czwartek, 30 maja 2013

Sajkostory 9



Kontakt z zespołem Partia był wielce obiecujący, ale póki co dla polskiego psychobilly wiosny to jeszcze nie czyniło, co najwyżej przedwiośnie. Tymczasem sylwestrowy wypad do Berlina mocno zaostrzył nasze apetyty – wkrótce nadarzyła się kolejna okazja do przekraczania Odry – Berlin Wild Cat Weekend, którego piąta (i jak się później okazało ostatnia) edycja została zaplanowana na pierwsze dwa dni maja 1998 r. Jak zobaczyłem w pracy na wreckingpicie skład festu to ręce mi się tak zaczęły trząść i do końca dnia moja wydajność zamknęła się liczbą „zero”. Meteors, Demented, Mad Sin i Pitmen na jednym koncercie, plus kilka następnych kapel, których jeszcze wtedy nie znałem, a poznać chciałem bardzo. Wszystko to w dogodnym terminie, bo podczas długiego weekendu – czego chcieć więcej?
Wina i Magdy to nawet namawiać nie trzeba było, czwartą do brydża osobą okazał się Arek, znany też jako Disel. Chcecie wierzcie, nie chcecie to nie, ale Aro chodził ze mną i Winem do jednej klasy w podstawówce – nie wiem co oni nam tam w stołówce do zupy sypali, że po latach na sajko zaczęliśmy jeździć ;) Arek w latach 90-tych, w przeciwieństwie do naszego street punka, słuchał raczej kapel w stylu Fugazi czy Nomeansno i ostatecznie się w subkulturę sajko nie wbił, ale wyjazd zaliczył i wrócił zadowolony. Do składu dołączył też Goszczyniak z dziewczyną, ale nie jestem na 100% pewny czy się wbijali na koncert, czy bardziej turystycznie pojechali. Na miejscu w Berlinie spotkaliśmy też znajomego niemieckiego skina Bobbiego, który wkrótce miał się przeprowadzić do Warszawy.

W tym czasie maj był miesiącem „już prawie” letnim, a nie tak jak obecnie „jeszcze prawie” zimowym, berlińska pogoda przywitała nas więc bezchmurnym niebem i przyjemnym ciepełkiem. Festiwal miał miejsce na Kreuzbergu, ale tym razem nie w jego centrum, ale na obrzeżach w Bocklerparku, a konkretnie w leżącym na terenie parku Statthausie. Obok parku ciągnął się kanał, po którym kursowały turystyczne statki, a zgromadzeni przy brzegu sajkowcy zabawiali się pokazując gołe pośladki turystom. Jednym słowem trawka, słonko, piwko, sielanka. Publiki na imprezę dobiło tym razem konkretnie – Statthaus miał salę na jakieś 1,5 tysiaka chętnych i spokojnie tyle tam się przewinęło każdego dnia festu. Oczywiście większość stanowili sajkowcy i rockabillowcy, ale było też sporo punków, skinów, czy normalsów. Rzecz jasna nie byliśmy jedynymi obcokrajowcami – pojawiły się spore ekipy z Francji, Holandii, Wino drugiego dnia wyhaczył busik z Duńczykami – jak się okazało ekipą Godlessów i ich kumpli. Pijąc piwo nad kanałkiem poznaliśmy nawet psycho-fana z Chorwacji, tyle, że mieszkającego w Niemczech – zawsze można było spróbować w inter-słowiańskim się dogadać. Zabawna sytuacja się zdarzyła jak w pewnym momencie przeszła dwuminutowa mżawka. Wino chcąc zagadać do Chorwata, szukał w głowie słowiańskich słów, które ten mógłby skumać i mówi pokazując do góry – Woda. Woda z nieba. A gość na to – Deszcz?, wzbudzając salwę śmiechu naszej ekipy ze sposobu jak się Polak z Chorwatem dogadywali.

