poniedziałek, 20 maja 2013

Sajkostory 6



No i tak mnie ten koncert Mad Sina rozłożył, że zostałem sajkobilowcem ;). Na ówczesną chwilę, czyli koniec 1997, prawdopodobnie jedynym w 40-milionowym kraju. Przynajmniej w sensie dosłownym, bo przecież w latach 90-tych pojedyncze osoby lubiły i słuchały psychobilly, czasami nawet interesowały się całą otoczka tej subkultury, ale nie identyfikowały się jako sajko, nie miały ambicji rozkręcania czegokolwiek, regularnego uczestniczenia w koncertach. Brzmi jak wspomnienia Kolumba po powrocie z Ameryki? A dajta spokój, psychobilly w Polsce doskonale zaistniałoby też bez mojego udziału, prędzej niż później, a że akurat zaistniało przy moim skromnym udziale to staram się to wszystko pospisywać, póki demencja nie zrobi mi formatu danych przechowywanych pod czaszką.

Zaczęło się dłubanie w Internecie – właśnie, pojawiło się coś takiego w międzyczasie. Pierwszy kontakt z tym szatańskim wynalazkiem miałem w 1995 roku, na wystawie w galerii sztuki… w której odbębniałem zastępczą służbę wojskową. Wkrótce założono mi go w pracy na dobre i tak stałem się użytkownikiem sieci, która wówczas była ubogą namiastką tego, co mamy obecnie. Nie istniało jeszcze coś takiego jak fora dyskusyjne, blogi, nie istniały czaty, o ściąganiu mp3, czy filmów nawet nie wspominając. Ponieważ net był amerykańskim wynalazkiem, a dokładnie sprawką tamtejszej armii, właśnie za Oceanem był najbardziej rozpowszechniony i tam też tworzono większość sajkowych stron. Rzecz w tym, że tak naprawdę sajko było stosunkowo nową sprawą w Stanach, więc może dlatego ich poziom nie był specjalnie wysoki. W Europie była za to jeden konkret – mianowicie holenderski wreckingpit.com, istniejący zresztą do dziś z całkiem podobną szatą graficzną co lata temu. Ta strona okazała się dla mnie kopalnią informacji o kapelach i koncertach, czy w ogóle o subkulturze psychobilly. Dodatkowo w dziale media jej autorzy udostępnili kilkanaście empetrójek. W epoce przed piratowaniem w sieci całych płyt i to było cenną zdobyczą, biorąc pod uwagę, że o nagrania sajko w Polsce łatwo wtedy nie było. Po jakimś czasie odkryłem międzynarodową sajkową listę mailingową – takie proto-forum, to chyba właśnie wreckingpit miał do niej linka. Polegało to na tym, że po zapisaniu się na coś takiego, jeśli wysyłało się maila z jakąś wiadomością, np. Co łączy gotyk i psychobilly?, to otrzymywał go każdy z użytkowników listy – i odwrotnie, dostawało się wszystkie maile od innych użytkowników. Było to podzielone na tematy, ale maile przychodziły w kolejności wysyłania, czyli tak jakby się czytało kilkanaście tematów jednocześnie. Miało się coś w rodzaju forum dyskusyjnego na skrzynce pocztowej i nazwać to bałaganem było by zbytnią uprzejmością w stosunku do tej formy komunikacji interpesonalnej. Początki tego wszystkiego sięgały 1995 roku, kiedy została stworzona mailingowa lista rockabilly, a rok później jedna z jej użytkowniczek stworzyła listę ukierunkowaną już konkretnie na psychobilly. Zapisałem się na to pod koniec 1997, można więc powiedzieć, że byłem w świecie wirtualnego psychobilly prawie od samego jego początku, nawet mam archiwum z 1999 roku. Do tej pory pamiętam nawet jakieś śmiechowe tematy w stylu Czy skórzane spodnie są pedalskie?, albo Czy Cramps to psychobilly? oraz ożywioną dyskusję o tym jak wokalista Klingonz stracił ząb na trasie w Stanach po bójce z wokalistą Ill-Billy Boys.

Wreckingpit circa 2002

Nowa fascynacja wywołała u mnie, jak to u świeżaka, wzmożoną potrzebę muzycznej konsumpcji. Internet pokazywał, że gdzieś tam za górami, za lasami jest tego sajko na pęczki, a nad Wisłą pod tym względem ciągle braki i niedobory. W Warszawie poza mną, Magdą i Winem niewielu znajomych zwracało uwagę na taki rodzaj muzyki. Ale były i wyjątki, nasz dobry znajomek Darek „Nosek”, który w przyszłości miał zostać wokalistą popularnej kapeli punkowej Werewolf 77, kupował wtedy hurtowe ilości płyt z klimatów – często przegrywaliśmy od niego kapele 77 czy oi!, a okazało się, że miał też trochę Meteorsów, bo cześć ich płyt została wydana przez „punkowy” Anagram. Pamiętam, że piratowaliśmy od niego najnowszą wówczas produkcję Meteors Bastards Sons of Rock’n’Roll Devil – kapcie mi pospadały jak to usłyszałem, to chyba jedna z najlepszych płyt psychobilly jakie kiedykolwiek wyszły. Parę ciekawych rzeczy przegrałem od starego znajomego – skina z Łodzi – Serka – debest Frenzy, płyty Demented z lat 90-tych, demówkę Barnyard Ballers oraz duńską kapele Godless Wicked Creeps, na której punkcie oszalałem jeszcze bardziej niż w temacie Mad Sina. Jakieś pół roku później na tym międzynarodowym sajko mailingu był wątek o ulubionych płytach, gdzie wymieniłem oba wydane wtedy Godlessy i A Ticket Into Underground Mad Sinów, co perkusista GWC skwitował krótkim thanx brother! ;) No właśnie, tych Mad Sinów przegrałem z kolei od Bobbiego, Niemca z Oberhausen, który zakochał się z wzajemnością w naszej dobrej znajomej załogantce, Aśce. O Bobszturmie, jak go czasami przezywaliśmy, to można by osobną historię napisać. Strasznie sympatyczny facet o posturze sumoki, ze złotym sercem. W Niemczech ostro udzielał się na scenie skinowsko-oiowej, organizował koncerty, nawet jakieś płyty wydawał, a potem przeprowadził się do Warszawy na 2 czy 3 lata i w parę tygodni nauczył się mówić komunikatywnie po polsku. Choć z jego pomyłkami mieliśmy nieraz niezła bekę – np. po chlaniu w knajpie poszliśmy na domówkę do Trojana i dalej w szyję, więc Bobbi jak to porządny nowożeniec dzwoni do Aśki by wytłumaczyć gdzie jest i mówi przez telefon – Dżona, jestem w Trojan, a 10 osób tarza się po podłodze ze śmiechu ;) Pamiętam, że jeszcze epkę i debiutancki CD Pitmena dostałem w prezencie od Bobka, bo to jego ziomale w Zagłębia Ruhry byli.

Zajawka na psychobilly popchnęła mnie do poszukiwań w kierunku źródeł rzeki. O ile sajko czy neo-rockabilly było w Polsce prawie niedostępne, o tyle w klasykę rock’n’rolla, a nawet starego rockabilly, czy surfu można było bez trudu zaopatrzy się w niektórych sklepach muzycznych. Szczególnie sporo CD kupiłem przy Placu Unii Lubelskiej, gdzie trzymali taki stuff w nieładzie w pudłach z tanią płytą, pomiędzy Frankiem Sinatrą i Charlsem Aznavourem. W tamtym czasie prawa autorskie obowiązywały jeszcze na okres 25, a nie 75 lat, więc jakieś firmy-krzaki sprzedawały zupełnie legalnie składanki „various artists” czy kompilacje typu „the best” Wandy Jackson, Eddiego Cochrana, Elvisa, Chucka Berry'ego, Carla Perkinsa, Ventures i wielu innych wykonawców, w bardzo przystępnej cenie – powiedzmy, że jeden CD kosztował mniej więcej tyle, co 4–5 browarów w sklepie. Z neo-rockabilly udało mi się w tym okresie znaleźć w płytowym dyskoncie w Hali Mirowskiej jedynie bardzo fajny składak The Best of British Rockabilly, wydany w 1982 przez Tonpress oraz płytę amerykańskiej kapeli Whyos z tej samem wytwórni.

Jako klasyczny neofita nie poprzestałem na audio, a zmiany dotknęły także stroną wizualną ;). Maszynka do włosów od tej pory miała nieco mniej do roboty, bo na głowie pojawił się sajkowy czub – zwany też quiffem. Jako, że nie bardzo miałem z kogo w naszym kraju zżynać początki były trudne – sam za bardzo ostrzyc się jeszcze na coś takiego nie potrafiłem, znajomi też nie mogli pomóc – pozostawała beznadziejna batalia z fryzjerami, którzy próbowali mi wyciąć na głowie wszystko, tylko nie to, o co ich prosiłem. Czasami taką masakrę z włosami zrobili, że w domu trzeba było znowu na krótko wszystko ciachać. Zresztą nie podchodziłem do sprawy ortodoksyjnie – jak przeglądam stare foty to raz ta fryzura była sajkowa, raz nie. Dopiero po blisko dwóch latach, uprzedzając fakty, Wino znalazł frycownie na Poznańskiej, gdzie strzygli się depesze i tam się chodziło tłumacząc, że „się chce na depesza, ale tak trochę inaczej”.

W garderobie nie zaszła jakaś dramatyczna rewolucja, bo część ciuchów pozostała w podobnym stylu co za skinowania i punkowania, jak martensy albo adidasy oraz dżinsy. Nowum polegało na tym, że kupiłem sobie kurtkę bejzbolówkę – biała katana, czarne rękawy. Pod Pałacem Kultury znajdował się wówczas bazar w azjatycko-rosyjskim stylu, gdzie można było dostać wszelkiego rodzaju barachło, a nawet jak się okazało katanę dla początkującego sajkowca. Znaczki robiłem sobie we własnym zakresie, chałupniczą metodą o której już wspominałem. Magda mi wycięła szablon z dużym logiem Demented Are Go na starej kliszy rentgenowskiej, a dzięki specjalnym farbom można było przenieść wzór na t-shirta dowolną ilość razy. Z kolei od Bobbiego dostałem koszulkę Pitmena. Szło to powoli, ale do przodu. 

 Piter, Wino (Split '98, fot. Magda)

Generalnie reakcja większości znajomych była lekko sceptyczna, pewnie się trochę ze mnie podśmiewywali za plecami za to sajkowanie ;), ale w oczy nikt mi złego słowa nie powiedział. Z „undergroundowej” muzyki towarzystwo słuchało tylko punka i jego pochodnych, a także ska i skinhead reggae. O psychobilly, greaser punku, garażu, rockabilly, surfie czy swingu, zazwyczaj mało kto wtedy cokolwiek wiedział. Z drugiej strony zawsze było parę bardziej kumatych osób, które interesowały się czymś więcej niż „utartą linią”. Wino jak zwykle na pierwszej linii – w połowie lat 90-tych miał podobnie jak ja – czyli pozytywne nastawienie do psychobilly, ale bez totalnej zabawki. Ten koncert Mad Sina i na nim wywarł mocne wrażenie, ale chwilowo stylu jeszcze nie zmieniał – taki się z niego sajko-skin zrobił ;). Magda szybko się przekonała do muzyki, na styl specjalnej uwagi nie zwracała. Z grubsza można więc powiedzieć, że pod koniec 1997 ruch psychobilly w Polsce nabrał charakteru masowego – bo były to już trzy osoby ;). Czwartą osobą zarażoną sajko-chorobą okazała się znajoma z ekipy, Dżastin – pamięć mi podpowiada, że jakoś niedługo po naszej trójce, gdzieś w pierwszej połowie 1998 r., ale z tymi podpowiedziami to różnie ostatnio bywa. Zadziwiające jak formę potrafią przyjąć gromadzone w mózgu informacje, kiedy się po nie sięga po latach. Nie robię sobie najmniejszych nadziei, że pisząc te memuary nic mi się nie plącze, a dziury w pamięci są pewnie bezwiednie uzupełniane jakimś wytworami wyobraźni.

No, z Dżastin to musiało być wtedy, bo przypominam sobie niedoszły koncert estońskiej kapeli Psychoterror, jakoś tak latem 1998. Ni w ząb nie pamiętam, gdzie to miało być – na pewno gdzieś pod Warszawą, na trasie kolejki WKD – może to był Milanówek, może Pruszków. Nie wiem skąd poszła fama, że ta estońska grupa ma coś wspólnego z sajko, chyba przez ich nazwę. W każdym bądź razie, stołeczna sajko ekipa stawiła się tam w 4-osobowym komplecie, a sama impreza przyciągnęła też ze 200–300 osób punkowej jak i skinowskiej publiki. Nie wiem kto tam miał jeszcze grać, ale nie dojechała chyba żadna kapela i koncert zamienił się w zwykłą popijawę w masowej skali. Późną nocą, Dżastin, wracając z imprezy, w okolicach Centralnego natknęła się na autokar na estońskich blachach zapełniony przez gości z czubami na głowie. Gwałtownym machaniem rękami zatrzymała wehikuł, wbiła się do środka i pyta – jesteście sajkowcami i przyjechaliście na koncert Psychoterror?, a ci na to – eee… nie, jesteśmy depeszami i jedziemy na koncert Depeche Mode do Pragi. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz