środa, 29 stycznia 2014

Sajkostory 34



Jaki gatunek muzyczny jest najbardziej pokrewny psychobilly? Neo-rockabilly bez dwóch zdań jest bardzo blisko, czasami nawet ciężko wyznaczyć granicę między oboma stylami. Co jeszcze? Wczesny punk i garażowy rock’n’roll – to oczywiste, ale najbliższy jest chyba styl jaki wykreowała pewna grupa z Ohio łączący w sobie zarówno rockabilly, punk jak i garaż. Zespół ów w swoim czasie zaproponował tak nowatorskie rozwiązania, mimo, że bazował przy tym na dość zgranych patentach, że ciężko go było wrzucić do jakiejkolwiek szufladki i najprościej było określić takie granie nazwą własną kapeli – The Cramps.

The Cramps zostało założone na początku lat 70-tych przez parę, która przybrała sceniczne pseudonimy Lux Interior i Poison Ivy. Szerszą rozpoznawalność przyniosła im przeprowadzka do Nowego Jorku w 1975 roku i koncerty w legendarnym CBGB razem z pionierami amerykańskiej sceny punkowej. Grupa szybko stworzyła swój własny, unikalny styl, doczekała się licznej grupy fanów, a w 1978 roku zadebiutowała na winylu singlem Surfin’ Bird.

The Cramps w 2003 (fot. brooklynvegan.com)

Dla psychobilly The Cramps wyznaczyli z pewnością modus operandi. Paul Fenech, który nigdy nie był specjalnie skory do wyrazów uznania wobec współczesnych mu kapel, o projekcie Luxa i Posion Ivy wypowiadał się z dużym szacunkiem. To The Cramps pierwsi użyli słowa psychobilly, które wrzucali na plakaty reklamujące ich koncerty już w latach 70-tych. Co prawda nie oznaczało to odrębnego stylu muzyki, ale miało raczej charakter wabika przyciągającego uwagę, na takiej zasadzie jak wrzucanie słów typu horror, monsters czy voodoo. Samo słowo zostało zaczerpnięte z piosenki One Piece At A Time, która w 1976 roku stała się ostatnim dużym hitem Johnnego Casha. Wpływ Cramps, zarówno pod względem rozwiązań muzycznych, pewnej postawy scenicznej, jak i tekstowej otoczki, był niebagatelny dla rodzącej się na początku lat 80-tych subkultury sajko. Niektóre kapele psychobilly, jak Washington Dead Cats, nawiązywały zresztą bezpośrednio do dokonań Amerykanów, a niezliczona ilość coverowała ich numery.


Skąd też dość długi wstęp o „ojcach (i matkach) chrzestnych” psychobilly? W 2003 zespół po kilku latach bezczynności zrealizował swoją ósmą studyjną płytę długogrającą - Fiends Of Dope Island i w związku z tym wydarzeniem ruszył we wrześniu na europejskie tournee, też pierwszy raz od kilku lata. Nietrudno zgadnąć jak sajkowe środowisko zareagowało na tą wiadomość. Ponieważ trasa obejmowała też koncert w berlińskim SO36 rozwiązało to kwestię „gdzie” zobaczyć Cramps, bo kwestia „czy?” w ogóle nie była brana pod uwagę jako wyjątkowo niemądra. Z warszawskiej ekipy chęć wyjazdu zgłosili Piter, Siva, Ewka, Wrzosek i Sylwia – a dzięki temu, że w Berlinie mieliśmy swojego agenta Tomka pod postacią Moniki i Berniego poprosiliśmy ich o zakupienie biletów w przedsprzedaży, co okazało się zbawiennym posunięciem. Kiedy do imprezy pozostało niewiele czasu Sylwia z Wrzoskiem niespodziewanie wycofali się z udziału, powodując wśród reszty lekką konsternację. Z dzisiejszej perspektywy to o swojej decyzji pewnie mają podobne zdanie, co ja o swoich rozkminach na temat tego czy jechać w 1996 roku na koncert Ramones do Pragi, czy poczekać aż przyjadą kiedyś do Warszawy – wymyśliłem sobie, że ta druga opcja jest rozsądniejsza – i co sobie to przypomnę to mam ochotę zajebać się własną pięścią. W każdym bądź razie wysypanie się dwójki wyjazdowiczów zmieniło plany na podróż – Ewka zdecydowała się jechać sama bezpośrednim pociągiem do Berlina, my ze względu na oszczędność do granicy, a potem niemieckim regionalem – miał z nami jechać Mariusz z Kielc, którego poznaliśmy na Sajko Najtach, ale nie był na 100% pewny, czy będzie się zabierał, a nam wyskoczyła inna opcja. Utrzymywałem wówczas kontakt ze Smalcem ze Szczecina, którego poznałem jeszcze zanim zaczął grać w Analogsach – a później wymienialiśmy się trochę na muzykę, przez innego szczeciniaka Sebastiana, który pracował w PKP i często bywał w stolicy. Zdzwoniliśmy się, że Smalcem ze swoją dziewczyną, a także Sebastian wybierają się furą na Crampsów, mają jeszcze dwie wolne miejscówki, więc mogą zabrać mnie i Siva jak dojedziemy pociągiem do Szczecina. Nam pasowało jak cholera – najgorsze, że jak już się dogadaliśmy to się Mariusz odezwał, że on jednak jedzie i się mocno rozżalił jak się dowiedział, że uderzamy inną trasą. Na początku chciał zrezygnować, ale koniec końców jechał z nami pociągiem tylko musiał się przesiąść w nocy na Kostrzyn i dalej sam kombinować by dotrzeć do Berła.


Wcześniejszą część dnia spędziliśmy na kwadracie u Smalca, racząc się bosmanami i filmami z komputera, podczas gdy gospodarz odbębniał swoje w tyrze. A potem w drogę, okazało się, że ekipa szczecińska w przeciwieństwie do nas nie ma biletów, a chodziły już plotki, że wszystko poszło w przedsprzedaży – liczyli jednak, że w razie czego dostaną coś u koników. Na miejscu okazało się, że pod tym względem jest dramat – pod klubem chodziły całe grupki ludzi z dramatycznymi wyrazami twarzy próbując odkupić bilety – z dramatycznymi, bo chętnych do sprzedaży nie było wcale – jeden desperat miał autentycznie łzy w oczach i prawie klękał, żeby ktoś mu ktoś puścił wejściówkę. Szczeciniaki wzięli to na większym luzie, choć z pewnością byli rozczarowani, ale widząc co się dzieje postanowili zawijać się do domu. Pod klubem zastaliśmy siedzącego z trudem na murku Mariusza, który niemożność zakupu biletu utopił w dużej ilości spożytego alkoholu – cieszył się przynajmniej z tego, że przed koncertem z bliska zobaczył Poison Ivy. Tymczasem mimo w miarę wczesnej pory, bo było jeszcze jasno na dworze z wewnątrz zaczął dobiegać dźwięk rozpoczynającego się koncertu i szczęśliwi posiadacze wejściówek zostali wessani przez klub – żal mi było Mariusza, ale mu przecież nie mogłem wyczarować biletu. A przynajmniej tak mi się wydawało ;) Przy wejściu Sivej zarekwirowali fotopstryk do przechowania, bo ponoć zbyt profesjonalnie wyglądał, a na to trzeba było mieć akredytację – trochę się o to powykłócaliśmy, bardziej dla formalności, bo przecież wiadomo było, że nic nie wskóramy. Przy zamieszaniu bramkarze zapomnieli przerwać mojego biletu, a mi momentalnie zapaliło się światełko! Problem tylko, że nie można było wychodzić na zewnątrz, a Cramps już grało pierwszy numer, więc kombinować trzeba było szybko, ale należę do nacji, która ponoć ma to we krwi. Wziąłem do ręki komórkę i zacząłem przy wyjściu udawać, że dzwonię, robiąc przy tym wielce niezadowolone miny. Kiedy po kilku sekundach bramkarz zwrócił na mnie uwagę, zacząłem się żalić, że mam ważny telefon do wykonania, a nic w środku nie słyszę i muszę na chwilę wyjść – skrzywił się jakby cytrynę żuł, ale jakoś mnie puścił. Mariusz na murku już się zabierał do kimania na siedząco i nie do końca jarzył co ja do niego mówię, złapałem więc za chabety, wcisnąłem bilet w rękę i wepchnąłem do klubu. Sam pomachałem komórką przed bramkarzem, że to ja przed chwilą wychodziłem, a zaraz za mną wlazł na mój bilet Mariusz, który momentalnie odzyskał przytomność widząc, że jakimś cudem znalazł się w środku. 