Pierwszą kapelą jaka grała w piątek był zdaje się holenderski Lovesteaks, na który się spóźniliśmy, natomiast po nich pojawili się na scenie Francuzi z Celicates – grający takie połączenie nieco softowego sajko z neo-rockabilly – kapela obecnie już trochę zapomniana, a zupełnie niesłusznie, bo świetnie nadawało się to i do słuchania i do zabawy. Szkoda, że podczas ich setu ludzie dopiero schodzili się do środka. Celicates mocno podrażnili apetyt na kolejną porcję dobrej muzy, ale jak na scenie zaczęli się instalować Slapping Suspenders to mi się usta wygięły w podkówkę jak dziecku, któremu zabrali ulubioną zabawkę. Szwedzi wyglądali jak banda hipisów z początku lat 70-tych, tyle, że na schludnie – długie kudły wokalisty, spodnie dzwony, jakieś dziwne kamizelki – nie, no, ja tego oglądać nie będę – kierunek drzwi – cel piwo na powietrzu. Jeszcze po drodze stoiska z płytami obczaiłem i byłem już jedną nogą na zewnątrz jak zaczęli grać. Czas operacji 3 sekundy i znalazłem się z powrotem pod sceną z koparą w dół. Wyglądali jak wyglądali, ale to co pierdolnęli na żywca – ustać w miejscu się nie dało. Ultra energetyczne psychobilly, zabawa, ruch na scenie, wszystko dopracowane, zróżnicowane, ja poszatkowany. Po secie, Aro poleciał kupić płytę, ja musiałem ochłonąć. Przedostatni w kolejce grali Rapids – jakbym nie był jeszcze przekonany do neo-rockabilly, to oni doskonale by się do tego nadawali. Potrafili w kapitalny sposób połączyć brzmienie kapel rockabilly lat 80-tych i wczesnego sajko. Na scenie za wiele nie dokazywali, ale i tak słuchało się ich bardzo dobrze. No i Demented Are Go – tym razem nie na zrzucie, nie przez przypadek, ale pod sama sceną, albo we wrecking pit. Co tu można napisać po tylu latach, jak się już widziało ich od tej pory z kilkanaście razy – wtedy to było przeżycie mistyczne. Miotający się po scenie Sparky i walec – bo tak wtedy ich odczuwałem – walec, który jechał po wszystkich moich zmysłach, całym ciele – brzmienie rwące bebechy. Ludzie na sajko mailing liście później narzekali nieco na umiejętności ich ówczesnego kontrabasisty, zdaje się, że był to Eddie (ex-Klingonz), ale dla mnie to on napierdzielał jak grecki heros. Nowość zawsze smakuje inaczej. Skoro ja do tej pory świetnie się bawię na koncertach Demented, no to wtedy rozwaliło mnie na cząstki.


Wild Cat 1998, Mad Sin

Koniec imprezy, trzeba uderzać do hotelu. Spośród setek ofert noclegowych wybraliśmy trawnik w parku, w którym odbywała się impreza, do czego skusiła nas atrakcyjna cena zamykająca się sumą zero marek. W porównaniu do Hamburga i tak spaliśmy jak Państwo, bo w śpiworach z plecakami robiącymi za poduszki. Warunki klimatyczne mogłyby być bardziej przyjazne, aczkolwiek zawsze lepszy początek maja niż początek kwietnia – niby trzydzieści dni różnicy, a człowiek tylko lekko się trzęsie z zimna, zamiast masować przez pół nocy kończyny w celu uratowania przed odmrożeniem. A właśnie, Wino nam się nocą po imprezie zgubił, co nas specjalnie nie zestresowało. Rano obudziłem się jako pierwszy. Lekko połamany i skacowany postanowiłem rozruszać trochę kości spacerem. Słoneczko przyjemnie grzało od wczesnego ranka, ptaki świergoliły, a jakaś banda dewiantów już darła japę w środku parku. Wiedziony ciekawością postanowiłem ich obejrzeć i moim oczom ukazał się następujący widok – na parkowej ławeczce siedziało kilku francuskich sajkowców o dość ortodoksyjnym wyglądzie i śpiewało po francusku jakiś chwytliwy szanson, a przed nimi stał, nie kto inny, jak Wino, który dyrygował energicznie owemu chórkowi. Najbardziej pojebanie wyglądający Francuz, z wielkim kolorowym quiffem i naszyjnikiem z kości kurczaka, jak gdyby nigdy nic szusował sobie obok na rolkach. Ucieszył mnie wielce fakt odnalezienia zaginionego Winiawy, który wyglądał jakby snu tej nocy nie zażywał, w przeciwieństwie do alkoholu. Jak on się z żabojadami dogadał nie mam pojęcia, bo oni tylko po swojemu mówili.

 Doba hotelowa powoli dobiega końca

Do późnego popołudnia, kiedy zaczynał się drugi dzień festu, obijaliśmy się ekipą po Kreuzbergu zasilając budżet sklepików sprzedających tanie piwo. Wino, który ewidentnie miał bessę jeśli chodzi o sen i hossę jeśli mówimy o spożytym alko, zaczął robić lekką bardachę, urządzając popisy wokalne w kierunku mijanych przechodniów. Lekko spanikowany Bobby próbował go uspokoić, że to specyficzna dzielnica i zaraz się ktoś do nas ustosunkuje w niemiły sposób, ale tłumacz tu pijakowi. Przeszło prawie bez konsekwencji, dopiero już w samym parku zrobiło się nieprzyjemnie, bo panisko zaczął się wydzierać do Turków grających w kosza, co im się bardzo nie spodobało. Przerwali grę i ruszyli do ledwo trzymającego się na nogach Winiawy, na szczęście załagodził wszystko poczciwy Bobby, który twierdził, że jeden z tych „koszykarzy” nawet nóż już w łapie trzymał – jeszcze by kęsim-kęsim nam porobili przez te pijackie wrzaski. 

Krojcebergowe klimaty

 Tym razem koncert zaczynała kapela Philiacs, ale podobnie jak dzień wcześniej zanotowaliśmy spóźnienie i zobaczyliśmy na scenie dopiero Pitmena. Na sali puchy, a większość publiki stanowiła spora załoga ich ziomków z Ruhry w koszulkach kapeli… identycznych do tej jaką miałem na sobie. Jako, że poza tym nikt inny na całym feście nie miał takiego t-shirta patrzyli na mnie ze zdziwieniem unosząc brwi – A ten to od nas jest? Nie przypominam go sobie…. Sam występ był naprawdę fajny, raz, że kapela grała zupełnie nieźle technicznie, dwa, że wokalista ma ciekawy głos, a trzy, że mieli swój własny, oryginalny pomysł na sajko, który przypadł nam do gustu. Zdecydowanie lepiej wypadli niż występująca po nich kolejna niemiecka kapela, Damage Done By Worms, która grała trochę za bardzo na jedno kopyto, więc po jakimś czasie darowaliśmy sobie i wyszliśmy na zewnątrz.

Drugiego dnia publiki było jeszcze więcej niż na pierwszy dzień festu, szczególnie takiej spoza klimatów –billy. Spotkaliśmy między innymi dobrego znajomka – Franka ze street punkowej kapeli Bierpatrioten. Dla niego to było jak najbardziej oczywiste, że mimo iż na co dzień słucha nieco innej muzyki warto się wybrać na Wild Cat, bo jednak psychobilly ma sporo wspólnego z punkiem, a zestaw kapel był naprawdę wyborny. Mam identyczne podejście – ze wszystkich gatunków muzycznych jakie kiedykolwiek powstały największe emocje wyzwala u mnie psychobilly, ale sto razy bardziej wolałbym iść na dobrą kapelę punkową, gotycką, garażową, ska, surfową, swingową, czy rockabillową, niż na marną sajkową. Zamykanie się we własnym getcie i trzymanie się „czystości stylu” to prosta droga do degenerowania się sceny przez coraz bardziej wtórne granie. Czasami nawet wewnątrz jednego gatunku potrafią się zarysować jakieś kuriozalne podziały, kto jest ten „prawdziwszy”. Warszawska scena oiowa w tym czasie właśnie wchodziła na taki etap, co obserwowałem, już trochę z boku, z pewnym rozbawieniem nie przypuszczając, że za parę lat i rodzącą się scenę sajko nie ominą tego rodzaju przypadłości. Na Wild Cat mieliśmy lekkie podśmiechujki w temacie koszulek sajkowców – pierwszego dnia większość popierdzielała w rozmaitych wzorach Demented, natomiast koszulek Meteors nie widziało się prawie wcale. Na drugi dzień tendencja się odwróciła i ciężko było zobaczyć charakterystyczne logo D.A.G., za to rozmaite meteorsy były wszędzie. Z lektury listy mailingowej zdążyłem się już zorientować, że obie kapele nie przepadały za sobą, a animozje potrafiły się rozciągnąć na grupy ich fanów. Jednym słowem, Polacy, głowy do góry, wiochę potrafią zrobić wszyscy i wszędzie! Z kolei fajną odmianą był stosunek do rockabilly – na scenie sajko gatunek ten był przyjmowany bardzo pozytywnie i zawsze jacyś jego przedstawiciele pojawiali się na tego typu festach zarówno na, jak i pod sceną. Niby oczywiste, bo oba gatunki muzyki dużo więcej łączy niż dzieli, ale jakoś w drugą stronę to nie działało.


Wild Cat 1998, P.Paul Fenech

Właśnie rockabilly, w wydaniu nie tyle klasycznym, co raczej charakterystycznym dla lat 80-tych, grały dwie kolejne kapele festiwalu. Blue Devils wypadł naprawdę fajnie, grając jajcarsko i takoż zachowując się na scenie. Fireball XL5 miał klimat bardziej mroczno-melancholijny, nie byłem do nich wtedy przekonany – po latach polubiłem te ich minimalistyczne granie z pogranicza wczesnego sajko i rockabilly revivalu. Następnie Mad Sin, trzeci raz w przeciągu roku. Znudzenie? Do tego było jeszcze daleko – znowu petarda atomowa. To był chyba ich pierwszy występ z Helvisem, co na początku wywołało moją lekką konsternację. Zaczęło się od jakichś pirotechnicznych atrakcji po ciemku i podkładu z Tako rzecze Zaratusta Straussa, spopularyzowanego przez film 2001: Odyseja kosmiczna. Na koniec coś pierdyknęło z większym hukiem, zapaliły się światła i zespół wystartował z „Viva Las Vegas”. Tyle, że na wokalu śpiewał facet będący taką sajkową karykaturą Elvisa – białe wdzianko stylizowane na gajerek Króla, czarna grzywa do góry z białym pasemkiem. Que pasa? Gdzie gruby, zwolnił się z kapeli? W środku kawałka nagle na scenę włazi Kofte, strzela groźne maski i robi „awanturę”. Kapela przestaje grać, Kofta wyjmuje pistolet i trach-trach, Helvis pada na glebę. Na szczęście zabili go i uciekł, kapela znowu ruszyła z kopyta tym razem już z właściwym wokalistą, a Helvis szybko wrócił na scenę z pięknie ucharakteryzowaną dziurą po pocisku w czole i wspomagał muzyków zianiem ogniem, w stylu, którego by się smok wawelski nie powstydził. No i na deser Meteor. Fenech już wtedy z fryzurą na glacę – quiff wyłysiał, ale muzyka nie. Po dwóch dniach imprezy byliśmy już mocno padnięci i skupiliśmy się na oglądaniu. Zresztą wrecking pit na tej kapeli to nie zabawa w berka – niemiecki Wrecing Crew chyba nie przyjmował wychudzonych osobników w swoje szeregi, bo chwilami to wyglądało jakby kilka drużyn rugby się tam właśnie kotłowało. Co do samego występu – no był ok, ale powiedzmy to sobie szczerze, kapela na żywo flaków sobie nie wypruwa. Dobrze, że przynajmniej nagłośnienie było dobre i naprawdę z przyjemnością się słuchało wycinania P. Paula na gitarze. Ale po jakiś 40 minutach zacząłem się łapać na tym, że odczuwam już lekkie znużenie i nie miałbym nic przeciw temu, by koncert dobiegł końca, co zresztą po kwadransie faktycznie nastąpiło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz