czwartek, 23 maja 2013

Sajkostory 7



Przy takich wspominkach zazwyczaj pojawia się fundamentalne pytanie o kolejność poruszania kolejnych wątków, co jest sprawą z góry przegraną, bo wszystko przelewa się dosyć płynnie, więc wykonamy teraz zgrabną (albo i nie) woltę wracając do końcówki 1997 roku. Wczesne koncerty sajkowe Stan Zvezdy zaliczyłem w latach 80-tych bez silniejszych wzruszeń, następne, Demented i Mad Sin, trochę „przy okazji” 10 lat później. Pierwszą imprezą psychobilly, która była celem samym w sobie okazało się sylwestrowe party w Berlinie żegnające rok 1997, a witające 1998, na którym grać miał Mad Sin oraz trzy inne lokalne kapele – Notorious Deafmen, Eddyhez i Church of Confidence. Samo sylwestrowanie za granicą mieliśmy już zaliczone w czeskiej Pradze, rok czy dwa lata wcześniej. Zapamiętałem z tego jedną cenną wskazówkę – jak się budzisz o 5 rano na ławce w pubie z kacem wielkości tyranozaura, na dworze jest minus 10, a do własnego łóżka odległość wynosi 12 godzin jazdy pociągiem – to nie jest dobrze. Do Berlina wybraliśmy się ekipą 5-osobową w składzie: Magda, Piter, Wino, Goszczyniak oraz laska Goszczyniaka, która sprawowała ową funkcję na tyle krótko, że nie pomnę jej imienia. Tradycyjnie pkp do granicy, a potem na bilet grupowy. Pogoda na miejscu była chyba z 10 stopni cieplejsza niż w Warszawie, na tyle przyjemna, że mimo środka zimy można było sobie znaleźć ławeczkę pod pozbawionym liści drzewie, wypić piwko z supermarketu i zagryźć falafelem od Turka.

Paradoksalnie od końcówki lat 90-tych aż do wprowadzenia waluty wymawianej jako ojro Niemcy pod wieloma względami były relatywnie przystępnym krajem jeśli chodzi o wypady imprezowe. Ceny piwa w marketach były chyba nawet tańsze niż w Polsce. Falafel czy kebab były dwa razy droższe, ale za to trzy razy większe i tysiąc razy smaczniejsze, więc żarcie też nie stanowiło problemu. Liczne promocyjne bilety czyniły, że podróżowanie u zachodnich sąsiadów nie drenowało portfela. Po samym Berlinie jeździło się na bilet „roczny-niewidoczny”, jako, że w pociągach i metrze kanary chodziły w mundurach, więc się ich widziało z odległości trzech rzutów beretem. Albo na piechotę jako, że większość koncertów miała miejsce na dzielnicy Kreuzberg lub w jej okolicy, czyli 15 minut niespiesznym krokiem od Eastbanhofu (w skład którego wchodził tani supermarket), gdzie dojeżdżały pociągi od granicy. Sam Kreuzberg to dzielnica byłego Berlina Zachodniego, czyli tej części świata gdzie towary po prostu kupowało się w sklepach, a nie wystawało w kilometrowych kolejkach. Jego specyfika polegała na tym, że większość mieszkańców stanowili Turcy i Kurdowie oraz wszelkiej maści miejska cyganeria oraz subkultury. A to miało z kolei skutek w sporej ilości tanich knajp i klubów organizujących koncerty muzyki undergroundowej. Choć z perspektywy lat tak naprawdę to dopiero dzisiejszy Kreuzberg wydaje się istnym zagłębiem knajp i klubów skupionych głównie wokół Oranienstrasse, a wieczorne życie jest tam bez porównania żywsze niż 15 lat temu.

Koncert miał miejsce w klubie Fabulous Trash, zaraz przy Oranienplatz, na którym z kolei znajdowały się ławki, drzewa i krzaki – jednym słowem tereny zielone, które wszakże o tej porze roku miały kolor szarobury. Korzystając z (przed)wiosennej pogody można było spokojnie wypić piwko bez wyszczękiwania zębami polki galopki. W pewnym momencie napatoczył się Turek z jakąś psiną, której zaczęliśmy rzucać patyki. Psina okazałą się amstafem, co nam nic nie mówiło, bo ta rasa była wtedy jeszcze rzadkością nad Wisłą, ale szczęśliwie krwiożerczych instynktów nie wykazała, a raczej była zachwycona zabawą. Turek przysiadł się na chwile, poprosił o fajka i zaniemówił, bo Goszczyniak wyciągnął ramkę Sobieskich. – To przecież jest ten słynny polski król, który pokonał naszego wielkiego wezyra pod Wiedniem! – był wyraźnie rozanielony, że może wypalić szluga od polskiego władcy ;).



Oranienplatz (fot. http://o-blog.zoom-berlin.com)

Po zmroku pogoda zrobiła się mniej łaskawa, więc przenieśliśmy się z ławki na schody klatki kamienicy, w której znajdował się klub, zasadniczo zajmując się dalej tym samym, czyli gawędowaniem przy piwie. Po jakimś czasie do klubu zaczęli ściągać sajkowcy i sajkówy, a kiedy przyjechały kapele uznaliśmy, że czas wbijać się do środka – musiało to być koło 21, może trochę wcześniej. Jeżeli nie doszło u mnie do memory error to na koncercie jakiś tłumów nie było, niecałe 200 osób, za to głównie ludzie mocno w klimacie. Nie licząc występujących kapel dwie rzeczy zrobiły na mnie wrażenie: laski i muza puszczana przez DJa. Jeśli chodzi o muzę to moja skromna kolekcja pirackich kaset dawała mi jakieś pojęcie o tym czym jest psychobilly, ale mnóstwa kapel jeszcze wtedy po prostu nie znałem. Więc jak zaczęła się didżejka to się podnieciłem jak kot na kocimiętkę i na zmianę męczyłem Wina i Magdę: – O kuźwa, ale numer, ale kontrabas chodzi!, – A ten jeszcze lepszy, jaka petarda!, – Ile tego jest, skąd to przegrać!?. Druga rzecz jaka mnie lekko zszokowała to jak były poodstawiane przedstawicielki płci pięknej. W Polsce dziewczyny z subkultur, poza nielicznymi wyjątkami, raczej stroniły od ortodoksyjnego wyglądu, w Niemczech wręcz przeciwnie, ale wcześniej jeździliśmy na koncerty skinowskie i punkowe. No i powiedzmy to sobie bez ogródek, styl skinhead nie daje laskom zbyt wielkiego pola do popisu. Pewnie, że jak dziewczyna jest ładna to i w bryczesach będzie dobrze wyglądać, ale te skinowskie fryzury na małpę, koszulki polo, sweterki w serek i białe skarpetki… no szału nie ma. Cały sex appeale tego stylu jest lokowany w kabaretki i miniówki w szkocką kratę – tyle, że później każda na siebie to wciska i na takim skafeście uniformizacja była jak w wojsku. Z niemieckim pankówami sprawa przedstawiała się w sposób trochę bardziej złożony – były i ekstralaski ubrane i ostrzyżone naprawdę odjazdowo, że ciężko było wzrok oderwać, ale raczej dominował styl skłotersko-menelski. Pejoratywne określenie tej subkultury – „brudasy” – w Berlinie nabierało zupełnie nowego wymiaru. Widziałem tam punkówy, przy których grochowscy czy prascy pijaczkowie to czyściochy ubrani jak spod igły. Jak sobie teraz myślę, to dziewczęce wersje stylu skinowskiego czy punkowego to po prostu mutacje wersji samczych. W sajko, które gdzieś tam korzeniami tkwi w stylu rockabilly z lat 50-tych, jest jednak dużo wyraźniejsze rozgraniczenie między modą męską i żeńska. Szczególnie teraz, bo mam wrażenie, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat sposób ubierania się ludzi związanych z subkulturą psychobilly uległ wyraźnym zmianom. Jeśli miałbym pokrótce te zmiany opisać to rzeka zaczęła płynąć z powrotem do źródła – styl psychobilly utracił część swojej różnorodności, punkowej odjazdowości oraz oryginalności i poszedł w kierunku rockabilly. Szczególnie jeśli chodzi o płeć piękną. Z jednej strony kusi mnie, żeby pociągnąć ten wątek, z drugiej trochę ni w pięć, ni w dziewięć wyjeżdżać teraz z tym. Poprzestanę więc na tym, że jak patrzę na stare zdjęcia koncertów psycho z lat 80-tych i początku 90-tych, a także widzę jak teraz ludzie wyglądają na koncertach, to właśnie okres przełomu wieków przyniósł największą różnorodność fryzur i ubiorów wśród sajkowców obojga płci. To właśnie zrobiło na mnie takie wrażenie na tej sylwestrowej imprezie – jak te kilkadziesiąt lasek poruszając się w stylistyce jednej subkultury potrafiło się tak wystroić i wyfryzować, że każda wyglądała inaczej – od klasycznych rockabillowych sukienek i pantofli, prze latexy, jakieś kosmiczne buty jak z seriali s-f, creepersy w rozmaitych wzorach, barokowe suknie, miniówki do pończoch na paskach, czy skórzane spodnie. I wtedy w przeciwieństwie do czasów obecnych zupełnie powszechne były quiffy u lasek, też w przeróżnych wariantach, długościach i kolorach. Szczerze powiedziawszy to ze śmiałością u mnie różnie bywa, ale wtedy jakaś bezczelność we mnie się obudziła, pożyczyłem od Wina aparat i stwierdziłem, że muszę obfotografować co fajniej wystrojone balangowiczki. Podszedłem do pierwszej i z lekką jeszcze niepewnością zapytałem czy da sobie zrobić zdjęcie. Uśmiechnęła się szeroko i „oczywiście, tak, tak”. No to już w ogóle się nie obcyndalałem i całą akcję powtórzyłem jeszcze z 10 razy, a zawsze moje zapytanie spotykało się z życzliwą aprobatą – kobiety to jednak lubią obiektyw ;) Piracki kalendarz mógłbym potem z tymi laskami zrobić, no, gdyby nie jedno ale – Wino w drodze powrotnej był tak zrobiony, że się ledwo ruszał. Co prawda z pociągu udało mu się wysiąść, ale jego plecak z aparatem i wszystkimi zdjęciami pojechał dalej… A wszystko przez barmankę, która miała na sobie obcisłe, czerwone, lateksowe wdzianko ze sporym dekoltem – Wino co chwila latał po nowy browar, by pozagadywać laskę. O czym jej tam nawijał tego to ja już nie wiem, w każdym bądź razie, efekt był taki, że jak się złoił to zupełnie zatracił trzeźwość (nomen omen) oceny. Kręcąc się po klubie z Magdą przydybaliśmy go jak obejmował czule jakąś średnio urodziwą pannę z 20-kilogramową nadwagą. Widząc nasze zaskoczone facjaty, nie przestając obejmować gościówy, odparł flegmatycznie – To z litooości ;)

 
Eddyhez

Never mind. Nie pamiętam dokładnie kto grał pierwszy, chyba Eddyhez. Ich produkcje studyjne są bardzo, ale to bardzo dobre – nazwałbym je nieco dziwnym miksem psychobilly z klimatami post-punkowymi i gotyckimi, może trochę Nicka Cave'a w tym było. Ale koncertowo wypadali co najwyżej przeciętnie, tyle to pamiętam. Potem zastąpili ich na scenie Church Of Confidence, przedstawiciele punk’n’rolla na amerykańską modłę, czyli stylu, który pod wiślańskie strzechy przebił się chyba jeszcze później niż sajko – zaprezentowali granie solidne, ale jak dla mnie nieco sztampowe. Jako trzeci grali Notorious Deafmen, kolejna berlińska kapelka, proponując takie nieco softowe psychobilly z klawiszami. Niby kopa to jakiegoś specjalnego nie miało, wokalista z lekką nadwagą i okularkach sprawiał nieco pipowate wrażenie, ale słuchało się ich naprawdę z przyjemnością. Mad Sin miał grać dopiero po północy, więc po Deafmenach całe towarzycho wyległo z koncertu na Oranienstrasse by witać rok 1998. Trochę sztucznych ogni, fajerwerków i petard, do tego szampan? Tiaaaa… Jak się Turcy i Kurdowie z okolicznych kamienic rozochocili to miałem wrażenie, że Berlin się pod ostrzałem znalazł. Po całej ulicy waliły petardy w rozmiarach XXL, fajerwerki bynajmniej nie strzelały do góry, ale raczej we wszystkich możliwych kierunkach, wszystko spowił dym z rac. W pewnym momencie trochę wiatr go rozwiał i przecieram oczy, bo nie wierzę w to co widzę – z kamienicy kilka numerów dalej idzie z góry na dół czerwona flaga wielkości kibicowskiej sektorówki z Mao Tse Tungiem. W tym momencie z całej imprezy na ulicy stałem jeszcze ja, Wino, Goszczyniak i paru innych desperados, reszta chowała się pod ścianą, bo już w powietrzu różne przedmioty zaczęły fruwać. Jak Oranien przejeżdżała policyjna suka, chyba z połowy okien poleciał na nią deszcz petard, tudzież innych przedmiotów, które domownicy akurat uznali za zbędne. 
Church Of Confidence


Notorious Deafmen

Po atrakcjach pirotechnicznych przyszedł czas na główną atrakcję wieczoru, czyli Mad Sin. Kofte wyleciał na scenę przebrany za japońskiego kamikadze (a są nie-japońscy?) i zaczęło się. Okazało się, że występ z Lipska to nie był jednorazowy wyskok – ta kapela to była wówczas petarda mocniejsza od tych odpalanych przed chwilą przez Turków. Wrecking nie był jakiś porażający – bawiło się z kilkanaście osób. Wino był już w takim stanie, że i przy Urszuli Sipińskiej by pogował, ja w niewiele lepszym, więc do zabawy zapraszać nas nie było trzeba. Kondycja wówczas dopisywała i większość koncertu hulaliśmy się pod sceną. W tych latach obaj regularnie łaziliśmy na mecze warszawskiej Polonii, która wcześniej grała głównie w niższych ligach przeciw takim sławom jak Pomezania Malbork czy Błękitni Kielce. Kibice Polonii w tym okresie nie lubili się z kibicami Siarki Tarnobrzeg i przy okazji meczów z tym klubem skandowali „Siara, Siara, kurwa stara!” oraz „Kukiełka to kondon, kondon” – to z kolei na najlepszego piłkarza Siarki, który, wierzcie lub nie, naprawdę nazywał się Kukiełka. Nie wiem co nam odbiło w przypływie dobrego humoru, ale nagle zaczęliśmy się wydzierać na tym koncercie o tej „Siarze” i kim jest Kukiełka. Śmieszne, bo parę lat później Ewka – Crazy Seniorita (która w międzyczasie też przekabaciła się na sajko), mieszkała jakiś czas w Berlinie i przy jakiś baletach wokal Mad Sina wspominał ten koncert sylwestrowy i polskich skinów, którzy śpiewali jakieś dziwne piosenki ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz