sobota, 29 czerwca 2013

Dyskografia psychobilly – 1981

A teraz coś z zupełnie innej beczki. Swego czasu francuska strona www.gopsycho.com pokusiła się o stworzenie coś na kształt encyklopedii płyt (i kaset) z muzyką psychobilly oraz pokrewnymi gatunkami. Przedsięwzięcie naprawdę ambitne, mimo, że ewidentnie brakowało tam wielu pozycji była to chyba najbardziej kompletna lista płyt sajko z jaką się spotkałem. Niestety kilka lat temu strona zniknęła z sieci i do tej pory nie pojawiło się nic, co by było choćby skromnym do niej nawiązaniem. Owszem jest discogs.com, gdzie jest gro sakowych płyt, ale ta strona roi się od błędów i do kategorii psychobilly są tam często pozaliczane kapele zupełnie od czapy. I odwrotnie - niektóre grupy sajko nie są tam przypisane swojemu gatunkowi. W dodatku, w przeciwieństwie do www.gopsycho, www.discogs ogranicza się wyłącznie do podawania informacji związanych z wydaniem płyty bez najmniejszych choćby recenzji czy opinii. Stąd w miarę skromnych możliwości postaram się przekopać przez wczesne wydawnictwa psychobilly. Na początek rok 1981. Here we go.

1981

Meteors - Meteor Madness  7" EP [Ace, SW 65]
A1 Voodoo Rhythm (Written-By – P. Paul Fenech) 2:45    
A2 Maniac Rockers From Hell (Written-By – P. Paul Fenech) 2:05    
B1 My Daddy Is A Vampire (Written-By – Nigel Lewis) 3:32    
B2 You Can't Keep A Good Man Down (Written-By – Nigel Lewis)  1:45

   
Meteors - The Meteors Meet Screaming Lord Sutch split 12" EP [Ace, MAD 1-M]

(fot. www.yendor71.com)

Pierwsza historyczna płyta z muzyką psychobilly wydana w marcu 1981 nakładem wytwórni Ace. Co prawda Meteors rok wcześniej pojawili się z trzema kawałkami na składance Home Grown Rockabilly, ale zdecydowanie nie było to jeszcze to granie, jakie dało narodziny zupełnie nowemu muzycznemu stylowi. Zapowiedzią owego winyla był krótki film Meteors Madness, jaki grupa zrealizowała jesienią 1980 roku z udziałem komika Keitha Allena odgrywającego w nim rolę gamoniowatego szatana. Filmik ten wszedł do dystrybucji jako dodatek do filmu dokumentalnego Dance Crazy traktującego o scenie ska spod znaku 2 Tone przeżywającej w tym okresie niesamowity boom. 31 stycznia 1981 Fenech, Lewis i Robertson weszli do studia by ponownie nagrać cztery wykorzystane w filmie kawałki, metodą na „żywca” – efektem była właśnie epka o identycznym tytule co film, czyli Meteors Madness. Jak się posłucha obecnego brzmienia kapeli to produkcja ta brzmi niesamowicie prymitywnie, natomiast zdecydowanie nie brakuje jej kopa i energii. Ostro slapujący i nisko ustawiony kontrabas, mocne bicie w bębny i charakterystyczny zgrzytliwy wokal Fenecha w pierwszych dwóch numerach i niskie nosowe śpiewanie Lewisa w dwóch następnych. Mimo szybkiego rytmu nie był to punk, bo i kontrabas zamiast e-basu, i na gitarze riffy zupełnie nie punkowe. Z drugiej strony kompozycje były zbyt pokręcone i brudne żeby to zaklasyfikować do neo-rockabilly. Wystarczy posłuchać wersji You Can't Keep Good Man Down z tego singla i porównać ją z wersją nagrywaną przez Meteros na demówkę dla EMI rok wcześniej. W tym samym roku Ace wydał też materiał z epki w formie 12 calowej płyty-spiltu jako The Meteors Meet Screaming Lord Sutch.

Meteors Madness, 1980
Meteors - Radioactive Kid 7" [Chiswick, NS74; Ace, NS 74]
A Radioactive Kid (Written-By – Nigel Lewis) 2:45   
B Graveyard Stomp (Written-By – P. Paul Fenech) 3:32

(fot. discogs.com)

Drugi singiel zespołu, tym razem z dwoma numerami – tradycyjnie po połowie, jeden Lewisa, jeden Fenecha. Realizacja tym razem zdecydowanie mniej “garażowa”, a brzmienie czystsze. Ponieważ realizatorem była ta sama osoba co przy Meteors Madness, czyli Adam Skeaping, należy chyba przyjąć, że to grupa odnotowywała szybkie postępy, czemu sprzyjały regularne próby i intensywne koncertowanie. Według Marka Robertsona płytka miała bardzo dobrą sprzedaż, momentami po kilkaset egzemplarzy dziennie, ale głównie przez małe sklepy, które nie dostarczały danych zbieranych do układania Indie Charts na Wielką Brytanię.

Meteors - In Heaven LP [Lost Soul, Lost LP 3001; Island, 204 219; Phonogram, 6313 267]
A1 In Heaven (Written-By – D. Lynch, P. Ivers) (Org. Eraserhead soundtrack, 1977) 0:41    
A2 Shout So Loud (Written-By – P. Paul Fenech) 1:49    
A3 Earwigs In My Brain (Written-By – Nigel Lewis) 2:46    
A4 In The Cards (Written-By – P. Paul Fenech) 2:15    
A5 Attack Of The Zorch Men (Written-By – Nigel Lewis) 3:08    
A6 The Crazed (Written-By – P. Paul Fenech) 2:31    
A7 Get Off Of My Cloud (Written-By – Jagger/Richards) (Org. Rolling Stones, 1965) 2:10    
A8 Love You To Death (Written-By – P. Paul Fenech) 4:56    
B1 Teenagers From Outer Space (Written-By – Nigel Lewis) 2:11    
B2 Maniac (Written-By – P. Paul Fenech) 2:54    
B3 Into The Darkness (Written-By – Nigel Lewis) 2:12    
B4 Death Dance (Written-By – P. Paul Fenech) 2:48    
B5 Psycho For Your Love (Written-By – P. Paul Fenech) 2:37    
B6 The Room (Written-By – Nigel Lewis) 2:03    
B7 Rockabilly Psychosis (Written-By – Nigel Lewis) 2:18

 


Tu zaposiłkuję się recenzją spisana lata temu przez Wrzoska, bo po co wywarzać drzwi, które ktoś już szeroko otworzył ;)

Czym dla rock’n’rolla był pierwszy krążek Elvisa Presleya, a dla punk rocka Never Mind the Bollocks Sex Pistols, tym dla psychobilly jest In Heaven – wydany w 1981 roku debiutancki album The Meteors, nagrany w składzie Paul P. Fenech – voc, git., Nigel Lewis – voc., kontrabas i Marc Robertson – dr. Fenech i Lewis mający dość słodkiego i mdłego rockabilly popularnego wśród teddy boys postanowili ożywić ten styl i przywrócić mu jego buntowniczy „pazur”. Ich sposób na osiągniecie tego celu był genialny w swojej prostocie: grać rockabilly czerpiące z najlepszych wzorców z lat 50-tych, ale z punkowym brudem i kopem (pamiętajmy, ze był rok ’81 i punkowa rebelia choć już się zakończyła to jej echa wciąż były wyraźne). Ponadto w przeciwieństwie do innych zespołów rockabilly, Meteors zamiast głosić w swych piosenkach miłość do dziewczyny z klasy (najlepiej o imieniu Mandy, Sandy, albo Jeena), ewentualnie opisywać satysfakcję płynącą z faktu pójścia na sobotnia potańcówkę, woleli śpiewać o psychopatach, potworach z kosmosu i innych tego typu indywiduach wziętych żywcem z horrorów i filmów s-f. Zamierzenie udało się zrealizować w 100%: dzięki piosenkom takim jak: Earwies In My Brain, Attack of Zorch Men, Teenagers From Outer Space, czy Rockabilly Psychosis rockabilly znowu uzyskało status muzyki „niepokornej”, z jednym „ale”... muzykę Meteorsów, ze względu na ich „chore” teksty zaczęto nazywać psychobilly. Określenie to przyjęli z dumą i po dziś dzień na każdej swojej płycie umieszczają informacje: Only The Meteors Are Pure Psychobilly”, twierdząc jednocześnie, że wszystkie inne zespoły z tego nurtu to tylko wtórni naśladowcy. Gdy słucha się tej płyty dzisiaj, w czasach gdy każda kapela stara się grać jak najszybciej, najostrzej i najbardziej ekstremalnie In Heaven może nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś, ale mimo to wciąż fascynuje niepokojący, rwany rytm, podskórne napięcie i schizofreniczny głos Fenecha. Ze względu na wyżej wymienione zalety, osobiście odradzam słuchania In Heaven w towarzystwie osób cierpiących na rożnego rodzaju nerwice... nie wiadomo czy nie podziałałaby na nich jak iskra rzucona na prochy. (Wrzosek)

Pozwolę sobie jedynie zrobić małe uzupełnienie. Płyta została nagrana latem 1981 roku (intro In Heaven 4 lipca na koncercie w londyńskim Marquee), a wydana w sierpniu przez niezależną wytwórnię Lost Soul na Wielką Brytanię i przez Island na Europę. Całość zaczyna koncertowa wstawka z odśpiewanym przez fanów grupy In Heaven - tematem z filmu Davida Lyncha Erazerhead, którego Lewis był wielkim fanem. Kontrabasista kapeli na koncertach zaczynał występ od nucenia owej piosenki, co szybko zostało podchwycone przez crazies i stało się pewnym rytuałem na koncertach prekursorów sajko. Skoro wczesne The Meteors to kawałki są podzielone po równo - siedem razy podśpiewuje Lewis i siedem Fenecha, do tego Intro i Outro. Mimo, że w późniejszych latach liderzy kapeli poszli oddzielnymi muzycznymi ścieżkami to w 1981 musieli mieć mimo wszystko podobne zapatrywania jak wydobywać dźwięki z instrumentów, bo nie ma większego rozdźwięku między ich kompozycjami i całość mimo tej naprzemienności wokalnych jest wyjątkowo spójna. Nie licząc introwego In Heaven jedynym coverem na płycie jest Get Off Of My Cloud Rolling Stones śpiewany przez Lewisa.

Meteors – The Crazed 7" [Lost Soul, Lost 101]
Paul's Side   The Crazed (Written By – P. Paul Fenech)       
Nigel's Side  Attack Of The Zorch Men (Written By – N. Lewis)


 Singiel towarzyszący płycie długogrającej, oba kawałki w takich samych wersjach jak na LP.

Clapham South Escalators - Clapham South Escalators 7" [Upright, UP YOUR 1]
A      Leave Me Alone (Written-By – P. Fenech) 3:08   
AA1 Get Me To The World On Time (Written-By – Tucker, Jones) (Org. Electric Prunes, 1966) 2:24   
AA2 Cardboard Cutouts (Written-By – Nigel Lewis) 1:41

(fot. www.cdandlp.com)

Trzy numery nagrane przez The Meteors podczas tej samej sesji co płyta In Heaven, ale ze względu na warunki kontraktu z wytwórnią Lost Soul wydane pod szyldem Clapham South Escalators. Jeśli to są resztki jakie nie zmieściły się na debiutancki LP, to daj Boże każdej kapeli takie odrzuty, bo brzmią one równie znakomicie co materiał zawarty na In Heaven. Tym razem Fenech obsługuje mikrofon raz, a Lewis dwa razy. Dwie kompozycje są dziełem kapeli, a Get Me To The World On Time amerykańskiej grupy z lat 60-tych Electric Prunes. Po rozpadzie oryginalnego składu The Meteors, nowa kapela Nigela Lewisa przyjęła nazwę nawiązującą do tego efemerycznego projektu – The Escalators.

czwartek, 27 czerwca 2013

Sajkostory 17



Zapowiadany na 1 stycznia 2000 roku koniec świata najwyraźniej został przez kogoś sfuszerowany i życie toczyło się dalej swoim rytmem. Psychobilly z pewnością nie rozwijało się w Polsce w zawrotnym tempie, co nie znaczy, że był to krok kamiennego pielgrzyma z Gór Świętokrzyskich. W Warszawie to już nawet nie-kumaci kumali, o co mniej więcej w tym biega. Pojawiły się Komety ze swoją żoliborską próbką sajko, a za sprawą Lesława kurs w tym kierunku obrała Skarpeta. W tym samym roku pułtuska formacja wydała w szczecińskim Rock’n’Rollerze kasetę Ulubieńcy bandytów. Konia z rzędem, czymkolwiek ten rząd by nie był, kto da rade tą produkcję przesłuchać w całości. Nie ma co ukrywać - marne to jest muzycznie, tekstowo irytujące, a na ówczesną chwilę to te wszystkie rock’n’rollowe wpływy ledwo co tam się przebijały w ich muzyce. Mieli nawet jeden kawałek ska pod tytułem Psycho Billy, ale śpiewane nie sajko tylko psycho – tak jak się pisze – lekki powód do beki wtedy to był. Trochę jednak wpływów Partii dało się usłyszeć w numerach: Studentka, Mickey Monster, Postmodernistyczna Ewa, czy Vigo-Vago. Zagrali też cover Chrisa Isaaka Blue Hotel w wersji, o które może lepiej by było zapomnieć – ale ja nie lubię Isaaka, więc nie jestem obiektywny. W przeciwieństwie do swojej wczesnej twórczości pułtuszczaki okazały się prywatnie bardzo fajnymi typami, a ich zajawka na rock’n’rolla szybko zaowocowała bardziej wyrazistymi pomysłami muzycznymi. W zasadzie już ich wakacyjny koncert w Piekarni jako support Partii wyglądał lepiej, widać było, że cały czas próbują wypracować własny styl.

Skarpeta - Ulubieńcy bandytów, 2000

Skarpeta - Psycho Billy

Latem 2000 powołany do życia został inny zespół, który miał za kilka lat namieszać na rodzimej scenie psychobilly. Pomysłodawcami byli Patreze i Jolski, znający się jeszcze z czasów podstawówki, aczkolwiek do tego by ich zespół - De Tazsos - zaczął funkcjonować na normalnych warunkach było jeszcze bardzo daleko. Póki co uczyli się obsługiwać skomplikowane instrumenty znane jako gitara i bas. Po tym jak poznaliśmy się na Ot Vincie mieliśmy z marysiniakami, szczególnie z Patrykiem, częściej do czynienia, a do policzenia warszawskich sajkofanów powoli zaczynało brakować palców u obu rąk ;) Co prawda Ewka wyjechała na dwa czy trzy lata do Berlina, gdzie wszelako dalej bujała się w sajkowych klimatach, ale dobiło kilka nowych osób.

Kiedy kilka lat później psychobilly stało się krótkotrwałą modą, oczywiście tylko na skalę undergroundu, zaczęły się dociekania skąd to się w ogóle wzięło. Panowała powszechnie opinia, że źródłem owego fenomenu są zespoły Partia i Komety, które wtedy bynajmniej tego nie dementowały. Sprowadzenie tego do dwóch kapel nie miało jednak wiele wspólnego z prawdą. Jak w dobrej chorobie (psychobilly – the cancer on rock’n’roll) do jej zaistnienia musiało wystąpić kilka czynników. Partia była jednym z nich, bo w Polsce jako pierwsza od lat zwróciła się w pewnym stopniu ku rock’n’rollowemu graniu, zahaczającym momentami o sajko. Ale równolegle pojawiła się w Warszawie sajkowa ekipa, która zaczęła się tłuc na koncerty zagraniczne, i co ważniejsze, organizować koncerty zagranicznych kapel sajkowych w Polsce. Do tego pojawiało się coraz więcej nagrań kapel zagranicznych, a ludzie, którzy pojawiali się na koncertach zaczynali się wbijać w klimat i sami zakładać zespoły. Skarpeta została zainspirowana przez Partię, ale już dla De Tazsos nie miało to żadnego znaczenia czy kapele Lesława grają w Polsce czy nie, bo ich inspiracje leżały gdzie indziej. Nie było jednoznacznej przyczyny, dlaczego nagle nastąpił rock’n’rollowy revival. Kolejne wydarzenia napędzały następne – bez żolibilly cały rodzimy ruch psychobilly rozwijałby się znacznie wolniej. Z kolei gdyby Partia działała w takiej próżni, jak przed 1998, pewnie nigdy by nie powstały Komety – bo niby dla kogo miałby zaistnieć ten projekt, skoro do owego 1998 nie było na takie granie publiki.

Partia w tym okresie wyraźnie ożywiła swoja aktywność koncertową, w Warszawie grali kilka razy do roku, coraz częściej pojawiali się w Gdyni i innych miejscowościach. Latem rozpoczęli nagrywanie trzeciej płyty, która wszakże wydana została dopiero w 2001 roku, więc o tym później. Natomiast po jej nagraniu z grupą pożegnał się Waldek, zastąpiony przez Wojtka Szewko z Trawnika, który w przeszłości miał epizod w sajkowej Stan Zveździe. Moim zdaniem, jeśli chodzi o granie koncertowe było to dobre posunięcie, Wojtek grał jakoś tak dynamiczniej od Waldiego, co dawało na żywca większego kopa. Właśnie z nim chyba Partia zagrała swoje najlepsze koncerty. Z drugiej strony pod koniec lata 2000 bardzo dobrze wypadli w klubie Piekarnia, a w zasadzie na jego dziedzińcu, jeszcze z Waldkiem na basie. A może przyczyną była fajna, nieco kameralna atmosfera - przyszło sporo znajomych, pod sceną rozkręciła się zabawa, a sama miejscówka znajdowała się niedaleko Żoliborza. W sumie najlepszy swój koncert ever, w mojej opinii, Partia zagrała w Merkurym, tuż obok Placu Wilsona, czyli centrum żoliborskiej dzielnicy, z której pochodził zespół. Możecie się śmiać, ale to chyba faktycznie miało znaczenie – Lesław jako lider, nie wyglądał na kogoś, kto czuje się dobrze na scenie. Jak grał dla przypadkowej publiki, czy na dużych koncertach, gdy supportowali Pidżamę Porno, wzrok gdzieś mu leciał w bok, facjata speszona, coś tam bąknął „ok”, „dzięki”, a poza tym zero kontaktu z audytorium. Czasami to miałem wrażenie, że chce jak najszybciej skończyć i się zwinąć na backstage. Zupełnie inaczej to wyglądało jak występowali w mniejszej sali i widzieli znajome mordy przed sobą, a jak jeszcze robiła się zabawa, to już w ogóle – inny człowiek: banan na twarzy, język się rozwiązywał, jakiś żart poleciał, chętny do bisów. Te koncerty były najlepsze, zespół dawał z siebie dużo więcej i potężny kawał energii leciał ze sceny. Inna sprawa to nagłośnienie – w okresie Partii i wczesnych Komet jak nie było w klubie sensownego akustyka to zespół sam za bardzo ustawić się nie potrafił. Nie były to jakieś odosobnione przypadki, kiedy koncerty Partii miały totalnie schrzaniony dźwięk. Odejście Waldka pociągnęło za sobą również wakat kontrabasisty w Kometach, który miał potrwać aż do 2001, czy nawet 2002 roku.

W 2000 roku po raz pierwszy na psychobilly zwróciły uwagę niezależne media – zabrzmiało prawie jakby punkowa telewizja wieczorną audycję Mutant Rock zaczęła nadawać. Aż tak dobrze to nie było ;) Póki co rozchodziło się o dwa konkretne przypadki. Pierwszy to autorska audycja Zgrzyt na falach rozgłośni Radiostacja prowadzona przez Pietię vel DJ Bigosa. Pietia to postać na polskiej, a przynajmniej warszawskiej scenie undergroundowej kojarzona chyba nawet przez największych tłumoków. Nie dość, że już w latach 80-tych robił najważniejszego polskiego zina punkowego Qqryq, potem organizował koncerty, giełdę czadową, czad party, ska party, a także wydał mnóstwo kapel w swojej wytwórni Qqryq Production. Jednym słowem więcej niż trzystu punkowców razem wziętych. Jedną z jego form aktywności była też owa audycja, gdzie puszczał mnóstwo muzy z tzw. sceny niezależnej, od hard core, przez punka, oi!, po ska i skinhead reggae. Głowy sobie nie dam za to uciąć, ale postawiłbym, że właśnie w 2000 roku po raz pierwszy z Zgrzycie zagościło sajko, będąc od tego czasu stałym punktem programu, a przecież audycja była słyszana nie tylko w Warszawie, gdzie ludzie już kojarzyli cóż zacz psychobilly, ale fale radiowe Radiostacji rozchodziły się też po terytoriach dziewiczych dla takich dźwięków.

Pietia (fot. http://litwa.gminazawady.pl)

Druga opcja to Garaż, coś pomiędzy zinem, a regularnym magazynem muzycznym, tyle, że ukierunkowanym głównie na muzykę punkową, hard core (też chodzi o muzykę, nie o filmy ;)) oraz ska. Periodyk ten był robiony w Szczecinie już w latach 80-tych, jeszcze jako typowy zin, potem zniknął, by w 1997 wyskoczyć ponownie w mocno zmienionej formule. Zainteresowanie wydawcy, Dzidka, muzyką oi/street punk zostało odebrane na tej scenie w dość ambiwalentny sposób. Trochę mi się nie chce drążyć tematu, bo ma się nijak do głównego wątku, ale ta nieufność wobec nowego pisma brała się z pewnej hermetyczności ruchu skinhead/street punk. Scena była samowystarczalna - koncerty, ziny, zespoły, imprezy – wszystko było robione przez ludzi ze związanych z subkulturą ekip, a stosunki z resztą tzw. sceny niezależnej, nie licząc ska i okolic, były bardzo złe. A tu wyskakuje trochę jak diabeł z pudełka ktoś z zewnątrz, i z jednej strony robi w pełni profesjonalne, bardzo dobre merytorycznie (z pewnymi wyjątkami) pismo, a z drugiej stara się wykreować jakiś pozytywny wizerunek sceny z lekkim, ale odczuwalnym zacięciem na polityczną poprawność. W rezultacie dla sporej części skinów Garaż stał się synonimem obciachowości dla grzecznych dzieci, co po części dotknęło też grupę Analogs przez jej bliskie związki z owym magazynem. No, ale nie będziemy się tu mieszać w czyjeś wojny religijne i skupimy się na czymś innym. A mianowicie na tym, że nagle Garaż stał się magazynem, który jako pierwszy w Polsce zwrócił baczniejszą uwagę na psychobilly. Co prawda nie tak od razu, bo początkowo nie wykraczało to poza jakieś sporadyczne recenzje, czyli to, co już wcześniej uprawiały Skinhead Sosnowiec i Przepraszam, czy tu biją?. W reaktywacyjnym, dziewiątym numerze szczecińskiego pisma pojawiła się niezbyt entuzjastyczna recenzja solowej płyty P. Paul Fenecha, w następnym krótka notka o płycie Cramps. Przełom nastąpił dopiero w numerze 14 z wiosny 2000 roku gdzie został zamieszczony duży wywiad z Mad Heads i nieco mniejszy z Partią, a także recenzje płyt obu zespołów. Co równie istotne do pisma były dołączane kompilacje CD z kapelami, które akurat przepytywano czy opisywano na jego łamach. O ile w Warszawie było już niewielkie, ale zauważalne środowisko fanów psychobilly, o tyle reszta Polski to były pojedyncze osoby, jeśli w ogóle, więc Garaż, czy Zgrzyt pewnie dla niejednej duszy był pierwszym kontaktem z taką muzą. Ourajt – żebym został dobrze zrozumiany, żadnej koniunktury to rzecz jasna nie nakręciło, sceny nie zbudowało, nowych ekip nie stworzyło – raczej mi chodzi o to jak krok po kroku sajko robiło się coraz bardziej rozpoznawalnym stylem w kraju, w którym rock’n’roll zawsze miał pod górkę.

Garaż nr 14

Pod koniec roku, 7 listopada, po raz trzeci w Warszawie zagrali Mad Heads, na podobnej zasadzie, co za pierwszym razem – czyli wracając z koncertów na Zachodzie. Tym razem organizowałem koncert ja z Oleśką w Remoncie – termin wtorkowy, wiadomo, że od czapy, ale tak akurat im wychodziło z podróży. Za to zagrali za jakieś grosze, za które później martensy kupowali na Nowym Świecie. Byłem w szoku, że te popularne buty były w Kijowie znacznie droższe niż u nas, z drugiej strony u nas były droższe niż w Berlinie – nie wiem gdzie tu leżała logika, ale kierując się nią to mieszkaniec Kirgizji za takie obuwie to już pewnie roczną pensję musiał wybulić. Oczywiście jakby mu przyszło do głowy w czymś takim paradować. Mniejsza. Jak komuś nie żal było wstawać na lekkim blazie w środę rano to mógł przynajmniej kolejny wyrąbisty set w wykonaniu Ukraińców obejrzeć, ale jak oni potrafili szoł w mieszkaniu dla trzech osób zrobić… Na supporty zaprosiliśmy Skarpetę i Shrapner. Ta druga kapela to młode skinki z pod Warszawy, wydawało się, że mogą zaistnieć w street punku, bo mieli ku temu możliwości, ale szybko zniknęli pola widzenia. Za to brzmienie Skarpeta powoli nabierało jakiś konkretniejszych kształtów, ciągle w tym najwięcej było siermiężnego ska, ale widać już było, że kombinują w kierunku bardziej zróżnicowanego grania. W tym czasie byli blisko zaprzyjaźnieni z Lesławem, który w rozmowie ze mną był bardzo zajarany pomysłowością i zapałem basisty Skarpety, Plebana, który podnosił wyżej struny w swojej basówce i próbował grać na niej jak na kotrabasie – tworząc styl gitary kontrabasowej ;) W niedalekiej przyszłości zaowocowało to wskoczeniem Plebana do składu Komet, o czym pewnie będzie jeszcze czas napisać.

Komety po odejściu Waldka były w chwilowym zawieszeniu, Partia z kolei była już wtedy powiązana z firmą Amigos, która zdaje się, że miała wobec nich jakieś zobowiązania menadżerskie. Efektem były koncerty w miejscach zupełnie z dupy, takich jak Wektor X, który wyglądał jak skrzyżowanie klubu dla japiszonów i mafiozów, gdzie publika, wyjąwszy naszą niewielką grupkę, patrzyła na nich jak na kosmitów. Z kolei pozytywny odzew na drugą płytę pomógł grupie pojawiać się też na imprezach typu urodziny zespołu Pidżama Porno.

Na ten koncert Partii z Pidżamą wybrałem się z Sivą - zostaliśmy wpisani przez Lesława na listę, więc z ciekawości poszliśmy się przejść zobaczyć jak takie spędy w ogóle wyglądają. Nie powiem nic złego na pierwszą produkcję Pidżamy Ulice jak stygmaty z zamierzchłych czasów schyłkowego PRL-u, ale to, co było potem to lot koszący w dół… W roku 2000 kapela ta była dla mnie jedynie synonimem obciachu dobrego dla plastikowych punków, ale i tak impreza wyglądała dużo gorzej niż sobie wyobrażałem. Duża sala Proximy wypełniła się jakąś dzieciarnią w stylu łudstokowym, albo wręcz dyskotekowym, jakieś 15-letnie dziewczątka z bluzeczkami z odkrytymi brzuchami, na scenie wieś tańczy i śpiewa. Obejrzeliśmy Partię i spierdalaliśmy stamtąd w podskokach. Nie były to moje klimaty, oj nie. Tym czasem Lesław był wyraźnie zafascynowany sposobem, w jaki Pidżama przebiła się mozolnie do, no, w sumie chyba można tak powiedzieć, mainstreamu. Wiadomo, że to nie był jakiś top, tylko obrzeża muzyki komercyjnej, ale jednak potrafili przyciągnąć 2 tysiące małolatki na gig, zaistnieli w mediach, przelewy na konta szły, ot wstrzelili się w lansowany przez MTV trend cukierkowych kapelek typu Green Day. Z rozmów Lesława z Grabażem wynikało, że droga do tego wiodła przez setki koncertów po małych klubach rozsianych po całej Polsce, aż w końcu kapela krok po kroku zbudowała swoją rozpoznawalność. W sumie Lesław był konsekwentny i w jakiejś mniejszej skali Partia, a następnie Komety zrobiły to samo, tyle, że dzielone przez odpowiednią wartość.

Sajkostory 16



Od pamiętnego przyjazdu Mad Heads w lutym 1999 roku, psychobilly na stałe zagościło wśród rodzimych zapowiedzi koncertowych. 27 lutego 2000 Justyna do spółki z Lesławem zrobiła kolejną imprezę w tym stylu, zapraszając z Ukrainy zespół Ot Vinta. Na koncercie zagrała też druga kapela sajko i, proszę sobie wyobrazić, była ona rodem z Warszawy. Jak to w ogóle możliwe, skąd się to tu nagle wzięło? Już od dłuższego czasu Lesław w rozmowach z nami mówił, że równolegle do grania w Partii, ma w planach zrobienie kapeli, która by grała psychobilly w klasycznym wydaniu. Katalizatorem było z pewnością dobre przyjęcie muzyki Mad Heads w Warszawie, pojawienie się sajkowej ekipy w stolicy, czy nawet wyjazd na Batmobile do Berlina, a przecież jak pisałem wcześniej, Lesław wtedy naprawdę słuchał sporo sajko. Nazwa grupy - Komety - w oczywisty sposób nawiązywała do prekursorów stylu, londyńskiego The Meteors, jak też zespołu klasyka wczesnego rockabilly, Billa Halleya, czyli The Comets. Pierwszy skład Komet był w stu procentach zbieżny z ówczesnym składem Partii, czyli Lesław, Arkus i Waldi. Na przełomie 1999 i 2000 powstały też pierwsze numery zespołu, które doczekały się realizacji na debiutanckiej płycie kapeli z roku 2003. Było to bezprecedensowe wydarzenie dla rodzimego rock’n’rolla, bo pojawiła się kapela autentycznie zainteresowana klimatami sajko/rockabilly, coś czego brakowało w Polsce od kilkunastu lat. Fakt faktem, że „pierwsze” Komety były efemeryczną formacją, która zagrała oprócz tego chyba tylko jeszcze jeden koncert – w Pułtusku. Praktycznie do końca roku 2001 grupa pozostawała w zawieszeniu i na dobre wystartowała dopiero w nowym składzie.

Trzecią grupą tego wieczoru pierwotnie miała być punkowa Cela Nr 3, ale ostatecznie padło na pułtuską formację Skarpeta, grającą, jak sama nazwa wskazuje, ska. Ich występ był pomysłem Lesława - kapela istniała dopiero rok, w drugiej połowie 1999 nagrała demo, które w jakiś sposób trafiło do lidera Partii, a ten stał się dla młodego zespołu czymś w rodzaju mentora. Rock’n’rollowe motywy żoliborskiej kapeli wywarły spore wrażenie na pułtuskich rudeboyach, oba zespoły zaczęły utrzymywać kontakt, a perkusista zespołu Arczi i basista Pleban, wbili się w słuchanie sajko, które w tym czasie przegrywali głównie od Lesława. Prawdę powiedziawszy to na początku 2000 roku ska w ich wykonaniu było mocno toporne i nie miało nawet śladowych ilości r’n’r, ale w przyszłości mieli podryfować zdecydowanie w kierunku stylu psychobilly.

Wczesna Skarpeta (fot. http://www.lastfm.pl)

Koncert odbywał się w znanym klubie Remont, pracowała tam wtedy nasza znajoma – Oleśka, dziewczyna Bartka z Weisse Ubermenschen, więc łatwiej było pozałatwiać organizatorom różne sprawy. Przyszło nadspodziewanie dużo publiki, nie chcę teraz zmyślać, ale pamiętam, że sala była nieźle wypełniona, więc musiało być ze 200 osób, może i więcej. Co ciekawe pojawili się dwaj sajkowcy, których nie znaliśmy osobiście. Było to na tyle niecodzienną sprawą, że jak ich z Winem zobaczyliśmy to z mety podeszliśmy się przywitać. Piona-piona, i po trzech minutach gadaliśmy jakbyśmy się znali od lat, a nie od paru chwil. Osobnikami tymi okazali się Patreze i Jolski, którzy podobnie jak my byli ze wschodnich przedmieść, a konkretnie z graniczącego z Rembertowem Marysina, więc prawie rodacy ;) Latem tego samego roku powołali do życia kapelę, która po kilku latach stała się zdecydowanie krajowym top one, jeśli chodzi o psychobilly, na nazwę wybierając enigmatyczną frazę De Tazsos.

Koncert Skarpety lekko przymulił, trzeba by było mieć stuprocentową tolerancję na wszystko, co związane ze ska, żeby wyzwolił on jakieś żywsze emocje. Natomiast Komety zagrały naprawdę fajny set, a w zasadzie secik, bo ich występ zamknął się ośmioma numerami podanymi w 20 minut. W zamyśle miało być to stare sajko, ale przez to, że Waldi nie potrafił za bardzo grać slapem, wyszło to trochę softowo. W zasadzie technika slapu spopularyzowana przez zespół Billa Haleya na początku lat 50-tych (jak również countrowe motywy), to było to, co odróżniało „białe” rockabilly od „czarnego” rock’n’rolla czy rythm’n’bluesa. Haley przed okresem rockabilly grywał w zespołach country & western i pewnego razu dane mu było występować przed countrowym wykonawcą Cousinem Lee i jego uwagę przykuła technika gry towarzyszącego Cousinowi kontrabasisty - Pee Wee Millera. Nie grał on w tradycyjny sposób, ale uderzał z góry ręką w struny, czyli slapował, co powodowało, że kontrabas stawał się instrumentem nie tyle wygrywającym melodie, co wybijającym rytm jak perkusja (z której wówczas zazwyczaj nie korzystano). Kometom na pierwszym gigu przez ten deficyt slapowania brakowało trochę drapieżności, niemniej zagrali naprawdę fajnie, a publiczność przyjęła ich z wyraźną aprobatą. Na początku poleciały Love At First Bite, Nuda, Graveyard Stroll, Tak czy nie i Lonely Sky, czyli połowa debiutanckiej płyty, potem Hiszpański Elvis, który wpisywał się idealnie w stylistykę zespołu, ale ostatecznie trafił do repertuaru Partii, następnie numer Speedway, który z kolei od Partii przyszedł, a na koniec rewelacyjna wersja Great Big Kiss proto-punkowego New York Dolls. W zasadzie to ten numer w oryginale był autorstwa żeńskiej grupy rock’n’rollowej z lat 60-tych - Shangri-Las, ale wersji Komet zdecydowanie było bliżej do interpretacji Dollsów. Szkoda, że potem wypadł im on z repertuaru, bo w ich wykonaniu to był ogień z dupy. Aż żal brał, że tak szybko musieli kończyć.

 
Komety, Remont 2000 (fot. http://skinhead.w.interia.pl/zdjecia/komety.html)

Komety, Remont 2000 (fot. http://skinhead.w.interia.pl/zdjecia/komety.html)

Szczęśliwie, jeśli ktoś miał niedosyt, z powodu krótkiego występu żoliborskiej formacji, to Ot Vinta wynagrodziła mu to z nawiązką. Podczas polskich koncertów z Mad Headsami Vadim zostawił składankę z ukraińskimi kapelami, która się zwała po prostu 1st Compilation of Ukrainian Rockabilly & Psychobilly. Znalazły się tam dwa kawałki Ot Vinty, wówczas drugiej i ostatnia kapela z kraju naszych wschodnich sąsiadów poruszająca się w stylistyce sajko. Te ich dwa songi zrobiły furorę w naszej ekipie – było to wyjątkowo energetyczne granie i chyba stąd pomysł Justyny by zrobić ich koncert u nas. Nie pamiętam skąd wzięła namiary na kapelę, czy z płyty, czy dostała od Vadima, z którym miała dobry kontakt – mniejsza o większość, strzał był w dziesiątkę. Ich granie to nie było czyste sajko, mieszali to z jakimś ultra naspidowanym country i ukraińskim folkiem w kozackim stylu – a taki wesoły przytup w naszym kraju jakoś zawsze cieszył się powodzeniem. Do tego odstawiali niezły szoł na scenie, wokalista Jura potrafił świetnie nawiązać kontakt z publiką, a swoje robił kozobas – różne pokręcone wersje kontrabasu widziałem, ale to coś to było kuriozum pierwszej klasy. Miało to rozmiary zwykłego kontrabasu, ale pudło nie wyglądało klasycznie, ale przypominało gigantyczne banjo, a gryf był zakończony stylizowaną głową kozy – twierdzili, że to tradycyjny instrument ukraiński, ale czy im wierzyć? :)

Kozobas, jego właściciel Wołodimir z Ot Vinty po prawej (fot. http://igordejak.eu.org)
 
Kontrabasista o wyglądzie takiego chuliganka, dodatkowo wydawał z siebie przedziwne dźwięki podczas chórków. Moje zdanie przedstawiało się następująco – nie dało się ich nie polubić, a patrząc na zabawę, jaka rozkręciła się pod sceną, nie byłem w takiej opinii osamotniony. Jeden z numerów miał intro z melodii hej sokoły, no to już do końca banda nawalonych te sokoły w każdej chwili przerwy wydzierała z japy. A tak w ogóle to kapela śpiewała wszystkie numery po ukraińsku, pochodzili z Równego i z tego co pamiętam to nawet nie bardzo potrafili gadać po rosyjsku, który jest powszechnym językiem w środkowej Ukrainie i jedynym używanym w jej wschodniej części. Na Warszawę to było nawet lepiej, mało osób w ogóle sobie z tego zdaje sprawę, ale ukraiński ma o wiele więcej słów wspólnych z polskim niż rosyjskim. Natomiast jeśli chodzi o zaistnienie na europejskiej scenie sajko bez piosenek po angielsku to była dupa blada. Nie chcę porównywać Mad Heads i Ot Vinty, bo to zupełnie inny pomysł na granie, ale koncertowo jedni nie ustępowali drugim, a płytowo przewaga kijowian była symboliczna. Natomiast na zachodzie, a przynajmniej na zachodzie od Polski, Ot Vinta nie doczekała się dziesięciu procent uwagi, jaką poświęcono Mad Heads. Śpiewaj po angielsku, albo graj se panie dla rodaków. Ze wszystkich przywar jakie ma scena psychobilly to ta mnie najbardziej wpienia. Ja akurat lubię jak kapela śpiewa po swojemu, a takie przypadki wśród zespołów sajko to spokojnie palce obu rąk mogą obsłużyć – trochę Francuzów, Hiszpanów, Brazylieros i trochę na dzikim wschodzie – łącznie z nami, a no może jeszcze japońszczyzna – ale ci to zupełnie oddzielna historia, bo nawet jak po angielsku śpiewają i tak brzmi jak po japońsku.


Jura i Wołodia, Ot Vinta (fot. wikipedia)

Impreza zakończyła się u Smalca na kwadracie, gdzie nocowali chłopaki z Ukrainy. Smalec miał w przyszłości grać w pierwszym składzie Werewolf 77, w tym czasie blisko kumplował się z Justyną i dał się namówić by zorganizować u siebie prowizoryczna bazę hotelową. W sumie wszyscy się szybko złożyli, ledwo co pół piwa zdążyłem wypić – skąd ja wtedy na to wszystko siły brałem? :)

czwartek, 20 czerwca 2013

Sajkostory 15



Przełom lat 1999/2000 przyniósł warszawskiej sajko ekipie jeszcze dwa wyjazdy do czeskiej Pragi. Południowy kierunek – nie jestem w tym względzie obiektywny, uwielbiam tam jeździć. A sama Praga jest wyjątkowo ładnym i klimatycznym miastem, nawet biorąc pod uwagę, że jej centrum najechali i okopali się tam głęboko turyści z całego świata. Ale zatrzęsienie tanich knajp powoduje, że chyba każdy znajdzie sobie odpowiadającą mu miejscówkę do długodystansowego biesiadowania. Tam nawet w okolicach zamku czy starego miasta można bez trudu trafić na kufloteki z browarem za jakieś 3 zeta. A jak komuś nie odpowiada niski stosunkowo woltaż lokalnych piw to zawsze ma alternatywę pod postacią niedrogiego rumu, śliwowicy, czy morawskich win. W dodatku można się tam totalnie wyluzować, bo Czesi raczej nie gustują w napince i rozrzucaniu krzywych spojrzeń. Mieszkałem swego czasu jakieś 3 tygodnie na Karlinie, który uchodził za najbardziej menelsko-niebezpieczną dzielnicę w całej stolicy Czech, i wiem jedno – jak by go w całości przeteleportować do Warszawy, to tam byłby jedną z dzielnic najspokojniejszych. Jedna rzecz natomiast zawsze była dla mnie niepojęta – jak to możliwe, że czeska scena niezależna była w stanie zorganizować 10 razy więcej koncertów kapel zagranicznych niż Polacy. Tam się non-stop coś działo, przyjeżdżały kapele z najwyższej półki, bilety były tańsze niż na podobne imprezy w Polsce, o cenach alko nawet nie wspominając, tłumy wcale na te koncerty się nie pchały i jakoś to funkcjonowało.

Justyna, Piter, Wino (Praga 1999) 

Na 8 października 1999 zapowiedziano w Pradze imprezę pod nazwą 3rd Space Monster Rock&Roll Party, gdzie miały zagrać trzy lokalne kapele oraz jako główna atrakcja, będący u szczytu popularności, Mad Sin. Hey ho, let’s go. Tym razem z Warszawy przyjechała większa niż zazwyczaj ekipa – chyba z 7-8 osób, pojawiła się też podobna liczebnie załoga z Berlina. Sam koncert odbywał się w naprawdę fajnej scenerii, na powietrzu, w knajpie motocyklowej, która znajdowała się na półwyspie Libensky Ostrov. Miejscowych było może ze 100 osób, z czego w klimatach zdecydowana mniejszość. Ale i tak wychodzi na to, że byli daleko przed nami, szczególnie jeśli chodzi o scenę rockabilly – zagrały tam dwie kapele w takiej stylistyce - Crazy Wheels i Tomsbilly. Szczerze mówiąc to zagrały cienko, po części opierając się na zgranych standardach rock’n’rolla, ale jednak coś tam się pod tym względem działo i trochę takiej rockabillowej publiki też przyszło. 

Crazy Wheels (Praga 1999) 
 
Jako przedostatnia grała kapela sajko Los Bandidos, której wokalistą był Kosmak, późniejszy lider zajebistego bandu Green Monster. Ale akurat Bandidos, podobnie jak wcześniej rockabillowcy, wielkiej sztuki nie zrobili, zagrali jakiś miałki materiał własnej produkcji i parę lekko nieudolnych coverów Demented, więc z ulgą przyjęliśmy zakończenie ich setu. De facto to najciekawszym punktem ich występu było sceniczne rozdzianie się z garderoby przez wynajęta striptizerkę o powabnych kształtach, której towarzyszył w owym performance całkiem niemały wąż ;)

Striptiz na Los Bandidos strzelony z przyczajki
 
Mad Sin, jak to Mad Sin – rąbnęli jak torpeda, specjalnie nie ma co się po raz kolejny rozpisywać. Natomiast w czasie występu doszło do małej awantury pomiędzy wokalem, a ekipą berlińskich sajkowców i tu już skrobniemy parę słów. W tym czasie do kapeli, jako drugi gitarzysta, doszedł Tex Morton, który w latach 80-tych grał w jednej z pierwszych formacji sajkowych - Sunny Domestozs. Nie wiem dokładnie o co im biegało, ale Niemcy podczas koncertu mieli do niego wyraźnie jakieś „ale” – najpierw mu robili jakieś wrzuty słowne, pokazywali faki, aż w końcu któryś splunął w jego kierunku. W tym momencie Kofte, rzucił mikrofon, zrobił susa ze sceny i to co się wydarzyło w następnym sekundach wyglądało jak atak odyńca na stado zajęcy. Gruby wbił się pędem w tą ekipę, porozrzucał ich po bokach, złapał za gardło prowodyra i przeniósł go parę ładnych metrów w powietrzu, podczas gdy temu coraz bardziej gały wyłaziły z orbit, a nóżki energicznie machały nad ziemią. I bluzganie na Texa momentalnie się skończyło, a kapela dokończyła koncert już bez dodatkowych atrakcji. Po całej tej zawierusze byłem w stanie bez zastrzeżeń uwierzyć w historię opowiedzianą mi przez znajomego skina z Lubeki, o tym jak pod jakiś koncert Mad Sina w byłym NRD podbiła kilkunastoosobowa ekipa prawoskrętnych i wykrzykiwała hasła przeciw liderowi kapeli, który miał algierskie pochodzenie. No to się doczekali, bo Kofta wyskoczył na nich w pojedynkę, machnął dwa czy trzy cepy, po których trafieni zaliczyli K.O., a reszta umknęła w tempie iście sprinterskim. 

Holly i Tex Morton, Mad Sin (Praga 1999)
 
Koncertowy wieczór na Libenskym Ostrovie zakończył się lekkim upodleniem alkoholowym z kapelami, aczkolwiek bez skandalicznych konsekwencji. Następnego dnia balowaliśmy wieczorem w knajpie Ujezd na Malej Stranie, klimatyczne miejsce, które zastąpiła pamiętny żiżkowski Propast. Nagle ni stąd ni zowąd do kufloteki wbija się Mad Sin, nie zawinęli się po koncercie do Berlina, tylko postanowili pobiesiadować jeszcze w Pradze, więc nastąpiła powtórka z wczorajszej rozrywki. Jak ze stereo poleciał Psycho Therapy Ramonesów Koftę nagle zaczęło podrzucać, stanął na środku pubu i zaczął punkowe karaoke. Ech, czasy kiedy dobry wieczór kończył się o 6 nad ranem ;) A teraz jak nie prześpię 8 godzin to nawet mocne kawy nie pomagają ;)

Aśka i Kofte z Mad Sina (Praga 1999)
 
Drugi wyjazd do Pragi miał miejsce pod koniec marca 2000 roku, a skusił nas do tego koncert Demented Are Go. Tym razem ekipa wyjazdowa była skromniejsza, bo zabraliśmy się w trójkę – Justyna, Wino i Piter. Na nocleg wynajęliśmy domek kempingowy, z którego korzystaliśmy też przy okazji wcześniejszej wizyty na Mad Sinie – trochę nas wytrzęsło nocami, bo wiosna przechodziła akurat lekkie załamanie formy. Zrekompensowaliśmy sobie to spożyciem odpowiednich środków, które w powszechnej opinii uchodzą za rozgrzewające. Tym razem impreza odbywała się w samym centrum Pragi, w Rock Cafe na Narodni Trida – może to spowodowało, że publika dopisała zdecydowanie lepiej niż na jesieni. Chodź między Bogiem, a prawdą, to miejscowa sajko-ekipa pojawiła się w liczbie może kilkunastoosobowej, a zdecydowaną większość stanowiły osoby, które raczej bym skojarzył z zespołami typu Hey, czy Myslovitz. O ile pamięć mnie nie zawodzi to tym razem nie grały żadne supporty, a może je po prostu przeoczyliśmy zajmując się degustacją piwa przy barze. Atrakcja wieczoru jebnęła dokładnie tak jak należałoby oczekiwać, czyli z kopem i energią. Wokalista Sparky był ucharakteryzowany na jakiegoś goblina ze szpiczastymi uszami, potem trochę mu to wszystko zaczęło złazić podczas grania, bo w sali zrobiło się nieźle gorąco. Pod sceną, mimo ognia ze sceny, to głównie jakieś pląsy były – ja z Winem, i jeszcze Tomem -  kolesiem, który później grał w Green Monsters na kontrabasie – próbowaliśmy rozkręcić wrecking, ale rozkręcaliśmy głównie panikę. W ogóle nawet na koncertach punkowych czy oiowych czeskie pogo to takie softowe podskakiwanie, z sajko było to samo, więc energia, które moje ciało miało wtedy w nadmiarze nie miała się gdzie rozładować, co w połączeniu w wypitym alkoholem spowodowało, że w pewnym momencie dostałem klasycznej małpy. W skinowsko-punkowych czasach zdarzały nam się pewne patologiczne zabawy, które polegały na rozbijaniu sobie butelek na własnych głowach – wprowadził ową rozrywkę pewien znajomy z Gdańska, którego ksywy nie wymienię ze względu na to, że ma obecnie poważna posadę zawodową ;) Do apogeum doszło przed koncertem Horrorshow i Analogs w 96 w Sosnowcu, kiedy podczas popijawy z 10 osób zaczęło sobie butelki tłuc na głowach, na co świętej pamięci Iwan ze Szczecina, przebił wszystkich tłukąc z bani szybę wystawową w sklepie. Kiedy w Pradze Demented zaczęli grać cover Funnel Of Love Wandy Jackson odbiła mi szajba i rozwaliłem sobie na głowie flaszkę, którą właśnie co opróżniłem z browaru. Momentalnie parę metrów wokół mnie zrobiło się pusto, a Justyna z lekkim niepokojem zapytała się – Piter, wszystko w porządku?, - Tak, a co?No to idź do łazienki, w lusterko zajrzyj. Złapała mnie zdziwionego za rękę, zaprowadziła przed umywalkę, patrzę a tu połowa facjaty we krwi – nie dziwne, że tak wszyscy pospierdzielali. Normalnie tłuczenie butelek kończyło się minimalnym guzem, a teraz efekty specjalne jak z dobrego horroru. Potem na imprezie z Demented ich perkusista Ant powiedział, że jak mnie zobaczył po tej butelkowej akcji to zgubił rytm podczas grania. Abstrahując od tego idiotyzmu co zrobiłem, to sam koncert był jednym z najlepszych w wykonaniu Brytyjczyków, jaki kiedykolwiek widziałem.

Eddy i Sparky, Demented Are Go (Praga 2000)

Ant i Sparky, Demented Are Go (Paraga 2000)

Po koncercie obowiązkowo fotka z zespołem. Na początku, Kosmak, który organizował imprezę nie chciał nas przepuścić do zespołu, ale olaliśmy go i się wbiliśmy na scenę. Okazało się, że kapela ze względu na w miarę wczesną godzinę uderza jeszcze z kilkoma sajko-lokalsami na zamkniętą popijawę do małej knajpki. Chłopaki z Demented nie widzieli problemu, żebyśmy zabrali się z nimi, dołączyły też dwie sajkówy ze Szwecji, które były na koncercie, takie trochę laleczki spod igły – już nie pamiętam, czy przebywały w Pradze turystycznie, czy na jakiejś wymianie studenckiej. W ogóle te laski były nieco dziwne – jak Wino do nich zagadał o Ultima Thule, to się żachnęły, że tych „faszystów” to one nie słuchają. 

Piter, Justyna, Sparky (Demeneted Are Go), Wino (Praga 2000)

Najbardziej kontaktowymi osobami z kapeli, okazali się Ant, jeden z dwóch założycieli grupy, z którym sobie miło pogawędziliśmy przy bro oraz gitarzysta Stan. Drugim z założycieli był Sparky, nawiasem mówiąc kuzyn Anta, który okazał się bardzo sympatycznym gościem, aczkolwiek szybko odjechał wskutek spożytych ilości alkoholu, tudzież innych substancji i w stanie kompletnego mumina przesiedział większość imprezy gdzieś w kącie. Poderwał się raz, rozwalił krzesło, na którym siedział, został usadzony natychmiast przez resztę kapeli i znowu popadł w lekką katatonię. Subkultura psychobilly gromadziła w swych szeregach liczne porypane osobowości, ale Mark Phillips był pod tym względem daleko poza punktem, w którym kończyła się skala zwykłego świrostwa. To był dopiero przechuj, jeśli chodzi o wybryki – kapela nieustannie miała z nim problemy podczas tras koncertowych i wyjazdów zagranicznych. Podczas trasy po Francji kapeli zepsuł się bus, musieli się przesiąść do pociągu i tyle widzieli swojego wokalistę. Po tygodniu zespół odebrał telefon z francuskiej ambasady, żeby przejąć od nich zgubę i zapłacić za koszt przelotu samolotem do Londynu. Podczas koncertu w Amsterdamie Sparky z kolei wysrał się na scenie, w rezultacie czego kapela dostała wieloletni zakaz grania w Holandii. Kiedy zagrali tam znowu, pierwszy raz po latach, nie zabrakło rozczarowanych, że Mark nie powtórzył swoich fekalnych wyczynów. Po tym koncercie w Pradze kapela grać miała w Niemczech i Szwajcarii, ale Sparczak zdemolował w jakimś mieście pokój hotelowy, został zatrzymany przez policję i resztę trasy trzeba było odwołać. Nie był to pierwszy wybryk tego rodzaju, ale ponieważ zespół miał niedługo potem grać w po raz pierwszy w Stanach, na dużym sajkowym festiwalu, reszta muzyków zacisnęła zęby i postanowiła jeszcze raz machnąć ręką na zachowanie dzikusa. Ale wyprawa za Ocean skończyła się totalną katastrofą, Sparky zupełnie wymknął się spod kontroli, znowu zdemolował pokój hotelowy (w Nowym Jorku), podpalając w nim firanki, łamiąc meble i wrzucając odkurzacz do szybu wentylacyjnego, następnie jakby tego było mało rozpalił ognisko w Central Parku. Jakoś udało się prześlizgnąć z tym bez większych konsekwencji, ale w dniu koncertu Phillips na ostatnich zakupach złapał za tyłek ekspedientkę w sklepie, co w liderze „politycznej poprawności”, jakim było USA, oznaczało interwencję policji i miesięczny areszt. Kapela wściekła wróciła bez niego do UK, Sparky otrzymał nakaz deportacyjny, ale ponieważ dano mu tydzień na wyjazd, zdążył jeszcze zagrać w Stanach kilka koncertów z kapelą Speed Crazy biorąc na warsztat popularne kawałki Dementedów. Nawiasem mówiąc podobna sytuacja wydarzyła się przed planowanym koncertem Demented w Krakowie – podczas poprzedzającej go trasy po Hiszpanii Mark zaliczył kolejny rozbrat z rzeczywistością, nikt nie był w stanie dalej z nim występować i premierowy występ w Polsce nie doszedł do skutku. Kiedy późną nocą impreza z kapelą w Pradze zaczynała przygasać, wszyscy zaczęli się szykować do wyjścia, Sparky nagle odmówił powrotu na kwaterę. Kontrabasista Demented, Eddie, potężny typ, przerastający Phillipsa o dwie głowy po prostu złapał go za chabety, podniósł do góry i zaniósł wierzgającego nogami do hotelu.

Wino z Justyną i szwedzki sajkogirslami (Praga 2000)

Następnego dnia pobalowaliśmy sobie jeszcze naszym sajkowym trio po Pradze. W Rock Cafe szukałem okazji, żeby jebnąć Kosmakowi za jego wczorajsze zachowanie, ze dwa razy przechodząc pchnąłem go ramieniem, ale wyraźnie unikał konfrontacji. Całe szczęście, bo znowu bym wiochy narobił, a tak sumie to w późniejszych latach się zblatowaliśmy i trochę piw zostało wspólnie wypitych. Potem przenieśliśmy się do knajpy Ujezd, gdzie barmanami byli znajomkowie z wcześniejszych latach, a z głośników leciał przeważnie punkrock i ska. Ja czas spędziłem potrójnie przyjemnie, bo oprócz dobrej muzy i zimnego piwa, spotkałem w pubie dobrą znajomą – ładną punkówę o wdzięcznym imieniu Alżbeta ;)

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Sajkostory 14



No dobra, co tam oprócz koncertów Mad Heads, drugiej płyty Partii oraz wyjazdów do Calelli i Niemiec ten 1999 przyniósł? Na przykład dość kuriozalny wypad do Poznania na festiwal na tamtejszej Malcie, z takiej to okazji, że 3 lipca występował tam fiński zespół Leningrad Cowboys. Kiedy jakieś 10 lat później odwiedzili oni Warszawę, by grać na wiankach, kolejnym darmowym feście dla tłumów gawiedzi, nawet nie chciało mi się ich oglądać, mimo, że kręciłem się ze znajomymi po okolicy. Ale w 1999 posucha na rock’n’rolla była tak wielka, że nawet ten parodystyczny zespół przyciągnął naszą uwagę. Pojechałem tam z Magdą, Justyną i chyba Wino też był, ale pewny na stówę co do tego nie jestem. Mimo całej wizualnej oprawy Leningrad Cowboys z rock’n’rollem mieli jeszcze mniej wspólnego niż Krystyna Prońko – był to po prostu muzyczny cyrk, zrobiony bardzo profesjonalnie, ale po 30 minutach oglądania ich scenicznych popisów zacząłem ziewać. Nie do końca też mi odpowiadał klimat tłumów na imprezie – 45 tysięcy luda pod sceną – tak to jest jak dasz coś za darmo, zlecą się jak muchy, co by nie rzucili. Herbata za darmo, ustawi się zaraz kilometrowa kolejka, badziewne długopisy reklamowe za darmo – rozdrapią jakby o parkery walczyli, grają dziwaki z Finlandii za darmo, a co tam, idziemy. A po koncercie wokół Jeziora Maltańskiego techno party, którą obserwowaliśmy sącząc piwo na trawniku – widziałem pierwszy raz w życiu, i mam szczerą nadzieję, że po raz ostatni – co za zamuła. Rytm nadawany przez sieczkarnie i 50 sędziów piłkarskich dmucha w gwizdki naraz. Obawiam się, że lepiej bym się bawił łażąc za tymi facetami w pomarańczowych sukienkach i śpiewając „hare kriszna, hare, hare”.

Leningrad Cowboys (fot. lastfm.pl)

Shakin’ Dudi chyba w jakimś tam początkowym zamyśle też miał być muzycznym żartem jak Leningrad Cowboys, ale w przeciwieństwie do Finów wyciął w latach 80-tych kawał naprawdę dobrego rock’n’rolla. Teraz po latach kapela znowu się skrzyknęła – co prawda Dusza tym razem nie grał na gitarze, ale teksty z tym specyficznym poczuciem humoru nadal wychodziły spod jego pióra i ciągle dawały radę. Właśnie w 1999 roku kapela zrealizowała reaktywacyjną produkcję pod tytułem Platynowa płyta. Jeśli ktoś po jej przesłuchaniu miał wątpliwości, że Dudek słucha sporo Brian Setezer Orchestra, to chyba owej Orchestry nigdy nie słyszał – zresztą sam frontmen kapeli w wywiadach nie robił z tego tajemnicy. Taki bigbandowy neo-swing był w Polsce totalną nowością i chyba odbiorcy pamiętający linię kapeli z dawnych lat nie byli do końca przygotowani na tego rodzaju muzę, bo pojawiły się narzekania, że to popłuczyny po starych przebojach. Moim skromnym zdaniem jest to natomiast kawał dobrej roboty, przemyślanej, dopracowanej, profesjonalnie skrojonej – tyle, że faktycznie brakuje tam jakiś ultra przebojów. W tym samym roku pod nazwą Shakin Dudi Orchestra wyszła jeszcze koncertówka Swing Revival, na której znalazło się też miejsce da kilku swing'n'rollowych przeróbek przebojów kapeli z lat 80-tych.

Shakin Dudi - Platynowa płyta (1999, Rawa Blues) (fot. www.discogs.com)


 Shakin Dudi - Gdy wracam późno
 
Jeśli chodzi o rock’n’rollowe koncerty to po wakacjach niewiele się działo. Partia zagrała na pewno w Kotłach pod koniec października – niczego innego sobie nie przypominam. W tych samych Kotłach zadebiutowała w listopadzie oi-punkowa formacja z Warszawy, pod dziwaczną nazwą, której przesłania nigdy nie byłem w stanie ogarnąć – Weisse Ubermenschen. Po co pisać o punkach i skinach, jak miało być o sajko? Dojdziemy i do tego, ale trzeba znowu wrócić do Kotłów. W tych latach, w soboty (jeśli pamięć mi nie płata figli), odbywały się tzw. giełdy czadowe organizowane przez Pietię z Qqryq, na których można było, w zależności od potrzeb, zakupić płyty czy ziny, albo nastukać się ze znajomymi. Podczas jednej z takich sobót zwyciężyła akurat opcja alkoholowa, a po zakończeniu giełdy z dobrym, punkowym ziomem o ksywie Robak, uznaliśmy, że spożycie browarów leży nadal w sferze naszych zainteresowań, tyle, że trzeba było zmienić miejsce. Zdaje się, że to Robak wpadł na pomysł, że idealnie nadaje się do tego, znajdująca się niedaleko, sala prób, gdzie akurat szlifowali swoje umiejętności Weisse Ubermenschen. Jako, że pod względem personalnym cała kamanda była mi znana wpadliśmy tam na lekkiej bani, z browarami i w wesołkowatym nastroju. Kapela przygotowywała się do swojego pierwszego występu, który miał się odbyć za dwa tygodnie i wszyscy sprawiali wrażenie lekko zestresowanych tym faktem. Brak samokrytyki, jakże często występujący w połączeniu z alkoholem, spowodował, że podczas przerwy w graniu złapałem za gitarę i zaczęliśmy z Robakiem coverować jakieś numery Ramzesa. Nie wiem w jakiej desperacji musieli być Weisse, że dzień czy dwa po naszej pijackiej wizycie na ich próbie, zadzwonił do mnie ich wokalista  - Wrzosek i zapytał, czy bym nie zagrał z nimi na tym koncercie. Oj tam – trzy próby jeszcze zostały. Wrzoska znałam i lubiłem jako porządnego typa, drugą wokalistką była Ewka vel. Korozja, osoba wielce kontrowersyjna, aczkolwiek ja z nią miałem zawsze niezłe relacje i dogadywaliśmy się bez problemu. Na basie grał Mięso, też ziomek, który wtedy kręcił z Korozją, na perce Bartek, którego znałem wtedy bardziej z widzenia, a na gitarze Karaban, dobry kumpel Wrzoska. A co tam, mieli wtedy tylko kilka swoich numerów i parę coverów, nawet takie beztalencie muzyczne jak ja dało radę to opanować w try miga. 

Koncert w Kotłach był sporym wydarzeniem w undergroundowej skali, bo jako headliner występowała najlepsza, w mojej subiektywnej ocenie, polska kapela punkowa - Po Prostu. Hłe, hłe – może to mnie zmobilizowało do tych prób z Weisse. Oprócz tego grały jeszcze lokalne kapele oiowe Awantura i Triglav – podczas występu tych pierwszych padł wzmacniacz gitarowy, akurat ten na którym miał grać Karaban. Kicha, bo Weisse grał na dwa wiosła – w sumie to Karban był z kapelą od początku i to on powinien grać, a nie ja, ale wyszło jak wyszło. Sam już nie pamiętam, czy sam odpuścił, czy ja nie pomyślałem, że jemu się bardziej należy – chyba to drugie, bo po koncercie opuścił kapelę. Trochę głupio.

Weisse Ubermenschen, Kotły 1999
 
W każdym bądź razie, zacząłem z nimi regularnie mieć próby i jakoś tak niepostrzeżenie znalazłem się w zespole na stałe. Klepaliśmy sobie taki street punk w starym stylu, ale na warsztacie był też cover Tak mi źle Wojciecha Gąssowskiego kojarzony ze świetnym serialem komediowym Wojna domowa. Może to mnie trochę odważyło, bo zacząłem przynosić trochę swoich pomysłów na kawałki, bardziej w kierunku sajko. Wymyśliłem taki punkobillowy numer, który graliśmy jako instrumental pod tytułem Intro albo Weisse Ubermenschen, a następnie już stuprocentowo sajkowy numer, trochę w rzeźnickim stylu Hellbillys czy Fireballs, do którego tekst przyniósł Wrzosek. Zwało się to Fruhstuck (czyli po naszemu śniadanie) i wyszło na demo nagranym gdzieś w pierwszej połowie 2000 roku.

Weisse Ubermenschen - Fruhstuck

Z grupą zagrałem jeszcze jeden koncert w Remoncie, a latem 2000 całe przedsięwzięcie się rozleciało. Kapela zdążyła jeszcze wystąpić na jakimś festiwalu na Mazurach, w okrojonym składzie – ani Ewka, ani ja nie chcieliśmy tam jechać – grały tam jakieś kapele crustowe, anarcho-punkowe, za gwiazdę robił Włochaty – totalnie nie moje klimaty. Skorzystałem z pretekstu, że tego samego dnia Polonia grała swój mecz w eliminacjach Ligi Mistrzów i wymiksowałem się z tej imprezy. Zagrał za mnie Adolv z Silikon Fest - o tyle to ciekawe, że w tym momencie Weisse na scenie to był trzon późniejszego rockabillowego Pavulon Twist + Wrzosek na wokalu. W życiu bym wtedy nie pomyślał, że to się w tą stronę potoczy ;) Jedynym, oprócz mnie, zainteresowanym bliżej klimatami psycho/rockabilly w Weisse był w tym czasie Wrzosek, którego znałem całkiem dobrze, bo pojawiał się w knajpie na Racławickiej, w której zwykła imprezować nasza sajkowo-punkowo-skinowa ekipa, i chadzał podobnie jak ja na Polonię. Na początku patrzyliśmy na niego z lekkim dystansem, bo był studentem i pił trochę powściągliwie, ale okazał się super kumplem – gdyby nasza sajko ekipa była klubem piłkarskim to bym powiedział, że jeśli chodzi o osobę Wrzoska dokonaliśmy wielce udanego transferu ;) W tym czasie był jeszcze skinem, ale jakoś tak mniej więcej od okresu Weisse zaczął się przesajkowywać. Dla mnie świetna sprawa, bo była to wyjątkowo bystra persona – lubiłem jak wpadał do knajpy na browar, pogadać z nim można było o wszystkim i o niczym, miał fajne poczucie humoru, siedział w tematach muzycznych bardzo głęboko. Podczas gry w zespole jeszcze bardziej się z nim zakumplowałem. Natomiast ewolucja muzyczna Bartka była dla mnie sporym zaskoczeniem. Lepiej poznaliśmy się w zasadzie dopiero w Weisse – i jego to dopiero traktowałem z nieufnością - miał dredy, lubił jakieś łomoty muzyczne i grał w Silikon Fest z dwoma feministkami. A w okresie oiowym, czyli zaledwie 2-3 lata wcześniej, wzajemne relacje ekipy street punkowo-skinowskiej z feministkami, były na poziomie zbliżonym do tego, co myślą o sobie nawzajem katolicy i protestanci w Belfaście. Mimo moich podejrzeń, że Bartek to jakiś wściekły lewak, okazał się on totalnie wyluzowanym gościem, bardzo fajnym kumplem i równie niegłupim chłopakiem jak Wrzosek, takoż z dużym poczuciem humoru. He, he – przy bliższym poznaniu wyszło, że z tych feministek – Katiuszy i Marty, też są bardzo spoko laski i parę razy zdrowo zaimprezowaliśmy we wspólnym gronie.

Przy jednej z takich imprez na kwadracie u Katiuszy, pojawili się znajomi z berlińskich skłotów, a wraz z nimi jakiś niemiecki punk. W pewnym momencie, ten Niemiec zaczął coś szeptać do L. i pokazywać na mój t-shirt Demented Are Go. Sprawa zaraz się rypła, L. podszedł do mnie i zapytał z lekkim zakłopotaniem w głosie, że kolega go właśnie poinformował, iż Demented swego czasu nagrywał płyty z Ianem Stuartem ze Skrewdrivera. To dopiero była historia rodem z Radia Erewań! Faktycznie przypomniałem sobie wtedy, że niemiecka antifa układała sobie listy kapel zakazanych, w dobrej tradycji Świętego Oficjum sprzed kilkuset lat, i Demented na tej liście figurował. Cała historia to niezły humbug – Stuart był liderem neo-nazistowskiej kapeli skinowskiej Skrewdriver, takoż organizacji Blood & Honour o podobnym profilu politycznym. Na scenie neo-nazistowskiej miał status pół-boga, w kręgach lewicowych najgorszego schwarzcharakteru. W 1989 Stuart wraz z Paulem Griffithsem, rockabillowcem, który należał do ochrony Skrewdrivera, wpadł na pomysł by stworzyć kapelę ukierunkowaną muzycznie na subkultury rockabilly i sajko, a tekstowo na rasizm, ku-klux-klan i co tam jeszcze takim typom mogło chodzić po głowach. Na perkusji zasiadł ówczesny bębniarz Skrewdrivera, natomiast na bas zwerbowano Graeme’a Granta, który grał w 1987 roku w Demented, ale musiał opuścić kapelę po tym jak się wyprowadził na jakiś czas z Londynu. Po jakimś czasie Grant wrócił do stolicy UK, a w 1989 zamieszkał blisko Stuarta, znał się z Griffithsem i tym sposobem trafił do Klansmena – bo tak się nazywał ten projekt. Na gitarze grała persona pod pseudonimem Bones – w jednym z wywiadów Stuart powiedział, że to też była osoba z Demented, ale o kogo dokładnie chodziło nie wiadomo i czy w ogóle był to ktoś z bardzo popularnego zespołu sajko. Jak by to powiedział węglarz Szkvor z Przygód dobrego wojaka Szwejka - Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Problem w tym, że debiutancka płyta Klansmen ukazała się z notką, że zespół to Skrewdriver + Demented Are Go, co było delikatnie mówiąc mijaniem się z prawdą, bo Demented to zasadniczo byli Sparky i Ant, którzy z całą sprawą nie mieli nic wspólnego. Za D.A.G. ciągnęła się ta historia jak smród za gaciami, a pikanterii dodawał fakt, że Grant na jakiś czas, w latach 90-tych, wrócił do kapeli. Jak już męczymy tą bułę – to na drugiej płycie Klansmena ukazała się notka, że Stuarta wspierają na niej muzycy innej sajkowej kapeli Krewmen, przy czym znowu chodziło o Granta, który owszem miał też w tym okresie epizod w Krewmenie, z czego chyba nikt nie był zadowolony. Lider tego sajkowego bandu Tony McMillan, we wspomnieniach opisał przyjęcie Graeme’a jako ogromy błąd i określił go jako słabiutkiego kontrabasitę, którego szybko się pozbyto po jednym wspólnym tourne i jednym teledysku. Z kolei Grant skarżył się, że na zakończenie współpracy z zespołem McMillan podpierdolił mu kontrabas.

Klansmen - Fetch The Rope

Wracając do Weisse to Bart preferował wtedy styl gry na perkusji polegający na ostrej napierdalance, a ja jako muzyczny analfabeta nie bardzo potrafiłem mu wytłumaczyć, o co mi chodzi w tych kawałkach, które przyniosłem i w końcu przylazłem z walkmenem i kasetą Frantic Flintstones, by puścić jak moim zdaniem powinna chodzić perka do sajko. I zadziałało – we Frushtucku zagrał super, choć w tym okresie jeszcze non stop zmieniał tempo podczas grania, co momentami nawet słychać na tej demówce ;) Potem jak zaczął grać w Pavulonach okazało się, że potrafi bić i równo, i w normalnym tempie, a nie tylko z szybkością maszyny do szycia pracującej na najwyższych obrotach ;) Z kolei Mięso, basista Weisse, zawsze miał ciągotki ku muzyce popowej, lubił melodyjne granie i jego rozwój muzyczny w kierunku grania rock’n’rolla to nie była jakaś nieoczekiwana historia. W okresie Weisse zdecydowanie przewyższał umiejętnościami resztę kapeli, miał też najlepszy słuch, natomiast trochę gorzej wyglądało to jeśli chodziło o kreatywność. Kapela przez 9 miesięcy, kiedy z nimi grałem, zrobiła bardzo mało nowych numerów. Problemem stało się też regularne przeprowadzanie prób, Bartek musiał obskoczyć też Silikon Fest, w dodatku tak samo jak Wrzosek studiował, więc były okresy, kiedy obaj zupełnie nie mieli głowy i serca dla Weisse. Nie dość, że ciężko było umówić próbę, to jeszcze jak to się udało zrobić i tak wcale to nic nie znaczyło, że da się pograć – Ewka rozstała się z Mięsem i zaczęła tracić zainteresowanie kapelą, a niektórzy nawet potrafili po prostu nie przyjść bez żadnego uprzedzenia na umówione granie. Za którymś razem, kiedy po raz kolejny jedyną osobą jaką zastałem w kanciapie był Mięso, doszedłem do wniosku, że ciągnięcie tego przedsięwzięcia zaczyna mijać się z celem. Mięso miał podobne odczucia i Weisse Ubermenschen odeszło w niebyt, a że obaj chcieliśmy grać dalej, zadzwoniłem do Jezka i Trojana, z którymi już wcześniej grałem i chyba pod koniec 2000 roku reaktywowaliśmy Haberbusch z Mięsem na basie - przyjdzie jeszcze czas, by skrobnąć o tym parę słów.

czwartek, 13 czerwca 2013

Sajkostory 13


W roku 2013, jeśli zapragnę dostać się do Calelli, wchodzę na stronę jakiegoś taniego przewoźnika lotniczego, kupuje przez internet bilet do Barcelony czy innej Girony, danego dnia stawiam się na Okęciu, w Modlinie, czy jakimś innym lotnisku i za 3 godziny jestem w Hiszpanii – wszystko za kilkaset zeta w obie strony, albo i taniej. Natomiast w połowie lipca 1999 roku z racji braku takowych przewoźników, za to dysponując zbliżonym budżetem, ową podróż trzeba było odbyć autokarem. Głupie 36 godzin i się jest na miejscu – w połowie drogi, nie wiesz już, na jakiej części swojego ciała się ułożyć w fotelu, karwa, na fotelu u dentysty czas mi szybciej płynął niż w tym busie do Hiszpanii. Pytanie zasadnicze brzmi, co skłoniło mnie i parę innych person do poddanie się tak wyrafinowanej torturze. Otóż na katalońskim wybrzeżu zwanym Costa Del Sol, leże turystyczny kurort o nazwie Calella, gdzie co roku organizowany jest największy na świecie festiwal psychobilly (od jakiegoś czasu robią to w pobliskiej Pindzie, czy tam Pinedzie). Legenda opowiedziana mi przez internet głosi, że początkiem festu był przyjazd dwóch niemieckich sajkówek na słoneczne wakacje do Katalonii, gdzie miejscowa ekipa ugościła je organizując przy tej okazji mały koncert. Z czasem rozrosło się to do poważnego międzynarodowego wydarzenia, przynajmniej poważnego dla sajkowców – a w roku 1999 odbywała się już siódma edycja całej imprezy.

Oczywiście jechać na sam fest taki kawał to był trochę zbyt duży hard nawet dla nas. Padł więc iście salomonowy pomysł, by połączyć to z wakacjami. Za zupełnie rozsądne pieniądze można było wynająć tam trzypokojowy apartament od soboty do soboty – przeczucie podpowiadało nam, że jak władujemy się tam w siedem osób to i tak będzie jeszcze luz. Szkopuł w tym, że cała impreza zaczynała się w czwartek, a jak już miałem jechać taki hektar to chciałem zobaczyć jak najwięcej. Ostatecznie cała ekipa podzieliła się na trzy grupy: ja, Ewka i Justyna autobusem do Calelli, który startował w środę nad ranem z Warszawy, Wino tą samą trasą, ale dwa dni później, bo miał kłopot z urlopem, a Aśka, Snopka i Bobby furą przez Francję tak by dojechać na sobotę. Ze mną i dziewczynami dodatkowo z Warszawy jechali Mad Headsi, którzy grali w Calelli dwa koncerty – jeden normalnie na feście i jeden na takim pojedynczym gigu zamykającym całą imprezę. 

Piter, Justyna, Mad Headsi (Barcelona, Park Guell)

Szczęściem w nieszczęściu, jeśli chodzi o tą 36-godzinną podróż autobusem, było to, że posiadał on dwa poziomy, z czego mniejszy, dolny został zawłaszczony arbitralnie przez naszą ekipę, dzięki czemu podczas snu nawet odnóża można było wyciągnąć. Niemniej na miejsce dotarliśmy w stanie zombie – miejscowe nygusy chyba miały już obczajoną sytuację z umęczonymi turystami. Justyna usiadła na jakimś murku, położyła obok siebie torebkę, by się napić wody, i tyle ją widziała. A w torebce, jak to zazwyczaj bywa, podróżował paszport i mamona, bo w tym okresie nie woziło się jej jeszcze w małych plastikowych prostokącikach wkładanych do bankomatów. Welcome to Catalunya!

Sama miejscowość, jak i całe Costa Del Sol, okazało się jednym z najbrzydszych miejsc, jakie widziałem w Europie, a trochę po świecie pojeździłem. Ciągnące się kilometrami betonowe kombinaty turystyczne oraz kiczowate miasteczka napchane sklepami z pamiątkami “znadmorza” i tłumy, głównie rasy germańskiej, mocno przekarmionych osobników płci obojga. Tam nawet wybrzeże było do dupy, plaża zapchana jak z filmu przyrodniczego o okresie lęgowym morsów, a woda się od razu głęboka robiła i wcale nie była taka ciepła jak można by się spodziewać. Później znaleźliśmy sobie dziką plażę na skraju miasteczka, ze skałkami dobrymi do snurkowania i bez tłumów, bo reszta to jakiś koszmar był. Kolejna sprawa to piwo – w tym czasie w Polsce jeszcze koncerny nie wprowadziły masówki robionej w 3 dni i nie trzeba się było wstydzić za wyroby rodzimych browarów. Natomiast hiszpańskie piwa to były niesamowite szczochy, z cieciorki i ryżu bym lepsze zrobił. Jedynym turystycznym plusem był jednodniowy trip do pobliskiej Barcelony, pozostającej w ostrym kontraście do brzydoty nadmorskiej Katalonii.

Jako, że apartament mieliśmy dopiero od soboty, pierwszą noc mieliśmy przekimać w hotelu poleconym przez organizatorkę festu. Rozsądek nakazywał dobrze odespać masakryczną podróż, ale widocznie nie kierowaliśmy się tego dnia rozsądkiem, bo skończyło się na alkoholowej libacji, zakończonej pogubieniem się jej uczestników, a w moim wypadku obudzeniem się nad ranem na plaży w stanie lekkiej katatonii – i tak się okazało, że z powrotem do hotelu dotarłem jako pierwszy.

Humungus, Coffin Nails, Calella 99

Pierwszy dzień festu miał miejsce w piątek i ku naszemu niemiłemu zaskoczeniu okazało się, że cała impreza nie odbywa się w Calelli tylko w jakimś miasteczku paręnaście kilometrów w głąb lądu, dokąd ja z Ewką dotarliśmy koleją. Tego dnia impreza przyciągnęła niecałe 300 osób z czego chyba więcej niż połowę stanowili sajko-turyści z całego świata. Drugiego dnia kiedy dobił już Wino jechaliśmy autokarem (w sumie były dwa) wynajętym przez organizatorów. Chyba tego dnia było trochę więcej ludzi, ale może tylko przez Wina takie wrażenie ;) Pod względem występujących kapel zupełnie nie jestem w stanie przypisać ich konkretnym dniom festu – największą grupę stanowiły zespoły grające klasykę sajko/neo-rockabilly: Sharks, Coffin Nails, Pharaohs, Long Tall Texans, Frenzy i Caravans – to jeszcze był okres kiedy prawie wszystko było dla mnie nowością, więc starałem się obejrzeć, tyle ile rzucili na scenę. Z dzisiejszej perspektywy trochę mnie to dziwi, ale wtedy najbardziej podobali mi się Coffin Nails (dziwi, bo postrzegam ich granie jako mocno prymitywne), pewnie dlatego, że zagrali najbardziej żywiołowo oraz Sharks, którego wtedy namiętnie słuchałem. Sporo obiecywałem sobie też po Frenzy, bo była to jedna z pierwszych kapel sajko jakie usłyszałem, ale też jedna z niewielu z tego nurtu, która w pewnym momencie totalnie popłynęła w jakiś koszmarne rockowo-popowe rzępolenie. Już ich trzecia płyta była ciężkostrawna, a 2 lata przed tym festem wydali bardzo słabą płytę pod tytułem 9-0-9. W sumie to bardzo ciekawa sprawa, jak szybko wypalały się z pomysłów undegroundowe kapele i jak żałosne, zazwyczaj, były ich próby wskoczenia w mainstream. Dla wczesnego punk rocka była to prawdziwa plaga, w pewnym stopniu też dla sceny ska, gotyckiej, czy post-punka. O dziwo, w psychobilly czołowe kapele pozostawały zazwyczaj wierne stylowi, w którym zaistniały, mimo jego totalnej niszowości i stosunkowo niewielkiego kręgu odbiorców. Frenzy byli jednym z nielicznych wyjątków od tej reguły, ale chyba zdawali sobie sprawę, jak są odbierane ich nowsze produkcje, bo zagrali na koncercie głównie stare numery. Ciekawostką było to, że ich lider używał nie klasycznego kontrabasu, tylko jego wersji elektronicznej, który wyglądał trochę jak gigantyczne skrzypce – to też było ogromną rzadkością na scenie sajko, choć moim skromnym zdaniem akurat pozytywną, bo elektroniczny kontrabas brzmi bardzo dobrze. Występów Pitmen, Cenobites i Celicates w ogóle nie pamiętam. Za to bardzo fajnie wypadły lokalne kapele Hellmaniacs i Smell of Kat – z wokalistą tej ostatniej chcieliśmy sobie uciąć konwersację, a ten z rozbrajająca miną wydukał, że “speak english no good”. Na co Wino się go pyta, jak w takim razie śpiewa po angielsku, a ten na migi pokazuje, że mu piszą na kartce transkrypcję ;)

Steve Whitehouse, Frenzy, Calella 99

Tak naprawdę bezsprzecznie najlepszą kapelą festiwalu okazali się Mad Heads, którzy zagrali też na jego zakończenie, w niedzielę, nie w głównym miejscu festiwalowym, ale w klubie w Calelli. Mieli taki deal z organizatorką, że ona im załatwiała noclegi i klub, natomiast sami opłacali sobie przejazd (stąd oszczędna opcja autobusem), ale brali całą kasę za bilety na swój występ. Jako, że nikogo tam specjalnie nie znali to poprosili mnie, Wina i Dżastin o zrobienie bramki i kasowanie za bilety, co umilaliśmy sobie cały czas browarami, tak, że ostatnich wchodzących na koncert obdarzyliśmy zaufaniem jeśli chodzi o wpłacane kwoty, bo liczenie pieniędzy przychodziło nam z coraz większym trudem. W sumie na ten gig przylazło prawie tyle samo osób co na poprzednie dni festu, a i płyt się trochę sprzedało, więc wyszli na swoje, i to z dużą górką. Na scenie rąbnęli z energią jaką znaliśmy z ich niedawnych koncertów w Polsce – szybko zakotłował się wrecking pit, ludzie reagowali bardzo żywiołowo. Ponieważ przed wejściem zrobiło się pusto, zwinęliśmy bramkę i ruszyliśmy pod scenę. Nie wiem co mnie podkusiło by sobie tego dnia kupować cygaro, a na koncercie by je zapali i wleźć w zabawę. Koniec końców krzywdy nikomu nie zrobiłem z wyjątkiem swojej koszulki – w momencie gdy Mad Heads specjalnie z dedykacją dla naszej ekipy zagrali Elephants Run, którego normalnie nie mieli w repertuarze koncertowym, ale wiedzieli, że go lubimy. W przypływie euforii zdjąłem koszulkę zapominając wyjąć cygara z zębów – w efekcie z jednego t-shirta zrobiły się dwa – aczkolwiek do noszenie to się już nie nadawało i do apartamentów wracałem w szyku gitowca z lat 70-tych, w katanie na gołą klatę.

Mad Heads, Calella 99

O ile w Calelli uroku trudno było się doszukać, o tyle sama quasi-wakacyjna forma imprezy miała sporo zalet. Ponieważ nie było tam tłumów, na trzeci dzień kojarzyło się z twarzy większość imprezowiczów – po festiwalu część ludzi wyjechała, ale sporo zostało i dalej balowało w miasteczku. W efekcie szybko się zblatowaliśmy z wieloma osobami. Co mnie lekko zszokowało na tych okołofestiwalowaych popijawach w stosunku do polskich realiów to totalna olewka tematów politycznych. Jednego dnia siedzieliśmy z Russem z Death Valley Surfers w jakiejś knajpie, gdzie przy jednym stoliku łykali łysogłowi osobnicy z koszulkami w celtyki i ósemki, a przy drugim śpiewali sobie przy piwku jacyś starsi punkowcy w koszulkach Clash z czerwonymi gwiazdami i nawet jednego krzywego spojrzenia nie było. Generalnie przeważała atmosfera zabawowa, bez napinki – innego dnia piliśmy browary ze sporą ekipą niemiecką i Mad Headsami. Jeden z Niemców spytał ich coś o Rosję, na co Vadim uprzejmie odparł, że nie są z Rosji tylko Ukrainy, na co z kolei typ, że dla niego to jedno i to samo. Gość był z Monachium, więc lekki rewanżyk wypłacił mu Wino – zaczął mówić, że “a u was w Austrii to coś tam, coś tam”, na co gościu zbulwersowany, że nie jest z Austrii tylko Bawarii, na co Wino “Austria, Bawaria, dla mnie, jedno i to samo” – wszyscy koledzy monachijczyka pierdolnęli takim śmiechem, że mało kufle ze stołu nie pospadały. Sporo też imprezowaliśmy u nas na kwadracie, jako, że dozorca tych apartamentów głównie kimał, z liczną grupą z Francji oraz Stanów, w tym Ericą – wokalistką kapeli Speed Crazy oraz kontrabasistą Hellmaniacs.

Jednym słowem wakacje przebiegały wesoło i rozrywkowo. Dla mnie do pewnego momentu, do bardzo nieprzyjemnego w skutkach wypadku, kiedy wpadłem, nomen omen zupełnie na trzeźwo, w szybę balkonową. Efektem przecięta tętnica w kolanie, kałuża krwi na podłodze, pogotowie i nocna wizyta na ostrym dyżurze, gdzie mi zaszyli kolano i założyli takie warstwy bandaży, że czułem się jakbym gips nosił. David z Hellmaniacs, który jako władający tubylczym narzeczem pojechał ze mną do szpitala erką, czekał na izbie przyjęć, ledwo już widząc na oczy, co mu nie przeszkadzało palić ogromnego dżointa – poczciwe chłopisko, w stanie zombie odprowadził mnie jeszcze na apartamenty. W tym momencie dla mnie wakacje już się skończyły, noga zabandażowana na całej długości, z trudem można chodzi, więc skorzystałem, że Wino wraca wcześniej ze względu na koniec urlopu i przebukowałem bilet. Poprzednie 36 godzin w autokarze to była prawdziwa sielanka w porównaniu do tego, co mnie czekało teraz w podróży powrotnej z nogą, której nie mogłem zgiąć w kolanie. Po latach jeszcze się wzdrygam jak sobie to przypomnę, brrrrrr...