The Cramps, SO36, 2003 (fot. http://mischalke04.wordpress.com/tag/the-cramps/)

Tłum w SO36 był wręcz niesamowity, ludzie stali dosłownie w każdym miejscu, a wieloletnie doświadczenie koncertowe mówiło mi, że paradoksalnie najluźniej będzie tam gdzie się bawią, czyli pod sceną – tyle, że najmniej stabilnie ;) Używając więc kombinacji siły i sprytu przepchałem się do przodu – koncert już rozkręcił się na dobre. Jeszcze miałem adrenalinę po wkręcaniu do środka kolegi, ale atmosfera w SO była tak niesamowita, że zapomniałem o tym momentalnie. Poison Ivy jak zwykle z nieco kamienną miną, w miniówie i z falami rudych loków wyglądała lepiej niż większość lasek młodszych od niej o 20 lat. Lux jakoś zawsze kojarzył mi się z Iggym Popem, ale był chyba jeszcze większym scenicznym świrem. Skakał po scenie jak kauczukowa piłka, bez koszulki, w lateksowych spodniach, z dwoma srebrnymi jedynkami nadającymi mu diaboliczny wygląd. Przy którejś z piosenek wlazł nawet na piętrowe kolumny i przycupnął na górze niczym wielka jaszczura. Nie obyło się też oczywiście bez oralnego traktowania mikrofonu. Jego energia udzieliła się publice, która szalała pod sceną bez chwili przerwy. Przyznam się bez bicia, że nawet nie do końca pamiętam jakie kawałki poleciały, skoro wszystkie były przyjmowane z jednakowym entuzjazmem, może oprócz coveru Adkinsa She’s Said, podczas którego wrecking pit zrobił się nie gorszy niż na koncertach Meteors. Oczywiście organizm Luxa, który regularnie faszerował go koktajlem z mocnym alkoholi i twardych dragów, nie dał rady zapierniczać w tą i z powrotem bez końca po scenie. Czas leciał szybko, za szybko, a chyba cały set z bisami nie potrwał dłużej niż godzinę – tyle przynajmniej pokazywały zegarki, bo mi się wydawało, że to ze 20 minut było w taki amok wpadłem.

The Cramps, SO36, 2003 (fot. Roland Owsnitzki)

Powrót minął bez żadnych niezaplanowanych atrakcji, raczej cały czas przeżywaliśmy występ The Cramps, szczególnie Mariusz, który wlazł na niesamowitym farcie. Obiecałem sobie, że przy następnej europejskiej trasie jadę cokolwiek by się nie działo, tyle, że nie było już więcej żadnej europejskiej trasy. W 2009 roku serce Luxa Interiora nie wytrzymało tempa w jakim biło przez 62 lata, a wraz z Luxem umarło też The Cramps, jeden z najważniejszych zespołów w historii współczesnej muzyki. Szczególnie dla tych melomanów, którzy upodobali sobie styl psychobilly.

wtorek, 21 stycznia 2014

Sajkostory 33



Po kilku dniach imprezowania, koncertowania i plażowania trzeba było znowu posadzić tyłki na siodełka rowerowe. Jak łatwo się domyśleć z formą nie było najlepiej, szczególnie po ekscesach minionego wieczoru, tymczasem budzący się ze snu poniedziałek pod względem trasy miał się okazać największym hardkorem wyjazdu. Nie chcieliśmy wracać tą samą trasą, bo wiadomo, nudno. Uradziliśmy więc, że Pireneje przejedziemy teraz w miejscu gdzie były regularnym pasmem górskim, a nie tuż przy morskim wybrzeżu. W tym celu należało się udać lokalnym pociągiem z Barcelony do Puigcerdy - najwyżej położonego miasta dokąd jeszcze docierała linia kolejowa. Większość podróży przespaliśmy, co pozwoliło nieco zregenerować organizmy po imprezie. 

Na niewielkiej stacji w Puigcerdzie byliśmy gdzieś koło 10, czy 11, zakupiliśmy wodę i jakieś żarcie w pobliskim sklepie, po czym przejechaliśmy ostatnie 100 metrów, które w ciągu następnych paru godzin nie były pod górę. Z początku jechało się jeszcze w miarę łatwo, było gorąco, ale nie takie upały jak w centralnej Francji, kac powoli opuszczał nasze wymęczone ciała, ale natury się nie oszuka. Ciągła jazda pod górę, mimo, że kąt nachylenia był stosunkowo łagodny, zaczęła rozładowywać nam siły na wzór ciągu geometrycznego. Na wczesnym etapie wspinaczki mijaliśmy miejscowość o wdzięcznej nazwie Nahuja, co wzbudziło niewybredne komentarze naszej czwórki, ale z każdym kilometrem robiło nam się coraz mniej do śmiechu. 

 Nahuja

Na prostej nawet jak się jedzie ciężko, to można sobie robić kilkunastosekundowe przerwy, kiedy rower pchany siłą rozpędu jedzie sam. Tymczasem prawa fizyki rządzące przyciąganiem ziemskim uniemożliwiają takie łapanie oddechu podczas jazdy pod górkę, chyba że się jest Davidem Copperfieldem. Tak więc poniedziałkowe przedpołudnie i wczesne popołudnie spędziliśmy na 30-kilometrowej wspinaczce, jak później sprawdziłem z wysokości 1202 m n.p.m. do metrów 1714, czyli ponad pół kilosa w pionie. W pewny momencie podjazdy były już na tyle ostre, że nie było sensu wjeżdżać skoro na liczniku było 4 czy 5 km/h, a tyle to można było osiągnąć pchając rower, co było mniej męczące. Czasami wydawało się, że za zakrętem droga wreszcie schodzi w dół, ale jakby to napisał Wiech było to zwykłe „złudzenie apteczne” i rozlegał się wyraźny odgłos rozczarowania na cztery głosy wyrażony w dość nieparlamentarnych słowach. Kiedy w końcu dotarliśmy do przełęczy Col de la Quillane okazało się, że jest to najwyższy punkt na naszej drodze i od tego momentu droga idzie, idzie… ONA IDZIE W DÓŁ! Jak raz znalazłem 50 złotych to się tak nie cieszyłem jak na tej przełęczy.

1714 metrów

Teraz dla odmiany po tej golgocie czekało nas 50 kilometrów zjazdu, co od razu wprawiło nas w takie humory, że w pierwszym napotkanym sklepie zakupiliśmy sobie litrowe browary, które opróżniliśmy nad jakimś jeziorem rozkoszując się bezruchem. Dalsza jazda tego dnia to był total jakiego w swojej rowerowej karierze do tej pory nie przeżyłem. Nieustanny zjazd serpentynami wśród dzikich lasów, skalistych zboczy, katarskich zamków, górskich potoków – jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałem w życiu.
Nocleg znaleźliśmy jak zwykle na dziko na jakiejś trawiastej polanie przy górskiej rzecze, w której temperatura, mimo upalnego lata, była iście arktyczna, więc wieczorna kąpiel odbyła się w tempie sprinterskim.

 Droga przez Pireneje

Celem na dzień następny było Carcassonne czyli największe na świecie zachowane do czasów obecnych miasto-zamek. Pierwsze kilkanaście kilometrów trasy było jeszcze bardziej widowiskowe niż ten zjazd z Pirenejów, bo droga leżała w głębokim wąwozie i częściowo była wykuwana w skale, ale teraz już nie jechaliśmy w dół tylko na płaskim. Później widokowo zrobiło się znacznie mniej atrakcyjnie za to przypomniało o sobie słońce, które w górach było łagodzone przez rześki powiew. Jak nie urok to… a zresztą ;)

Carcassone

Do Carcassonne dotarliśmy wczesnym popołudniem tak, że czasu na zwiedzanie było naprawdę sporo. Tyle, że okazało się fortyfikacje robią i owszem wrażenie niesamowite, ale najbardziej z odległości, a w środku jakiegoś specjalnego szału nie ma. Niemniej mieszkałem wtedy w bloku na Muranowie, który pękał wszerz i wzdłuż choć był budowany w latach 50-tych, więc pochyliłem z szacunkiem głowę nad robotą średniowiecznych murarzy, którzy, patrząc po murach katarskiej twierdzy, fuszerki nie uznawali.
Środa upłynęła głównie na jeździe wzdłuż wybrzeża, chlapaniu się w morzu i obżeraniem się świeżymi figami, które rosły na dziko całkiem licznie w tej części Francji – tego dnia zrobiliśmy rekord odległości, jakieś 120 kilosów – głównie dlatego, że pod wieczór długo nie mogliśmy znaleźć miejscówy do rozbicia namiotów i koniec końców zrobiliśmy to na jakimś skrawku wolnego terenu między drogą, a lotniskiem. Nad ranem Robak jak się wyszedł odlać z namiotu to 20 metrów nad naszą „noclegownią” latała awionetka z wyraźnie zaciekawionym pilotem – Robak twierdzi, że mu podczas sikania pomachał – taktownie się nie pytaliśmy czym…

Czwartek był praktycznie ostatnim dniem pełnowymiarowej jazdy – cel leżący w delcie Rodanu park narodowy Camargue, którego większą powierzchnie zajmują bagna, jeziora, rzeki i kanały, za to jeśli ktoś chce w Europie zobaczyć wolno żyjące flamingi to tam ma największą szansę na sukces. Nie pytajcie mnie skąd się u mnie wziął pomysł oglądania owych flamingów, czy też flimonów jak wołał na nie Robak. Od słońca, które tego dnia przechodziło samo siebie, wypitego piwa i ogólnej atmosfery dostaliśmy jakiejś dzikiej głupawki i jadąc na rowerach na każde ptaki wołaliśmy „flimony, flimony!”. W każdym bądź razie długo żadnych prawdziwych flamingów nie było, na szczęście okazało, że między tymi niekończącymi się bagniskami jest nad morzem małe miasteczko z piaszczystą plażą, gdzie przeleniuchowaliśmy najgorętsze godziny i zaliczyliśmy ostatnie morskie kąpiele. Wracając boczną drogą nagle skonstatowaliśmy, że w małym jeziorku stoją licznie różowe ptaszyska, których już specjalnie nie mieliśmy nadziei ujrzeć :)

Flimony

Wyjazd z bagien pokonaliśmy w tempie sprinterskim. Kiedy słońce zaczęło zachodzić, jak na sygnał z trzciny porastającej oba stron drogi wyleciała czarna chmura przemiłych zwierzątek, które nazywamy komarami. Już bliżej nocy niż wieczora dotarliśmy do miasta Arles, liczniki wskazywały sporo ponad 1000 przepedałowanych kilometrów, powoli rzygaliśmy już rowerami, a i urlop zaczynał się zbliżać do końca. Chcieliśmy przekimać pod dworcem i ruszyć pierwszym pociągiem na północ, ale na placyku przed stacją rozgrywały się sceny jak z połączenia Walki o ogień i Czasu Cyganów  dyskretnie więc opuściliśmy mało gościnną miejscówkę na rzecz jakiegoś dzikiego sadu.

Prawie finito

Rano na dworcu spotkaliśmy jakiś polskich desperados, którzy jeździli po Europie pociągami na gapę – mieli już tyle mandatów, że było im wszystko jedno – brali odpowiednik biletu kredytowego i w drogę. Tyle, że tam już na takich nygusów byli wyczuleni – nie wiem na ile to było legalne, ale wcześniej jeden z kanarów przedziurkował im paszporty, bo sprawdził w systemie, że zalegają na jakieś wariackie sumy i teraz jak podjechał pociąg w ogóle ich nie wpuścili do środka z tymi przedziurawionymi dokumentami.
Dalsza droga przez Francję obyła się bez żadnych dodatkowych atrakcji, jeszcze kilkanaście kilometrów trzeba było przejechać do pierwszej stacji po stronie niemieckiej skąd na weekendówkę przez całą sobotę podróżowaliśmy do przygranicznego Gorlitz. Na miejscu byliśmy wieczorem i okazało się, że właśnie tego dnia gra tam Desmond Dekker, jeden z prekursorów ska i skinhead reggae – podbiliśmy pod klub, gdzie kręciło się sporo ska skinów. Niestety byliśmy już totalnie wypłukani z pieniędzy i nie było co się łudzić, że się tam wbijemy – przejechaliśmy na polską stronę, zakupiliśmy siatkę polskich browców, rozbiliśmy namioty i siedliśmy przy ostatniej wieczerzy wyprawy. Klub gdzie grał Dekker był dokładnie po drugiej stronie rzeki – na koncercie nie byliśmy, ale słychać było idealnie wszystko – kawałek You Can Get It If You Really Want idealnie podsumowywał całą eskapadę. Cieszę, że udało mi się coś podobnego doświadczyć póki jeszcze chciało mi się chcieć.

W posłowiu dodałbym jeszcze, że Magietta pod wpływem tej napierdalanki jaką uraczyło nas Os Catalepticos zainteresowała się sajko, potem rockabilly, a teraz siedzi w Londku i obraca się w kręgach potańcówek jive. Robak siedzi w Londku i dalej jest menel-punkiem, raz bardziej z akcentem na menel, a raz na punk, jednym słowem nie zmienił się nic odkąd go poznałem lata temu – kochany dziad gość. W 2004 zrobiliśmy jeszcze rowerową wyprawę po Litwie i Łotwie w składzie Piter, Ola, Robak, Magietta i Adam M. nocując między innymi w opuszczonej bazie sowieckiej marynarki, ale to już nie temat na tego bloga.

wtorek, 14 stycznia 2014

Sajkostory 32



Do Calelli dotarliśmy wczesnym popołudniem – chyba tego dnia, w którym rozpoczynał się główny festiwal, czyli w piątek 4 lipca. Tym razem ze względu na stacjonarny charakter rozbiliśmy się nie na dziko tylko na normalnym kempie na obrzeżach miasteczka – ceny były zupełnie przystępne – jak na dzisiejsze to jakieś 25 zł od osoby, mieli nawet mini sklepik z browarami oraz mały basen na terenie. Wreszcie można też było się umyć pod prysznicem, a nie w morzu. Na kempie rozbiło się też ze dwadzieścia parę innych osób, które przyjechały na sajko meeting, głównie Holendrzy, więc nikt nie patrzył na nas jak na dziwolągi – bo były i większe ;) 

 Apartamentas

Tym razem miejsce imprezy było bezpośrednio w Calelli, w leżącej nieco na uboczu większej sali – rowerami mieliśmy jakieś 3 minuty. Przed miejscówką był niewielki plac zabaw, który zgodnie z nazwą został wykorzystany przez tłumy przybyłe na koncert do alkoholowo-towarzyskich imprez – aczkolwiek w zamyśle pomysłodawców palcu, chyba o inny rodzaj zabaw chodziło ;) Ze względu na wysokie temperatury można było przesiadywać do późnej nocy w samych tiszertach na dworze, a i tak było ciepło, szczególnie, że w sali, gdzie odbywały się koncerty było dość gorąco i nie dało się tam wytrzymać całego wieczoru. W przeciwieństwie do 1999 roku tym razem publika była wyjątkowo liczna, a oprócz sajkowców z kilkunastu państw, przyjechało sporo tubylczych rockabillowców i fanów rock’n’rolla, nawet takich pod 60-tkę, szczególnie, że kapel z tego klimatu było całkiem sporo w programie. Pojawiła się też kilkunastoosobowa ekipa skinów z konkretnej ekipy Boixos Nois kibicującej Barcelonie, trochę punków i całkiem liczne grono normalsów. O ile mam ambiwalentne odczucia co do samego ulokowania festiwalu w krainie turystycznych kombinatów, o tyle wakacyjna formuła jest po prostu super – zapoznaje się tam podczas imprezowania znacznie więcej ludzi niż na typowych sajko-festach jak w Speyer czy Poczdamie. Szczególnie pocieszni byli Szwedzi, którzy mając w swoim kraju bandyckie ceny alkoholi byli szczególnie pazerni na szybkie napełnienie swoich organizmów dużą ilością różnorakich trunków i raz jak z nimi dawaliśmy w szyję, to mnie przepona ze śmiechu rozbolała na to co wyprawiali. 

 Bardzo imprezowe schody przed wejściem do klubu

Bardzo sympatyczni byli też Angole – zwykle ludzie po czterdziestce, co było o tyle fajne, że można było z nimi pogadać o czasach, które dla mnie były totalną prehistorią. Jedna londyńska sajkówa wspominała przy piwku jak chodziła w 76 roku na pierwsze koncerty The Clash, a w pewnym momencie zapytała, czy znamy taką kapelę U2. Popatrzyliśmy po sobie niepewnie i zapytaliśmy, czy chodzi o te gwiazdorskie, rockowe U2. Skinęła głowa i powiedziała, że była na ich londyńskim koncercie w 1977, kiedy jeszcze byli zupełnie nieznani i razem z nią w klubie było może z 15 osób ;) Anglicy skarżyli się tylko na hiszpańskie klimaty, że miejscowe młodociane tłumoki krzyczą i gwiżdżą za nimi ze względu na ich ultraortodoksyjny wygląd, a w Anglii to od lat się już nie zdarza. He, he – ja pamiętam czasy przełomu lat 80-tych i 90-tych, kiedy miałem irokeza i wyćwiekowaną skórę i jak jechałem na Pragę czy Grochów to przed wyjściem z domu zakładałem pod kurtkę 5-kilogramowy łańcuch, albo brałem gazrurkę do rękawa, a tym, że ktoś na mnie krzyknie czy gwizdnie to się w ogóle nie przejmowałem – a i tak najlepszą formy obrony było szybkie przebieranie nogami ;)

 Z Angolami, którzy pamiętali lata 70-te

Oczywiście ważnym tematem konwersacji był też sposób w jaki dotarliśmy na festiwal, szczególnie, że byliśmy prawdopodobnie pierwszymi (i pewnie ostatnimi) freakami, którzy użyli do tego rowerów. Reakcja a każdym razem była podobna – mieszanina niedowierzania i lekkiego przerażenia – znajomej sajkówie z Niemiec musieliśmy nawet pokazywać foty z cyfrówki bo nie wierzyła, mimo, że podjeżdżaliśmy rowerami nawet z kempu na koncerty. 

Pierwszego dnia meetingu na pojedynczym koncercie grała włoska kapela neo-rockabilly Hormonauts, ale my wtedy byliśmy jeszcze pod Pirenejami, wielkim fanem ich grania nie byłem, więc ciśnienia by dojechać wcześniej też nie wytwarzałem. Właściwy fest zaczynał się w piątek – tego dnia plakat zapowiadał atrakcje w postaci 5 kapel dość różnorodnych stylistycznie. Pierwsza z nich, Moonshiner z Finlandii, grała neo-rockabilly, trochę tak bez wyrazu, więc długo na nich nie zabawiliśmy. Dopiero set Peacocks postanowiliśmy obejrzeć w całości przerywając przed-klubową biesiadę. O ile płyty studyjne Pawi lubię i to nawet bardzo, o tyle ich koncert lekko mnie rozczarował – brzmienie było jakieś płaskie, zupełnie jakby jakaś inna kapela coverowała Szwajcarów. W następnych latach jeszcze kilka razy widziałem ich na różnych festach i za każdym razem było to samo - te numery, które uwielbiam z płyt, na koncercie wypadały znacznie gorzej. 

 The Peacocks

Pojawienie się na scenie rockabillowej kamandy Hot Boogie Chillum roztańczyło fanów spokojniejszego grania, a nas wygoniło na dwór w celu opróżnienia litrowej butelki wina zawczasu schowanej w krzakach. Wróciliśmy dopiero na Frantic Flinstones i w mojej opinii był to najlepszy moment całego festiwalu. Od dawien dawna oryginalny skład kapeli był jedynie wspomnieniem utrwalonym na wczesnych płytach londyńczyków, a FF to był de facto Chuck i towarzyszący mu w danym okresie czasu muzycy. W 2003 roku rolę tą pełnili Francuzi z sajkowej kapeli Celicates i od strony muzycznej pozamiatali - od czasu koncertów Batmobile nie pamiętam tak dobrze ustawionego kontrabasu. Chuck, jeden z topowych narkusów i alkoholi na scenie sajko, trzymał się jeszcze nieźle i zasuwał po scenie wzdłuż, wszerz, a nawet w linii pionowej. Ostatnią kapelą dnia było Quakes, pokazali się nieźle, ale bez szału – nie wiem na czym to polegało, ale mniemam, że na stałym składzie i ciężkiej pracy, że w ciągu kilku lat zostawili większość konkurencji w tyle, stając się jedną z najlepszych koncertowych kapel sceny sajko. 

Sobota była pierwszym dniem od tygodnia, w którym zmieniliśmy środek lokomocji z rowerów na własne nogi, a dystans do niezbędnego minimum. Przy spinaniu rowerów Siva ciągnąc z wysiłkiem łańcuch stwierdziła, że przydałoby się go jeszcze ze 2 centymetry więcej, na co Robak filozoficznie odparł, że jemu „też przydałoby się ze dwa centymetry więcej” ;) Ranek zaczęliśmy dość wcześnie, bo mimo niewielkiego cienia rzucanego przez rachityczne drzewka pod namiotem szybko zrobiło się jak w szklarni. Zaopatrzeni w piwo, owoce i jakieś przekąski ruszyliśmy na dziką plażę, prawie pozbawioną turystów, a zajęta głównie przez niewielką liczbę golasów płci obojga – sjesta upłynęła na grze w karty, chlapaniu się w morzu i odpoczynku od rowerowania. 

 Cykliści na tle Os Catalepticos

 Os Catalepticos

Tego dnia koncerty rozpoczynała brazylijska punkobillowa kapela Os Catalepticos i w tym przypadku miałem odwrotne odczucia niż podczas występu The Peacocks – mianowicie płyt studyjnych Kataleptyków słuchać za bardzo nie byłem w stanie, za to koncertowo wystrzelili torpedę. Wokalista z wielkim quiffem grał na stojąco na perce w samym centrum sceny, na kontrabasie napierniczał dwumetrowy łysol o posturze rekietera, a pod sceną wrecking urządziła sobie kilkunastoosobowa załoga z Francji, która wyróżniała się oczojeczbo jaskrawymi czubami. Choć i tak hitem był sajkowiec przebrany za starozakonnego żyda, z wielką brodą i pejsami, a także laska z tatuażem na plecach w kolorowe kwiatki ubrana w sukienkę w prawie identyczne kwiatki jak na dziarach. Os Catalepticos w sumie najbardziej zachwycili Robaka i Magiettę, którzy stwierdzili, że ich młóckarnia jest nawet lepsza od crusta ;) 

 Kosher Sajko

Jak drudzy grali Starlite Wranglers – dla mnie największą ciekawostką było to, że pierwszy raz w życiu widziałem kapelę z Japonii. Zagrali bardzo solidnie taką mieszankę na pograniczu lżejszego sajko i energetycznego neo-rockabilly, po czym ustąpili miejsca starym Angolom z Red Hot And Blue. W tym wypadku ewakuowaliśmy się na piwo pod chmurką, bo było to granie stylizowane na stare rockabilly, ale dość nudnawe i jak ktoś nie był twardym fanem takiego rodzaju muzyki to powiększał szeregi outdoorowej imprezy. Jako przedostatni na scenie pojawili się Mad Sin, którzy powoli żegnali się z graniem sajko, na rzecz melodyjnego punk’n’rolla, niemniej na scenie ciągle potrafili zrobić małe trzęsienie ziemi. Z uśmiechem przypominałem sobie słowa Kofty z Schweinfurtu, że nigdy już nie zagra przed Fenechiem, bo dzień zamykali właśnie The Meteors

Mad Sin

Pionierzy psychobilly po wielu latach grania z gitarą basową w tym czasie wracali do korzeni, czyli kontrabasu – w Calelli funkcję ta pełnił muzyk Hangmena, Mark Burnette, i muszę powiedzieć, że te nowe szaty „króla” nawet mu pasowały. Był to jeden z lepszych koncertów The Meteors jakie widziałem, choć prawdę mówiąc ze względu na intensywny dzień, a w zasadzie tydzień, zawinęliśmy się w kimę przed jego końcem. 

 The Meteors

Niedzielny poranek rozpoczęliśmy od delikatnego melanżu nad kempingowym basenem, gdzie poznaliśmy dwóch gości z Barcelony, którzy byli na sajko feści. W zasadzie to oni nie byli z Barcelony, ale tam mieszkali – jeden pochodził z Baskonii, drugi z Portugalii i szybko nawiązała się międzynarodowa pijacka nić porozumienia, a nad basenem zaczęły dziać się sceny z lekka bulwersujące ;) 

 Autor w basenie

Koniec końców ponieważ kolesie ci przyjechali skuterem i na nim tego dnia wracali musieli trochę przystopować, ale zaproponowali nam by pomelanżować dalej u nich na kwadracie w Barcelonie, który to pomysł zdecydowanie przypadł nam do gustu. Godzinna podróż zapchanym lokalnym pociągiem z rowerami, po pijaku, bez wc za to z „chcemisięsiku” nie była specjalnie fajną sprawą, ale popołudnie i wieczór w Barcy wynagrodziły nam to z nawiązką. O ile w 1999 obejrzałem głównie atrakcje turystyczne miasta, o tyle teraz bujaliśmy się z naszymi gospodarzami głównie po mniej uczęszczanych zakątkach starego centrum i szczerze powiedziawszy nawet bardziej mi się podobało niż za pierwszym razem. Wieczorem zrobiliśmy to co zazwyczaj robi grupa młodych ludzi jeśli się zbierze w liczbie większej niż sztuk dwie – czyli zaczęliśmy napełniać swoje żołądki mieszaniną piwa, wina i sangri, a płuca dżointami. Pierwszy etap miał miejsce w jakiejś lokalnej knajpce pełnej przyjaźnie nastawionej młodzieży – jak się spojrzało na jakąś laskę to zazwyczaj odpowiadała uśmiechem, a jak na kolesia… to też – no proszę a w warszawskich mordowniach, do których uczęszczaliśmy dłuższe skrzyżowanie wzroku kończyło się zazwyczaj polemiką typu – „Co się gapisz, kurwa!?”, - „A bo co, kurwa!?”, - „Masz, kurwa, problem!?”, - „A coś ci, kurwa, nie pasi!?” – połączoną rzecz jasną z niezbędną gestykulacją i mimiką. W tej barcelońskiej degustowni zamówiliśmy też oliwki, które zjedliśmy w pół minuty, zastanawiając się, co to za dziwny produkt sprzedawają w Polsce pod tą sama nazwą, w tym samym zielonym kolorze i w tym samym owalnym kształcie, ale o smaku mydła Biały Jeleń. 

 Gospodarz barcelońskiej imprezy

Impreza zakończyła się na kwadracie u chłopaków, coś mi w głowie świta, że wpadła tam jeszcze dziewczyna jednego z nich, ale nie założył bym się o to nawet o dolara – wino się lało litrami i ostatnią rzeczą jaką pamiętam to, że próbowali nas zmusić do oglądania Rocky Horror Show na laptopie, twierdząc, że to najlepszy film na świecie. Zasnąłem na siedząco, a myślę, że byłem w takim stanie, że i na stojąco bym dał radę – pewnie było koło 2 w nocy. Cały dowcip polegał na tym, że jakoś o 8 rano mieliśmy pociąg pod granicę francuską i nie mogliśmy się na niego spóźnić. Horror Show Rockiego to było nic w porównaniu z horror showem porannego wstawania na kacu w celach turystyki rowerowej w wersji górskiej. 
Ale o tym w następnym odcinku.

niedziela, 12 stycznia 2014

Dyskografia psychobilly 1984 - cz. 1



Guana BatzThe Cave 7" [1984, Big Beat, NS 96]
A The Cave (Written-By – Turner, White, Hancox, Osborne)                                 
B Werewolf Blues (Written-By – Turner, White, Hancox, Osborne)

 

Rosnąca popularność grupy od razu odbiła się na sprzedawalności – singiel spędził 9 tygodni na Indie Charts, docierając do 6 miejsca. Brzmienie nie różniło się specjalnie od tego z debiutanckiej produkcji, oczywiście zostało co nieco rozwinięte, kawałki bardziej urozmaicone przez solówki, ale generalnie został zachowany styl motorycznego, oldskulowego sajko. Była to ostatnia produkcja Guana Batz popełniona z Whitem – przyczyną odejścia była sugestia, żeby przerzucił się na kontrabas, co według jego słów, nie do końca mu pasowało, głównie ze względu na wyższe koszty samego instrumentu oraz strun w porównaniu do basu elektrycznego. Na jego miejsce został zwerbowany Sam Sardi, który pozostawał wolny po rozpadzie The Ricochets.


Fireball XL5The Man With No Name 7" [Northwood, NW-XL5-2]
A The Man With No Name (Written-By – Kelf, Thorne)                   
B Prison Walls (Don't Tell No News) (Written-By – Kelf, Thorne)


Drugi singiel kapeli, a jedyny, który trafił na Indie Charts – w sumie był na nich 3 tygodnie, dochodząc do 49 miejsca. Dwa numery zrealizowane podczas sesji nagraniowej jaka miała miejsce pod okiem Boza Boorera w lipcu 1984 roku. Klimat bardzo podobny do wcześniejszych nagrań, czyli psycho rockabilly z taką specyficzną, melancholijną nutą. 

VA – Reel Numer 3 casette [1984, Backs] 
10.Don’t Go 
22.Go Go Go


Oprócz singla Fireballsi w 1984 roku zaakcentowali też swoją obecność dwoma numerami na składance Reel Numer 3 wydanej w formie kasety.
 

wtorek, 7 stycznia 2014

Sajkostory 31



Tym razem będzie mało o psychobilly, a dużo o pedałach – kto się nie boi niech czyta ;)

Nie wiem jaki mechanizm powoduje, że im bardziej jakieś przedsięwzięcie da nam w kość tym milej i intensywniej wspominamy je po latach, a to co było sielanką rozmywa się i blaknie, aż w końcu mało co się z tego pamięta. No więc jazda rowerem w temperaturze ponad czterdziestu stopni Celsjusza w słońcu, pod gorący wiatr dający jak z gigantycznej suszarki, według schematu ostro pod górę – ostro w dół, i jeszcze raz, i znowu – to i owszem, dała mi wycisk, jak również trzem innym osobom pedałujących, za przeproszeniem, w tym samym peletonie. Celem zasadniczym był 11-ty Psychobilly Meeting w Calelli Del Sol w lipcu 2003 roku, środkiem w moim przypadku Wheeler 600, czyli nieco pancerny rower z dolnej półki cenowej, na którym w sumie zrobiłem ze 20 tys. kilosów, jak nie więcej + to co w przyszłości, bo nadal na nim jeżdżę (nie, nie w tej chwili ;)). Trójka wspomnianych kolarzy to another sajko on tour czyli Siva, oraz dwoje pankersów Robak i Magietta. Całe przedsięwzięcie, żeby pojechać na fest do Katalonii rowerami przez Francję miało znamiona lekkiego wariactwa, ale co tam, to właśnie było najbardziej pociągające, szczególnie, że trochę nie zdawaliśmy sobie sprawę co nas czeka ;) Jednym słowem miały być to rowerowe wakacje, z Calellą jako główną atrakcją programu.

Robak i Magietta gustowali przede wszystkim w szeroko rozumianych punk rocku, szczególnie w tym z lewej strony – znałem ich, szczególnie Robaka od czasów prehistorycznych, lubiliśmy się, parę razy wspólnie byliśmy na jakiś wyjazdach w góry czy inna przyrodę, więc jak im zaproponowałem taką wycieczkę to mimo, że z sajko mieli tyle wspólnego co ja z jemeńskim folkiem, zapalili się do pomysłu. Magietta, która pracowała wówczas z studio graficznym zaprojektowała nawet gustowne naklejki w płomienie nawiązujące do wyjazdu, które ponalepialiśmy wszyscy na rowery.

Pierwszy nocleg nad Renem

Do Calelli z Warszawy i abarot według Google Map jest 4722 km, czego oczywiście nasze skromne odnóża nie byłyby w stanie w żaden sposób wykręcić na bajsyklach i to przez dwa tygodnie, bo tyle mieliśmy urlopu. Trzeba to było ugryźć inaczej i przejechać część trasy ciuchcią. Wady polskiego PKP są powszechnie znane, szczególnie jak się jedzie z rowerem – ale 500 km do granicy w Zgorzelcu można było przejechać za relatywnie niewielką kasę. Dalej niemieckie koleje oferowały bilet weekendowy, czyli podróż na jeden bilet za (chyba?) 30 oiro dla 5 osób dowolną ilością pociągów regionalnych + jakieś groszowe dopłaty za rowery. Całkiem tanio, tyle, że start z samego rańca, a po drodze siedem, czy osiem przesiadek - dobrze jak było ze 20 minut na zmianę pociągu bo z rowerami załadowanymi sakwami pomykać po schodach to jednak żadna radocha, a ze dwa razy to musieliśmy polkę galopką urządzać by złapać swojego bahna. Szczytem szczęścia było jak się udało na stacji browara u Turka kupić i zagryźć falafelem, niemniej pod granicę francuską w okolice Mulhouse dotarliśmy mocno zmordowani późnym wieczorem – jeszcze dobrze na rower nie wsiadłem a już mnie tyłek bolał od siedzenia ;) Nocleg odbył się na dziko nad jakimś starorzeczem Renu i z rana zainaugurowaliśmy właściwą część wyprawy, czyli rowerową. Sama trasa „francuska” i tak była zbyt rozległa, żeby wszystko przepedałować, więc plan był taki, żeby zrobić ile się da, a resztę przejechać pociągiem. Wystarczyło dojechać do Montbeliard, oj tam jakieś 100 kilosów, do zrobienia. Tylko, że przyjęliśmy swojskie mazowieckie miary płaskiego terenu i przyjemnego lipcowego słoneczka. Tymczasem od rana zrobił się upał iście afrykański, a teren był niesamowicie pofałdowany – przy czym oczywiście miało się wrażenie, że cały czas jedziemy pod górę. Siva pierwsza zaczęła przejawiać braki kondycyjne i po godzinie jazdy oddychała jak człowiek, który właśnie wypłynął na powierzchnie po 5-minutowym nurkowaniu swobodnym. Po niedługim czasie wszyscy zaczęliśmy tęsknić z niemieckimi pociągami. Kiedy w pewnym momencie trafiła się studnia, przy której zatrzymaliśmy się na krótki postój celem wewnętrznego i zewnętrznego schłodzenia, wypiłem chyba ze trzy litry wody dwoma łykami. Magietta ciężko dysząc filozoficznie stwierdziła – „nawet nie przypuszczałam, że woda może tak dobrze smakować”.
Montbeliard osiągnęliśmy wczesnym popołudniem, co biorąc pod uwagę warunki jazdy było niezłym czasem. Miasto wyglądało na bardzo ładne, z jakimiś średniowiecznymi murami i wieżami, ale padliśmy wszyscy równo na trawę w parku nad rzeką, gdzie przez dwie godziny wynagradzaliśmy sobie katusze jazdy popijaniem piwa zakupionego na pobliskim festynie. Z tego zmęczenia myślałem, że mam omamy, bo jednym z pierwszych gości jakiego zobaczyłem w tym mieście był Arab, który poginał ubrany w koszulkę… reprezentacji Polski. Jak go zagadałem z głupia frant, to stwierdził, że kupił sobie taką, bo wygląda bardzo elegancko ;) Kolejny etap podróży odbyliśmy pociągiem do Lyonu, gdzie jechaliśmy w przedziale z laską, którą na dzień dobry skręciła sobie dżointa i od razu go zjarała. Tam w ogóle dużo ludzi kopciło na ulicach zieleninę bez żadnego skrępowania.

Siva, Magietta - Tribute To H2O

Do Lyonu dotarliśmy pod wieczór, ale upał nadal trzymał jak w piecu hutniczym. Pod dworcem, kiedy studiowaliśmy mapę jak wydostać się z miasta do uszu dotarła znajoma mowa. Dwóch czerwononosych meneli na trawniku narzekało w czystej polszczyźnie, że „ani żyć, ani pić przy takiej pogodzie się nie da”. To, że Lyon jest dużym miastem to wiedziałem, ale przedmieścia ciągnęły się bez końca, a tu już noc powoli się robiła. W dodatku zaczęły się średnio ciekawe klimaty – jakieś Araby piłowały za nami mordy – ichniejszego narzecza nie znam, ale nie brzmiało to jak serdeczne pozdrowienia. Jak tylko skończyły się zabudowania a zaczęło agro stwierdziliśmy, że po ciemku i tak nic sensownego nie znajdziemy – zapakowaliśmy się na pole kukurydzy i legliśmy pokotem nawet nie rozstawiając namiotów. Miejsce na nocleg było nie szczególne, bo mocno wiało – niby wiatr był ciepły, ale i tak było to denerwujące.

Rano, po kąpieli w butelce wody, drang nach Calella. Nie no, znowu ciągle w górę, w dół też, ale zjazdy były ostre – zasuwaliśmy po 40-50 km/h - więc szybko mijały, tak że odczuwało się tylko tą wspinaczkę. Po jakiś 30 kilosach, przedzielonych śniadaniem i porannym browarem, dotarliśmy do małej rzeczki La Vareze, która w najgłębszym miejscu sięgała mi po kolana, ale woda była czysta i tak przyjemnie chłodna, że spędziliśmy nad nią najgorętsze godziny dnia, szczególnie, że wcześniej zaopatrzyliśmy się w piwo. Po tym marnym umyciu się w butelce teraz korzystając z płytkości rzeczki po prostu położyliśmy się w Varese i tankowaliśmy w wodzie francuskie piwo z litrowych butelek. Poranny zasuw na rowerach pod górę nadał takiemu leżakowania posmak raju, co jednak zdecydowanie ujemnie wpłynęło na naszą mobilizację – przekręciliśmy jeszcze 8 kilosów do następnego miasta, po czym zrobiłem użytek z jednego z niewielu zdań jakich się nauczyłem przed wyjazdem po francusku – u e le supermarchet?. W markecie okazało się, że jak się piwo kupuje w zgrzewce to wychodzi znacznie taniej niż na sztuki. Cóż było robić - kupiliśmy opakowanie dwudziestu pięciu takich mikrobutelek 0,25. Oni tak tam mają, że w półlitrówkach sprzedają tylko puszkowe, a w butelkach albo takie maluchy, albo od razu litr – dziwne obyczaje. Dalsza jazda stanęła pod znakiem zapytania – zapadła decyzja, żeby zwrócić się o pomoc do francuskich kolei i na spokojnie uporać się z browarami. Pod wieczór o dziwo udało się nam jeszcze przepedałować ze 30 kilometrów – na mapie naszą trasę przecinała spora rzeka i uznałem, że jej sąsiedztwo będzie dobrym miejscem na nocleg. To co jednak zastaliśmy na miejscu lekko nas zszokowało – koryt po rzece owszem było, ale wody w nim to już nie – normalnie jak na jakiejś Kalahari. Dalej sensu nie było już jechać więc znaleźliśmy kawałek miejsca gdzie się dało rozbić namioty, a po zrzuceniu bagaży zrobiliśmy sobie jeszcze krótką wycieczkę pod wiszący na skale zamek Mornas. Przed noclegiem dopiliśmy to co nam zostało z zakupionych piw i w kimę. Robak strasznie narzekał, że w miejscu które wybrał do spania, pod namiotem, była jakaś górka, więc ją przez parę minut starannie rozklepywał pięścią. Nad ranem okazało się, że ową górką było regularne mrowisko, którego mieszkańcy urządzili inwazję na namiot, ciuchy, sakwy i rowery. Dobranoc.

Browar w La Vareze

Pierwsze dwa dni jazdy zweryfikowały wcześniejsze ambitne plany co do dystansu jaki zamierzaliśmy pokonać. Po pierwsze mocno górzysty teren centralnej Francji był nie lada wyzwaniem dla naszej kondycji. Po drugie tropikalna temperatura – miałem w liczniku rowerowym termometr – jak zostawiałem rower na słońcu to wyświetlacz dochodził do 48 stopni, a potem głupiał, wyłączał się, albo zaczynał migotać. Z nami działo się podobnie, tyle, że nie migotaliśmy. Szybko doszliśmy do konkluzji, że na dłuższe dystanse da się jeździć do mniej więcej do 10-11 rano, a potem po 17, a czas pomiędzy należy poświęcić na piwo kupowane na zgrzewki w supermarketach sieci Ed – najlepiej w jakimś urokliwym miejscu. Trzeciego dnia był to Pont du Gard, akwedukt z czasów rzymskich nad górską rzeką o przyjemnej krystalicznej wodzie. Kiedy dojechaliśmy nad Morze Śródziemne było sporo byczenia się na plażach i kąpieli – jak droga biegła wzdłuż morza to często wyglądało to tak, że jechaliśmy kilka czy kilkanaście kilometrów, po czym przerwa i hop do wody na pół godziny, trochę poleżeć i znów na rower. W międzyczasie piwko tu, piwko tam, na wieczór wino z supermarketu. Oczywiście zmniejszyło to dzienny dystans z zakładanych 100 km do mniej więcej 70 km, więc jeszcze dwa razy musieliśmy podganiać pociągami. Szybko przestaliśmy się ciśnieniować, w końcu to były wakacje, a nie obóz kondycyjny kolarskiej kadry. Szczególnie, że południowa Francja pod względem widokowym jest niesamowita, a w tamtejszych wioskach czy miasteczkach roiło się od klimatycznych kamienic, starych kościołów, imponujących pałaców czy zamków. Mijaliśmy sporo rowerzystów, bo cykling jest czymś w rodzaju narodowego, amatorskiego sportu Francuzów. Z tym, że oni wszyscy zasuwali na kolarkach z małymi saszetkami przy pasie, więc my na góralach z sakwami oraz namiotami na bagażnikach budziliśmy żywe zainteresowanie i byliśmy cały czas pozdrawiani przez kolarskie towarzystwo. Mijani ludzie też często wyrażali spontanicznie sympatię – jak robiliśmy sobie przerwę w jeździe pod piekarnią wyszedł gościu w białym fartuchu i podarował nam spory bochenek chleba twierdząc, że to dzieło jego własnych rąk. Innym razem zatrzymaliśmy się przy przydrożnym straganie z brzoskwiniami chcąc kupić trochę owoców – sprzedawca popatrzył na nas, wybrał cztery brzoskwinie i odmówił przyjęcia zapłaty :) Jako, że środki finansowe mieliśmy dosyć skromne nocowaliśmy cały czas na dziko pod namiotami, albo na karimatach, bo nawet w nocy temperatura nie spadała poniżej 20 stopni Celsjusza, kapiąc się w rzekach albo morzu, zęby zawsze można było wyszczotkować dysponując butelką wody pitnej. Żarcie kupowaliśmy głównie w marketach, gdzie ceny nie odbiegały od polskich – zabraliśmy ze sobą nawet mini palnik na gaz, więc podgrzanie szamki z puszki nie stanowiło problemu.

Robak, Siva, Magietta - Pont Du Gard

Pont Du Gard

Jak przestaliśmy się ścigać z czasem atmosfera zrobiła się sielankowa – rower, morze, widoki, piwo, wino, plaża, muszelki, lody, zamki, frytki – normalnie brakowało, żebyśmy tylko pamiątki „znadmorza” sobie zaczęli kupować, żeby zostać pełnoprawną turystyczną stonką. Rowery sprawowały się póki co nieźle, Robakowi poszła jedna szprycha, ja dwa razy musiałem łatać przebitą dętkę – raz zresztą na własne życzenie. Już blisko granicy z Hiszpanią nocowaliśmy nieopodal ruin starego zamczycha. Kiedy reszta odpoczywała po trudach dnia, ja jeszcze postanowiłem podjechać do zamku, który tak na oko był od nas jakieś 500 metrów – tyle, że dojazd do niego był zagrodzony przez winnice i siatki, więc postanowiłem sobie zrobił skrót… przez pole z opuncjami – takimi kaktusowatymi roślinami – nie dość, że się przedzierałem przez nie z bitą godzinę z rowerem na plecach, to jeszcze przedziurawiłem dętkę, a kolce z nóg i rąk wyciągałem jeszcze następnego dnia. Ale zamek został zdobyty ;)

Kartoniarze ;) Lunch na kartonach pod supermarketem

Ostatnie dzień jazdy do Calelli przez Francję okazał się technicznie najtrudniejszy. O ile większość wybrzeża była w miarę płaska, teraz znowu zaczęło się robić górzyście – w tamtym miejscu Pireneje schodzą bezpośrednio do morza i nawet te pierwsze dni po centralnej Francji zaczęły się wydawać fraszką w porównaniu do tego co czekało na nas na tym etapie. Znowu od rana jazda góra-dół, góra-dół, i to pod coraz większym kątem. W ostatnim francuskim miasteczku zrobiliśmy sobie przerwę śniadaniową i poranną kąpiel – woda w morzu już zdążyła się zrobić ciepła, trzeba tylko było uważać na ostre skały i jeżowce, bo w tamtym miejscu nie było już prawie piaszczystych plaż. A potem zaczęła się golgota – ostatnie kilka kilometrów droga wspinała się serpentynami mniej więcej z poziomu morza na wysokość kilkuset metrów – jechałem tamtędy samochodem 10 lat później i byłem w szoku, że w ogóle daliśmy radę pod to podjechać i to w takim upale. Stopniowo przerzutki zjeżdżały do tych największych, a prędkość spadła do tej jaką osiąga pijany osobnik wracający z knajpy. Ostatni najbardziej stromy odcinek pokonywałem stojąc na pedałach ze wzrokiem utkwionym w ziemię, dysząc jak tuwimowska lokomotywa. W takich momentach człowiek zaczyna rozumieć po co natura dała mu brwi – żeby pot nie wlewał mu się strumieniem do oczu. Kiedy się obejrzałem, zobaczyłem jak Robak podobną techniką żółwim tempem przesuwał się 20 czy 30 metrów za mną. Dziewczyny już dawno wymiękły i kilkaset metrów poniżej z pochylonymi głowami pchały z mozołem na piechotę rowery pod górę. Przy dawnym przejściu granicznym był punkt widokowy, z betonową ławką – błękitne niebo i lazurowe zatoki otoczone przez góry schodzące bezpośrednio do morza, winnice i białe skałki – niczym landszaft marynisty-romantyka – widok by nam zaparł dech w piersiach, gdyby nie to, że już mieliśmy zaparty i łapaliśmy powietrze jak wigilijne karpie. Po jakimś czasie doczłapały się ledwo żywe Magietta i Siva, zrobiliśmy sobie więc dłuższą przerwę na zregenerowanie sił, opijając się wodą z butelek, która osiągnęła temperaturę jakby była lana z czajnika. Po odpoczynku w nagrodę za zdobycie góry czekał nas teraz kilkukilometrowy zjazd krętą szosą przy przepięknych widokach aż do katalońskiego miasteczka Cerbere skąd kursowały już lokalne pociągi do Girony, a stamtąd już bezpośrednio do Calelli. Przy czym ceny na hiszpańskie pkp były chyba z połowę tańsze niż na francuskie. Okazało się, że nie był to najszybszy, ani najdłuższy zjazd podczas wyprawy. We Francji w jednym miejscu droga mocno schodziła w dół na dłuższym, prostym odcinku – osiągnąłem wtedy swój rekord życiowy na „góralu” – 58 km/h, po czym zacząłem przyhamowywać, bo rower zaczął się trząść jakby miał się zaraz rozlecieć. To i tak nic, bo Robak dociągnął do… 68 km/h – nie uwierzyłbym gdybym nie oglądał potem „pamięci” jego licznika. 

 Kolejna noclegownia na dziko

W pociągu spotkaliśmy pierwszego sajkowca podążającego na fest – Francuza z południa, który w przeciwieństwie do wielu jego rodaków sprawnie gadał po angielsku, więc dalsza droga minęła na rozmowach przy hiszpańskim (katalońskim?) piwie. Mała dygresja – o ile podczas przejazdu przez Niemcy widywało się mnóstwo subkulturowego towarzystwa, szczególnie punków, o tyle we Francji, a przynajmniej w tej części przez którą jechaliśmy,  dziwna sprawa – nie było takich ludzie wcale. Najbardziej ortodoksyjny wygląd miał jakiś rokers w czarnej skórze i z wąsiskami, spacerujący z laską za rączkę po parku, w którym akurat piliśmy browary z Eda. Widzieliśmy też dwie młodociane pankówy, ale okazały się Hiszpankami.  W jednej z nadmorskich miejscowości, którą przecinaliśmy były plakaty zapowiadające występ Plastic Bertranda, chętnie byśmy tam zostali i to oblukali, ale termin pokrywał się z pierwszym dniem sajko festu, więc odpadało. Inna sprawa, że Plastic w takich kurortach to pewnie straszną popelinę musiał odgrywać dla masowej turystyki.

Część następna wkrótce.