środa, 15 maja 2013

Sajkostory 5



Rosnąca liczba nagrań sajko i zobaczenie na żywo Demented coraz mocniej przekierowywały moją uwagę na psychobilly. Ale ostatecznym katalizatorem okazała się inna kapela – berliński Mad Sin. W 1996 zrealizowali oni płytę God Save The Sin, którą pod postacią pirackiej kasety miałem w swoich rękach jakiś rok później. Do tej pory miałem kontakt głównie z sajko lat 80-tych, a to było coś zupełnie nowego, zaskakującego, bo łączącego stare klasyczne granie z dużo bardziej punkowym i ostrzejszym brzmieniem. Biorąc pod uwagę moje dotychczasowe muzyczne fascynacje takie dźwięki przemawiały do mnie wręcz idealnie. Punktem zwrotnym był kolejny wyjazd koncertowy, w październiku 1997, tym razem do Lipska. Skład taki, że grzech było nie jechać – jako headliner Cock Sparrer absolutna legenda street punka, a jako supporty – Oxymoron jedna z najlepszych punkowych grup lat 90-tych oraz właśnie Mad Sin, którego byłem początkującym fanem. Z Warszawy tradycyjnie on tour ja i Wino, a do tego jeszcze Aśka i Snopka, po drodze dosiadły się dwie skinpanny z Łodzi oraz trzech ziomków z Sosnowca, Specials z Horrorshow, Wojtek oraz Roj, który już wtedy miał zajawkę na sajko. Droga jak zwykle w chmielowym stylu, ale w porównaniu do Hamburga to było grzecznie jak u ministrantów, więc szczęśliwie ominęły nas niezaplanowane atrakcje, a koncert mogliśmy obejrzeć relatywnie trzeźwi. 

Melanż przedkoncertowy

Jako, że byliśmy sporo przed czasem z miejsca kupiliśmy bilety i piwo – okazało się, że w zasadzie niepotrzebnie. Na terenie klubowego parczku rosły kasztanowce, a pora roku była akurat ku temu, żeby kasztany zaczęły spadać na ziemię. W pewnym momencie poszedłem na krótki spacer i zobaczyłem, że dwóch starszych już gości zaczyna zbierać kasztany. Z zaciekawieniem do nich podszedłem i zapytałem do czego im są potrzebne, na co oni odpowiedzieli, że do jakiejś starej angielskiej gry. Okazało się, że jeden z nich to gitarzysta Sparrerów Mickey Beaufoy, a drugi to robiący na trasie za roadie, wokalista oi-punkowej kapeli Argy Bargy Watford John. Wywiązała się miła rozmowa, a kiedy goście dowiedzieli się, że przyjechałem wraz z ekipą z Polski spojrzeli po sobie i zapytali jak i ile jechaliśmy. – Nocnymi pociągami, w sumie jakieś kilkanaście godzin.To wpisujemy was na listę, wchodzicie za darmo. – Eeee…, ale już kupiliśmy bilety. – No to zawołaj resztę Polaków i chodźcie na piwo! John wytargał dla nas z backstagu skrzynkę browaru, a następnie zwołał całego Cock Sparrera, by uściskali dłonie fanom jadącym na ich koncert pół doby. Plan zakładał zobaczyć na żywca Cock Sparrera, co samo w sobie było dla wszystkich z nas sporym przeżyciem, a tu tymczasem stoimy sobie, pijemy piwko i gawędzimy miło z muzykami legendarnej kapeli – super faceci, zero gwiazdorskich manier. Była jeszcze jedna zabawna sytuacja bo w pewnym momencie podeszło do naszej grupy dwóch niemieckich skinów i chciało sobie zrobić zdjęcie ze mną, bo myśleli, że jestem ze Sparrerów ;).

Piter, Daryl Smith (Cock Sparrer) z laską, Wino

Na scenie jako pierwszy pojawił się Oxymoron, sieknęli set naprawdę soczystego punk rocka, napisałbym, że to jeden z najlepszych koncertów jakie w tym czasie widziałem. Ale to co się działo później to była miazga. Mad Sin totalnie rozpierdzielił system. To był jeszcze okres zanim zaczęli kombinować z takim niby-amerykańskim punk’n’rollem. Na koncercie grali przede wszystkim numery z doskonałego God Save The Sin oraz dwóch wcześniejszych płyt dość podobnych w stylistyce. Muzyka sama w sobie robiła świetne wrażenie, bardzo motoryczne sajko z dudniącym kontrabasem, szybko, ale bez łupaniny, kawałki nie robione na jedno kopyto tylko z pomysłem. Natomiast to co się działo na scenie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Widziałem w swoim życiu do tego czasu trochę kapel potrafiących zrobić szoł na scenie: Sham 69, Specials, Mr Review, Agent Orange, Zona A czy wspomniany Demented, to jednak był jakiś inny wymiar. Wokalista Kofte z postury przypominał czeskiego piwosza – wielki chłop z niemniejszym brzuszyskiem (choć to było z połowę tego co teraz ;) ) do tego jego algierskie pochodzenie, spory quiff (czyli sajkowa fryzura) i kolczyki w nosie nadawały mu jakiś taki diaboliczny wyraz twarzy. Facet mimo kilogramów okazał się wulkanem energii szalejącym na scenie, walącym się mikrofonem po czole, skaczącym nad kontrabasem – bo kontrabasista Holly nie pozostawał w temacie choreografii w tyle i też zasuwał po scenie jakby miał ukulele a nie instrument większy od siebie. Całość uzupełniał chudy jak patyk gitarzysta Stein, wyglądający jak postać ze sphagetti-westernów Sergio Leone oraz ubrany w gajer i ogolony na łyso perkusista wypożyczony z berlińskiej kapeli ska Blechreiz (he, he – widziałem, widziałem – grali w Warszawie w 1993). Od pierwszego kawałka wlazłem w… hmmm…. wrecking pit?… pogo? Jako, że była mieszana publika, to umówmy się, że było to coś pomiędzy – jednak podczas szaleństwa spojrzałem na scenę i mnie zamurowało jak zobaczyłem co tam odchodzi. Resztę koncertu spędziłem pod samą sceną chłonąc muzę na równi z wariactwem jakie serwowali Kofte z Hollym. Do tego jeszcze wszystko zostało urozmaicony przez zianie ogniem – wtedy nie zajmował się tym jeszcze Helvis, tylko taki punkowiec Mulla. 


 Mad Sin, jeszcze bez przebieranek w trendy ciuchy

Po koncercie gadałem z Rojem, Wojtkiem i Winem – Mad Sin nas wszystkich rozwalił, co tu dużo gadać, a tu jeszcze główna atrakcja wieczoru przed nami. Cock Sparrer to osobny temat. Lubię bardzo tą kapelę, ale szczerze powiedziawszy jest sporo grup grających starego punka, które lubię jeszcze bardziej. Natomiast ich koncert to zupełnie inna para kaloszy – pierwszy raz (i w takiej skali ostatni) widziałem podobne przyjęcie kapeli przez publikę. Na sali było blisko 1000 osób, kiedy Sparrer grał ze 100 stało pod ścianami, a bawiło się 900. W jakimś momencie musiałem ruszyć spod sceny do toalety i przechodziłem przez cały klub – normalnie wszyscy byli w ruchu – pogowali, podskakiwali, tańczyli, śpiewali – wariactwo! Większość koncertu przebawiliśmy się pod samą sceną – w pewnym momencie wokalista Sparrerów Colin zadedykował następny numer ekipie z Polski, która tak dzielnie tłukła się pociągami do Lipska, a następnie podszedł i poprzybijał nam piątki – miły gest po wspólnie wypitych browarach ;). Jeszcze z takich zabawnych momentów to Aśka skorzystała z zaproszenia na scenę do kawałka Sunday Stripper – nie mając pojęcia o czym jest numer i na czym ma jej rola polegać, po czym uciekała po scenie przed wokalistą usiłującym jej zdjąć koszulkę ;).

Cock Sparrer

Po koncercie pogadaliśmy jeszcze z Koftą z Mad Sina, a następnie z Watford Johnem, z którym wymieniliśmy się adresami i po jakimś czasie przyszła do nas paczka z szalikiem West Hamu dla Wina i czapką Millwall dla mnie. Kurde co za gość – rzadko się zdarza takie podejście. Przy tym piwku pogadaliśmy trochę o piłce, Cock Sparrer, Wino, łodzianki i zagłębiacy kibicowali West Hamowi, Watford John – zgadnijcie komu? – Watfordowi ;), wokalista Crack, który był też w trasie jako roadie Lutonowi, a ja Milwall. Na dodatek ekipa warszawska Polonii, sosnowiacy Zagłębiu – a miło było jak na majówce u cioci Geni. A potem te wspomniane suweniry wysłane przez Johna. To tak jakbym ja miał komuś wysłać z własnej inicjatywy szalik Lecha i czapkę Wisły ;)

Ekipa warszawsko-sosnowiecko-łódzka i Kofte (Mad Sin)

Foty ponownie dzięki Winowi :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz