piwa”, co niezwłocznie uczyniłem. Po awanturze jakiś skin o złotym sercu postanowił zawieźć autem warszawską ekipę wyjazdową na koncert, a biorąc pod uwagę nasz stan był to chyba jedyny sposób byśmy tam w ogóle dotarli. 

Justyna i Aśka na tle niemieckiej prewencji po awanturze

Jeden jeszcze bryluje, drugi już przysypia
Na miejscu dowiedzieliśmy się, że w tym samym klubie gra tego dnia również Demented Are Go, Wino jako urodzony poliglota zaraz zagaił gadkę z miejscowymi sajkowcami. W międzyczasie pojawiło się dwóch gości z lokalnej kapeli oiowej Smegma, z którymi też ucięliśmy sobie przyjemną konwersację. Po chwili spotkaliśmy Laurenta ze Skaferlatine od którego usłyszeliśmy smutny njus, że z trasy odpadł norweski Braindance, po tym jak przed berlińskim koncertem Turcy ożenili kosę jakiemuś skinowi. Zamiast tego miał grać Charge 69, w którym udzielał się właśnie Laurent. Spotkanie sympatycznego Francuza miało też i swoje negatywne strony – dopiero co lekko odtajaliśmy od tego tankowania, a już chłopaki z Chargu ciągnęły nas na backstage, gdzie zaczęło się opróżnianie zapasów piwa przygotowanych dla kapel. W rezultacie w minutę dziesięć znowu byliśmy zrobieni. Na koncert większość z nas weszła za darmochę dzięki Collinowi z Vanilli, z którym wcześniej korespondowałem – chłopak wydawał się być lekko zażenowany naszym stanem, ale kurtuazyjnie tego nie okazywał. ;)
Wina na ten punkowo-oiowy gig musiałem praktycznie wnosić jak ciężko rannego, w dodatku po negocjacjach z bramkarzami, bo po pijaku kupił bilet na imprezę sajko. Pierwszy grał Charge 69, a publikę dało się wtedy policzyć na palcach, no powiedzmy obu rąk. Trochę się pobawiliśmy, wyszliśmy na zewnątrz i wtedy zorientowałem się, że w drugiej sali zaczął się właśnie set Dementedów

Wino z sajkowcami przed klubem

Z ciekawości zacząłem zerkać przez otwierające się co chwila drzwi. Bramkarz, który pilnował wejścia, na chwilę odwrócił się by kogoś zawołać, co mnie sprowokowało by korzystając z jego nieuwagi bezbiletowo wniknąć do środka.Muza Walijczyków była mi już wtedy zupełnie znajoma i wielce dla ucha miła (kurcze Walijczyków, jak Shakin' Stevens – a jakże – pierwszy gitarzysta D.A.G., Dick Thomas, grał na basie na debiutanckiej płycie Stevensa z 1978 roku ;)). Oprócz koncertowego wideo, o którym wspominałem wcześniej, przegrałem od Pegaza ich The Best zawierający prawie w komplecie dwie pierwsze płyty oraz wydane na jednym CD The Day The Earth Spat Bloood i koncertówkę Go Go Demented. Trochę lat od tego czasu minęło, a ciągle jest to dla mnie top sajkowej muzyki. Natomiast średnio mi się podobała ich najnowsza wówczas produkcja – epka wydana zaledwie rok przed rzeczonym koncertem I Wanna See You Bleed. Pierwsza rzecz jaka mi się rzuciła w oczy to, że miejscówka jest nabita ludźmi – co było przyjemnym kontrastem do pustek na Chargach w sali obok. Dwa to, że sajkowcy liczną grupą ostro bawili się pod sceną, co było kolejną miłą odmianą od punkowego gigu. Wokalista Sparky, z zielonym quiffo-irokezem, w skórzanych spodniach miotał się po scenie, kapela wycinała ostro i na temat, wrecking pit mielił się równo pod sceną. Oglądałem to wszystko z lekka opadniętą koparą – to właśnie było to, co mnie zachwyciło w sajko na tych wideo koncertówkach trzy lata wcześniej. Czekałem na mój ulubiony Pervy in the Park i gdybym miał się porównać do samochodu to bym powiedział, że czułem się jakbym jechał na oparach benzyny. W nabitej na ful sali temperatura zrobiła się jak w piecu martenowskim, a powietrze zaczęło się skraplać po ścianach. Mój organizm pozbawiony snu i będący na intensywnej diecie z piwa nie chciał się zaadaptować do warunków panujących na koncercie i po pół godziny stanąłem przed dylematem – koncert jest wyrąbany w kosmos, ale jak się z niego zaraz nie wymiksuję to będę się musiał położyć (żeby jeszcze było gdzie…). Ostatecznie przeważyło to, że w drugiej sali zaczynała grać Vanilla, którą jakoś głupio było odpuszczać, skoro dzięki ich uprzejmości wszedłem na ten punkowy koncert za darmo. Z bólem serca opuściłem występ Demented, głowa pod kran z zimna wodą, na 5 minut na dwór by w ramach kuracji pooddychać świeżym powietrzem i teraz na Vanillę.

Warszawska ekipa z Collinem (Vanilla Muffins)

W międzyczasie na koncert dobiło już więcej ludzi, ale porównując do imprezy sajkowej wciąż były puchy. Pod sceną zresztą większość bawiących stanowiła ekipa warszawska. Wprawialiśmy grających Szwajcarów z lekkie zdumienie tym, że znaliśmy większość ich numerów i w miarę swoich skromnych możliwości śpiewaliśmy razem z kapelą. ;) W pewnym momencie jednak zmęczenie wzięło górę, stwierdziłem, że resztę koncertu mogę równie dobrze obejrzeć na siedząco. Jak już usiadłem to pomyślałem, że w zasadzie wystarczy patrzeć jednym okiem, a po chwili, że właściwie chodzi o słuchanie i oczy można zamknąć. Myślę, że po jakiś 15 sekundach już spałem. Obudziło mnie ludzkie ciało, które przewróciło się na mnie z impetem. Było to ciało Wina. Przed nami tłoczyło się kilkunastu niemieckich skinów z rozwścieczonymi twarzami, a ostatnią linię obrony stanowił Goszczyniak z podniesioną gardą. Wstałem, zrobiłem pytającą minę i rozłożyłem bezradnie ręce. Prawdopodobnie mój widok wzbudził litość w agresorach, którzy poprzestali na wskazywaniu na leżącego Wina i tłumaczeniu czegoś z wyrzutem. Okazało się, że Winiawa po pijaku złapał za tyłek stojącą przed nim skinpannę, co już samo w sobie było, przyznacie państwo, dosyć naganne. Natomiast już zupełnie naganne było to, że Winiawę, wskutek spożycia, zupełnie zawiódł zmysł wzroku i nie zauważył, że owa laska stoi objęta z kolesiem ze Smegmy. W sumie po chwili razem z Niemcami śmieliśmy się z całej afery, a jednym śladem pozostała poobijana facjata Wina. Koncert Bruisers praktycznie w całości przespałem... Pytałem potem Winiawy czy ich widział to powiedział, że owszem, widział ich adidasy, bo leżał na scenie i od czasu do czasu otwierał jedno oko.

Dobra, niech będzie, pół koncertu przespałem, ale w bonusie zaliczyłem świetny występ Demented, a mój organizm nieco się zregenerował. Stan naszych finansów nie pozwalał nawet fantazjować o hotelu, a skoro i tak nie mieliśmy miejsca na kimę to padł pomysł, żeby zwiedzić słynną hamburską „czerwoną dzielnicę” znajdującą się na St. Pauli. W sumie ciekawe doświadczenie, i dla mnie, nie korzystającego z rozrywek tego typu, i dla tych co korzystali, ale w Polsce. Mimo, że było po północy na dzielnicy burdeli panował ruch jak w centrum Warszawy w godzinach szczytu: tłumy imrezowiczów, freaków, narkusów, kibiców Borussi, którzy zostali po meczu, opary marychy, jacyś Polacy walą wódę, Turcy poginają w białych skarach, no i rzecz jasna nieprzeliczone mrowie przedstawicielek najstarszego zawodu świata. W samym centrum tego wszystkiego była uliczka, takie „human zoo”, gdzie za przeszklonymi szybami siedziały laski w oczekiwaniu na facetów pragnących uszczuplić zawartość swoich portfeli. Ciekawa sprawa, ale ulica była zamknięta dla „niepracujących w zawodzie” kobiet – przed wejściem był szlaban i znak „tylko dla mężczyzn”. Ciekawe czy to dalej funkcjonuje, czy zostało skasowane? W sumie widziałem później to samo w Amsterdamie, chyba dla protestantów takie rzeczy są normalką.

Na nocleg obraliśmy jakąś kanapę pod skłotem przy porcie. Jakiś litościwy skłoters wyniósł nam koce i czerwoną flagę. Rano mimo, że czułem się jak przejechany przez traktor poplułem się ze śmiechu jak zobaczyłem niechętnego lewackim historiom Wina owiniętego w ową flagę. Jako, że było zimno, a mnie męczył kac, olałem dalsze spanie i zwiedziłem hamburski targ rybny, a następnie to co zostało z zabytkowego centrum przemielonego w czasie wojny przez burzę ogniową po alianckich bombardowaniach.

Powrót umilany browarem mało nie skończył się aferą już w pierwszym pociągu regionalnym. To znaczy skończył się aferą i to grubą, ale szczęśliwie dla nas bez konsekwencji. Mianowicie wracaliśmy z jakimiś dwoma skinami, którzy byli mocno nawaleni, takoż i był Wino. Kiedy przyszedł niemiecki kanar i zaczął się pruć o chlew jaki Niemcy robili z Winem w pociągu, od słowa do słowa zrobiła się awantura. W pewnym momencie jeden skin nagle wydarł się na kanara – ty pieprzony gestapowcu!!!, co spodobało się Winowi i powtórzył ową obelgę. Ten jakby go ktoś gorącą wodą oblał, zaczął krzyczeć, biegać, złapał za telefon, normalnie histerii dostał. Na następnej stacji do pociągu wparowały gliny, a za nimi kanar wskazując na skinów – wytargali ich na peron, a ten co się wydzierał na kanara od razu dostał z plaskacza po gębie. Kanar jeszcze latał i szukał Wina, ale ten szczęśliwie zdążył się przesiąść i ominęła go wątpliwa przyjemność wylądowania na niemieckim dołku. Jednym słowem trochę się działo w ten weekendowy wypad do Hamburga. 

Foty dzięki uprzejmości Wina ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz