poniedziałek, 29 lipca 2013

Sajkostory 24



Kiedy w 1997 na poważnie wbiłem się w słuchanie psychobilly, w Polsce do tego stylu nawiązywała tylko warszawska Partia, może nie tyle sporadycznie, co zdecydowanie nie był to wówczas lejtmotiw ich twórczości, a raczej przebitki między rockowymi klimatami. Minęło 5 lat i Warszawa (wraz z pobliskim Pułtuskiem) doczekała się już niewielkiej, ale konkretnej sceny z kilkoma kapelami i grupa zainteresowanych słuchaniem dźwięków jakim początek dali The Meteors. Partia po wydaniu Żoliborz-Mokotów utrzymywała się w bardzo dobrej formie, mimo kolejnych roszad personalnych. Tym razem Wojtka Szewkę zastąpił na basie Pleban ze Skarpety, który nieco wcześniej, bo pod koniec 2001 został też zwerbowany na kontrabas do Komet. Wojtek grał w Trawniku - zespół sporo koncertował, wydał płytę, która spotkała się z pozytywnym odbiorem na scenie, a co tam - nazwijmy ją tak, niezależnej. W dodatku mam wrażenie, że między Lesławem, a Wojtkiem nie było wtedy „chemii”, na scenie tego nie było widać, ale z jakiś tam przebitek w rozmowach wychodziło, że nie do końca się dogadywali. W sumie z tego co pamiętam chodziło o jakieś mało istotne pierdoły, a z drugiej strony Lesław nigdy nie ukrywał, że jeśli chodzi o stronę artystyczną Partii to nie ma tam miejsca na demokrację. Przeczytałem wtedy, że Lux i Poison z The Cramps prowadzą grupę w sposób totalitarny, dyktując innym członkom grupy jakie filmy mogą oglądać, czy jakie książki czytać. Wspomniałem kiedyś o tym Lesławowi w ramach anegdoty, ale on wyraźnie się ożywił i stwierdził, że nie miałby nic przeciwko temu by tak samo funkcjonowała jego kapela ;) Już z Plebanem w składzie Partia zagrała trasę po Polsce promującą wydanie płyty Szminka i krew, zabierając ze sobą jako supportersów chłopaków ze Skarpety.

Partia - Szminka i krew [2002, Ars Mundi]

Szminka i krew nie była typowym studyjnym albumem, miała raczej kompilacyjny charakter. Znalazły się tam dwa nowe studyjne nagrania – bardzo fajne, choć w sumie mocno rockowe Powietrze, oraz utrzymana w konwencji szybkiego ska-punka z saksofonem Nieprzytomna z bólu, która w zamierzeniu była nagrywana na jakąś składankę. Kto by pomyślał, że będą to ostatnie studyjne kawałki zarejestrowane pod szyldem Partii? Płytę uzupełniają 2 numery studyjne ze starych płyt: Warszawa i ja oraz Kim jesteś?, a także 10 kawałków koncertowych – co ciekawe grupa dała tu pierwszeństwo coverom grywanym przez nią na koncertach, a nigdy nie uwiecznionych przez nich w studio – co było naprawdę przednim pomysłem. Zaczyna się od Brand New Cadillac zagranego zdecydowanie bardziej w wersji Clashów ze sporym odchyłem na ska, następnie idzie podkręcona wersja I Don’t Care Ramones, potem wyjątkowo pomysłowo zaaranżowany cover Kraftwerku Das Model i wreszcie równie pomysłowo zrobiony Karma Chameleon popowego zespołu Culture Club, bardzo popularnego w latach 80-tych. Pod koniec płyty jest jeszcze jeden cover – Grab The Money And Run znakomitej holenderskiej grupy z pogranicza sajko i rockabilly Batmobile – przedziwne, ale ten kawałek akurat wyszedł Partii relatywnie najgorzej. Z kronikarskiego obowiązku trzeba jeszcze wspomnieć o nagranym przez Partię w 2001 roku kawałku Mam dość, który trafił na kompilację Dolina Lalek: Tribute to Kryzys vol. 1



Pod koniec roku 2002 w grupie Partia zaczęło się wygaszanie silników, zwijanie żagli, pakowanie tobołków, za to wyraźnie zaczęły odżywać Komety, które w tym okresie były jeszcze sajkowo-rockabillowym projektem. Partia zagrała jeszcze latem koncert w klubie Havana, podobnym przybytku co Wektor, gdzie konsumpcję napędzała japiszoneria z korporacji, a we wrześniu na jakimś kuriozalnym festiwalu na Kopie Cwila, praktycznie pod oknami Wrzoska. Nie dość, że publikę stanowiła głównie młodzież, u której krok w spodniach zaczynał się gdzieś w okolicy kolan tudzież jacyś łudstokowcy, nie dość, że jako gwiazda grały tam Wilki, to jeszcze występ Partii trwał chyba niecałe pól godziny i nie był oględnie mówiąc za dobry. Jedynym plusem było poznanie bardzo pozytywnego gościa, o forumowej ksywie Bad Brain, który specjalnie pofatygował się ze swojej miejscowości na ten spęd by zobaczyć partyjniaków na żywca. 

Komety - drugi skład: Lesław, Arkus, Pleban (fot.wroclaw.dlastudenta.pl)

A w październiku po ponad dwuletniej przerwie warszawskiej publiczności przypomniały się Komety, które zagrały w Przestrzeni Graffenberga na Roots'n'Roll Party I. O tej grupie przyjdzie jeszcze popisać nieco więcej niż parę słów, jedno natomiast nie ulega wątpliwości – z Plebanem na kontrabasie to był zdecydowanie najlepszy skład w historii tej grupy, bo gość wydobywał dynamit z tego instrumentu.
Pleban przy okazji był też osobą łączącą grupy Partia, Komety, Skarpeta i Robotix, bo we wszystkich z nich pełnił funkcję bassmena. Na Robotixa, tak jak i na Komety, przyjdzie jeszcze czas, póki co obierzemy kierunek na Skarpetę

Skarpeta - 100 na 100 [2002, Ars Mundi]

W 2002 grupa ta wydała swoją drugą płytę pod tytułem 100 na 100, która była nieporównywalnie i pod każdym względem lepsza od debiutu. Tym razem wpływy sajko nie prześwitywały gdzieś z piwnicy tylko atakowały frontalnie w większości kawałków, choć ska wcale nie chciało im łatwo oddać pola ;) No, ale i te ska było zagrane z większym przytupem. Już intro do płyty pod postacią instrumentalnego Space Gringo to czyste psychobilly w nowoczesnym czaderskim stylu płynnie przechodzące w równie sajkowy i motoryczny numer 100 na 100, chyba najfajniejszy punkt tej produkcji. Trzeci numer Skarpa 22:22 to zmagania pomiędzy punkobillowymi motywami, a punkowym ska, a czwarty Błękitny szerszeń mimo przewagi rytmów ska, w zwrotce ma wyraźne wpływy sajko. Neony kina Narew od razu przywołują skojarzenia z grupą Partia, nie to, że zrzynka, ale klimat bardzo podobny – no i powiedzmy sobie szczerze, jak się już inspirowali kompozycjami Lesława, który nawiasem mówiąc był producentem płyty, to w dobry sposób. Również Pustynne porwanie oraz Ona i on są jakimiś tam nawiązaniami do grania Partii. Na koniec mocno kabaretowy Shark. Paradoksalnie jedynym badziewnym kawałkiem na płycie jest ten, który najczęściej trafiał na różne składanki, czyli Aerozoll – chyba, że tylko ja tak mam. 



Mimo, że płyta była w sumie udanym materiałem, dla Skarpety stała się tym czym Szminka i krew dla Partii czyli krążkiem w zasadzie pożegnalnym. W Warszawie po raz ostatni zagrali chyba w grudniu na Roots'n'Roll Party II ze Zvezdą, Profeską i Poker Face. Te przeciąganie liny pomiędzy klimatami sajko i ska skończyło się tym czym skończyć się musiało – pęknięciem owej liny. W międzyczasie zdążył zadebiutować Robotix i chyba Plebanem z Arczim stracili ciśnienie by szarpać się o brzmienie Skarpety jak mieli to bez bólu w drugiej kapeli. Żal czy nie żal? Mam ambiwalentne odczucia co do Skarpety, duża część ich wczesnego materiału była niestrawna, ale to co robili w końcowym okresie działalności zaczęło nabierać fajnych kształtów, ale Robotix pozamiatał od początku. Z drugiej strony cały czas z sentymentem wspominam koncerty w Hula-Kula, a szczególnie ten na Gocławiu z latającymi stanikami ;)
W tym czasie nasza sajko krew była już bardziej zakumplowana z Plebanem i Arczim, niż z Lesławem i Arkusem. Nie w sensie, że stworzyły się jakieś podziały, czy że coś się popsuło w relacjach z chłopakami z Partii. Po prostu pułtuszczaki byli bardziej rozrywkowymi zwierzami, nie zawijali się w 5 minut po swoim koncercie, tylko zawsze jakieś piwko się zrobiło, razem na imprezy chodziliśmy. 

Stan Zvezda AD 2002 (fot. http://republika.pl/stan_zvezda)

W 2002 na dobre rozegrała się Stan Zvezda. Ten pierwszy koncert reaktywacyjny był zagrany z taką jakąś lekką niepewnością, ale już ten z kwietnia 2001 w Paragrafie 51 to totalny luz i świetna zabawa zarówno na scenie jak i pod sceną. Weterani polskiego psychobilly szybko wyrobili sobie, a w zasadzie przywrócili, markę świetnej kapeli koncertowej – w tym okresie publika Zvezdy i Komet pokrywała się w jakiś 80-90% i  frekwencja na koncertach obu kapel była bardzo zbliżona. W sumie nigdy jakoś blisko nie zafumflowaliśmy się z ludźmi ze Stan Zvezdy, choć oczywiście się znaliśmy, ale bardziej na takie cześć-cześć i pogadaniu przy piwku na koncercie. Z takich moich wspominek to najbardziej pozytywna osoba był wokalista Jacek, zawsze uśmiechnięty i pełen pozytywnej energii oraz basista Grzesiek. Później jak zaczął z nimi grać Fala (ex-Kult, Deuter i cała masa innych kapel) to i z nim był doby kontakt, mimo całego jego ześwirowania. 

W 2002 roku (jak kłamię to mnie poprawcie) polska scena muzyczna zaczęła przyjmować poród kolejnego dziecka Rosemary, tym razem pod postacią horror punka reprezentowanego przez bydgoski zespół 666 Aniołów. W swojej wczesnej odsłonie zespół ograniczał się do funkcjonowania jako coverband legendarnego Misfits – w tym temacie zajoba i to bynajmniej nie lekkiego miał Wrzosek i stał się głównym orędownikiem szturmu fanów sajko na imprezy horror punkowe. 666 Aniołów powstali na bazie hard core’owej kapeli Schizma, którą ja pamiętam jeszcze pod postacią punkowej Kompani Karnej z Jarocina 87 czy 88. Cokolwiek by nie powiedzieć o gościach ze Schizmy, to z pewnością nie to, że nie potrafią grać na instrumentach, które sobie dobrali, do tego bardzo dobry wokalista, do tego dobre covery na warsztacie – to się nie mogło nie udać. W Warszawie zagrali na pierwszej edycji Rock'n'roll Horror Party, czyli halloweenowej imprezie organizowanej przez Pietię. Kurde, chce napisać trzy rzeczy na raz i nie wiem od której zacząć. Może zostańmy przy Aniołach, ten koncert w Galerii Off skopał dupska, ale punkt odniesienia dostaliśmy dopiero w lutym następnego roku, kiedy w Warszawie zagrał już nie cover-band tylko Misfits. To znaczy plan emerytalny Jerrego Only, pod nazwą Misfits, wspomaganego przez Markiego Ramone na perce i Deza Candenę na gitarze. I wypadł ten plan, grając podobny repertuar, trzy razy gorzej niż 666 Aniołów… A i tak nie była to jeszcze tragedia, którą zobaczyłem kilka lat później w Pradze, gdy to pseudo-Misfits odwaliło taką kaszanę, że długo pozostali w mojej pamięci jako największy fake świetnego zespołu – do czasu aż zobaczyłem Discharge

666 Aniołów

Wróćmy teraz Rock’n’Roll Horror Party – w 2002 odbyła się pierwsza edycja tej imprezy, która raz do roku ma miejsce w Halloween, czyli 31 października i chyba jest to obecnie chyba najstarsza cykliczna impreza undergroundowa w Warszawie. A przy okazji pierwsza na której didżeje puszczali takie ilości psychobilly. Jej pomysłodawcą, organizatorem i animatorem był DJ Bigos, pod którym to pseudonimem ukrywał się, ze względu na kulinarne talenta przy przyrządzaniu owej potrawy, niezmordowany Pietia. W międzyczasie w jego Zgrzycie już regularnie były puszczane numery sajko, a DJ Bigos zaczął przemycać też takie granie na imprezy, na których puszczał muzykę. Nie było to jakieś koniunkturalne posunięcie, bo Pietia sam w jakiś sposób wbił się w rock’n’rollowe klimaty. Bywał na większości warszawskich koncertów sajko, a potem często też i rockabilly, jak i ta scena ukształtowała się w Polsce, zapuścił taką nieco oldskulową rockabillową fryzurę, zaczął przychodzić ubrany w koszule w płomienie. Nie to, że stał się sajkowcem czy rockabillowcem, ale sympatykiem takich stylów to raczej tak – i zawsze chętnie reklamował imprezy w tym klimacie w swojej audycji. Pierwsza Rock’n’Roll Horror Party wypełniła niewielką Galerię Off taką ilością chętnych do zabalowania, że poruszanie się po klubie przypominało przepychanie się po tramwaju w godzinach szczytu – i podobną analogię można by przeprowadzić jeśli chodzi o znalezienie miejsca siedzącego. W pierwszej salce urządzono zresztą pokazy klasyki porąbanych horrorów w stylu Martwica mózgu czy Evil Dead II, ale bez dźwięku, tylko z podkładem didżejskim z horror punka i gotyku. Obok Pieti muzykę w Offie puszczał tego wieczoru DJ Roku, który już wcześniej obsługiwał warszawskie imprezy, gdzie zdarzało mu się puszczać sajkowe i rock’n’rollowe tematy. Miał też audycję, chyba w Radiostacji, i tak jak przy didżejce nie omijał interesującej nas muzy. Znaliśmy się od jakiegoś czasu, bo zaczął się pojawiać na tych spotkaniach przy piwie, na których zbieraliśmy zamówienia do Crazy Love. Przez jakiś czas bywał na wszystkich imprezach sajko w Warszawie, udzielał na forum, by potem zniknąć tak samo szybko jak się pojawił. Pamiętam, że pożyczałem mu wtedy jakieś płyty, których do dzisiaj chyba nie odebrałem ;)

Shakin Dudi - Płyta roku [2002, Universal Music]

Ponieważ w niniejszym rozdziale było trochę o płytach wydanych w 2002, na koniec jeszcze parę słów o trzeciej płycie Shakin' Dudi, która właśnie w tym roku została popełniona. Płyta Roku, bo tak się owo wydawnictwo nazywało, była w neo-swingowym stylu Platynowej Płyty, tyle, że słabsza i to sporo. Ciągle to było przyzwoite granie, ale brakowało tego jajcarskiego klimatu typowego dla grupy, mimo, że znowu grał z nimi Dusza.

środa, 24 lipca 2013

Dyskografia psychobilly 1983 - cz. 1

W ramach popularyzacji oldskulowego sajko dziś dwie kolejne płyty, a w zasadzie płytki :)

1983



Los CoyotesElla Es Tan Extraña 12" EP [1983, Grabaciones Accidentales, GA 014]
A1 Ella Es Tan Extraña (Written-By – Victor Aparicio)                                             
A2 Encuentro Con La Patrulla Costera (Written-By – Victor Aparicio)                  
B1 Muevete (Written-By – Victor Aparicio)                                                               
B2 Trabajando En El Verano (Written-By – Victor Aparicio, Fernando Gilabert)

Druga epka Los Coyotes była zarazem ostatnią produkcją jaka ten zespół popełnił na polu psychobilly, by w następnych latach podryfować w kierunku latino rocka, czy nawet popu. Jest to ten sam oldskulowy, żywiołowy styl co na debiucie, gdzie mroczne rockabilly płynnie przechodzi w klasyczne sajko. Zdecydowanie najlepiej wypada numer tytułowy. Teksty ponownie wyśpiewywane są po hiszpańsku. Kawałek Encuentro Con La Patrulla Costera to z kolei jeden z pierwszych wytłoczonych na winylu instrumentali w historii psychobilly.



Guana Batz - You’re So Fine 7"  [Big Beat, SW 89]
A1 You're So Fine (Written-By – Turner, White, Hancox, Osborne)
A2 Rockin' In My Coffin (Written-By – Turner, White, Hancox, Osborne)                           
B1 Jungle Rumble (Written-By – Turner, White, Hancox, Osborne)                       
B2 Guana Rock (Written-By – Turner, White, Hancox, Osborne)

Debiutancka singiel, co ciekawe z czterema kawałkami, jednej z najlepszych grup w historii muzyki psychobilly. Ze wszystkich kapel jakie na początku lat 80-tych ruszyły w ślad za propozycjami The Meteors to właśnie Guana Batz z podlondyńskiego Feltham miał najbliżej do “czystego sajko”, zresztą ich basista Mick White dopiero co opuścił kapelę Fenecha. Jest to wyjątkowo energetyczne granie, wtedy jeszcze dość proste, ale nie prymitywne - ten punkowy sznyt i minimalizm zdecydowanie jest siłą, a nie wadą You’re So Fine. Singiel przez 12 tygodni gościł na brytyjskich Indie Charts, dochodząc najwyżej do 19 miejsca.





poniedziałek, 22 lipca 2013

6666

Zapachniało siarką ;)


Sajkostory 23



Rok bez tłuczenia się pociągami przez kilkanaście godzin w drodze na koncert rokiem straconym, więc i w 2001 takie atrakcje mnie nie ominęły. Pierwszą i chyba największą z nich był wypad do Schweinfurtu na trzydniowy fest pod nazwą Psychotic Days z cała masą topowych sajkowych kapel organizowany przez bardzo sympatycznego kolesia o imieniu Robert, którego poznaliśmy wcześniej na meetingu w Calelli. Tym razem dla zmyłki warszawska ekipa wyjazdowa podzieliła się na dwie grupy uderzeniowe – pierwsza w osobie piszącego te słowa, Sivej i Justyny jechała pociągiem przez Czechy, następnie stopem, a ostatni kawałek znowu pociągiem tyle, że już spod znaku DB. Drugą grupę stanowił Wino, który jechał bezpośrednio przez Niemcy – nie to, że byliśmy pokłóceni, ale on miał wtedy jakieś problemy zdrowotne z szyją czy kręgosłupem, przez pół roku nie pił i lekko go konfundowało patrzenie jak inni opróżniają browar za browarem. A dwa, że impreza zaczynała się od piątku, a on nie chciał brać urlopu. 

Mam jeszcze stare bilety z tej imprezy z rozpisanym składem, ale rozłożenie tego na konkretne dni po tylu latach to mission impossible. Jestem pewny na stówę, że pierwszego dnia była ogólnie bieda, raczej takie słabsze kapela i mała frekwencja – ze 150 osób, ale mi szczególnie zależało żeby być tam już w piątek bo jako headliner grali wtedy Godless Wicked Creeps. Fakt faktem, że nie był to już oryginalny skład, bo najważniejsza osoba, czyli Dax Dragster, opuściła grupę, niemniej produkcja, jaką popełnili już po roszadach personalnych, czyli Smile, dawała radę, choć do pierwszych trzech płyt startu nie miała. Godlessi grali teraz w składzie czteroosobowym, z kolesiem o ksywie Grip na wokalu i wypadli świetnie, grając od cholery starych kawałków. Z lepszych zespołów to jeszcze Death Valley Surfers chyba było w piątek.
Tego typu festy jeśli się odbywają w ciepłe miesiące, a ten się odbywał w czerwcu, mają jedną zajebistą zaletę – ponieważ ludzie masowo kimają w namiotach, wanach czy hotelach w pobliżu miejscówki koncertowej, impreza ani się nie zaczyna, ani nie kończy o jakiejś konkretnej godzinie – ona trwa trzy dni nonstoper, tylko rzecz jasna na zasadzie sztafety, bo nawet android Roy Batty by się zepsuł po kilkudziesięciu godzinach chlania bez kimy ;) Fest miał miejsce starym dworcu kolejowym, który został zamieniony na klub i knajpę, co się przekładało z kolei na to, że było sporo miejsca na okolicznych trawnikach do rozbicia namiotów. Koniec końców swojego nie rozstawialiśmy – piątek imprezowaliśmy w międzynarodowej grupie i pewna niemiecka sajkówa o imieniu Andrea stwierdziła, że ma namiot jak dla drużyny harcerskiej i jak się nam nie chce rozbijać swojej bździny to możemy spać w jej przedsionku, który był wielkości jak najbardziej wystarczającej na nasze potrzeby. Miało to dwie niewątpliwe zalety – po pierwsze nie trzeba było o północy po pijaku szamotać się z rozstawianiem namiotu, a dwa, że niczym z końcowej sceny z Casablanki – było to przyczynkiem to długoletniej przyjaźni z ową sajkówą, a także jej chłopakiem Svenem (nieobecnym wtedy w Schweinfurcie), bo spotykaliśmy się później wielokrotnie na rozmaitych koncertach w Niemczech czy Czechach i całe godziny przy piwie przegadaliśmy. 

Położenie starego dworca, na uboczu, wśród trawników i drzew miał wszelako też i swoją złą stronę – mianowicie tak się jakoś utarło, że jak ludzie budują gdzieś dworzec to obok są tory kolejowe – a te bynajmniej nie były stare tylko cały czas w użyciu. Z dużą dozą lekceważenia do tego faktu podszedł jeden pijany sajkowiec z Holandii, który na owych torach urządził sobie drzemkę, co doprowadziło do zatrzymania pociągu, wezwania policji i generalnie lekkiej nerwówki, bo policja zaczęła się teraz częściej kręcić wokół miejscówki. Choć tam policjantów lepią chyba z czegoś innego niż u nas, bo poza łażeniem nie byli czepialscy nawet w stosunku do totalnie zworowanych osobników. A tego holenderskiego sajka to już kojarzyłem z wcześniejszych imprez, bo był łysy jak kolano i przez to się wyróżniał – aż dziwne, że dopiero teraz nawywijał, bo on zawsze chodził pijackim krokiem czaczy. 

W sobotę i niedzielę dobiło już konkretnie ludzi, powiem z tysiąc, to chyba specjalnie nie nakłamię. Ze znanych mi już koncertowo kapel tradycyjnie świetny występ pokazali Mad Headsi, a dobry Pitmeni, natomiast Damage Done By Worms co najwyżej dali asumpt by korzystając z ciepłego czerwcowego wieczoru wypić piwo na zewnątrz. Topornie wyglądało też granie innej berlińskiej kapeli – Ripmen, a jeszcze gorzej holenderskiego Scamps. W sumie dobrze, bo nie da się przestać w hałasie kilku godzin z rzędu, więc jak się trafia jakiś kapeć na scenie jest chwila na odsapnięcie. Pozytywnych momentów też było trochę – bardzo dobrze wypadli Kryptonix i Mildwaukee Wildmen, obie kapele potrafiły zgrabnie przekonwertować na scenę te potężne pierdolnięcie jakie miały ich płyty, co nie zawsze jest oczywistą sprawą. Najlepiej jednak moim zdaniem wypadli Gazoo Bill z Finlandii, mimo, że tak naprawdę ich muzyka nie była ani specjalnie oryginalna, ani wybitnie zagrana. Wkładali za to w nią sporo entuzjazmu i grali z jakąś taka świeżością. Wino później sporo przegadał z ich perkusistą, który naprawdę soczyście tłukł po bębnach mimo, że był autentycznym karłem. My z kolei poznaliśmy dwie sajkówy z Japonii, dla których była to pierwsza wizyta w Europie i wyglądały na lekko przerażone lądowaniem na nieznanej planecie. Jak je częstowałem piwem to wzięły po łyku, a później się przyznały, że nie piją alkoholu tylko się bały odmówić – aż mi się głupio zrobiło ;) Następnego dnia przed klubem kręcili się Mad Sini, a Japonki mi mówiły, że uwielbiają ta kapelę, więc je zgarnąłem by sobie porobiły zdjęcia ze świrami, bo już trochę berlińczyków znałem, więc jakoś odkupiłem te próby upicia niepijących Azjatek ;) Za to teraz spanikował z kolei Wino, który uciekł podczas sesji zdjęciowej, bo sobie ubzdurał, że chcemy mu z tymi Japonkami zdjęcie rozwodowe zrobić ;)

Skoro już jesteśmy przy Mad Sinach to mieli być jedną z gwiazd sobotniego występu, ale po nich w kolejce czekał P. Paul Fenech i uznał, że jak oni są gwiazdy to on jest Król-Słońce. Po siedmiu numerach, w momencie jak pod sceną w najlepsze trwała dzika zabawa, organizatorzy nagle oznajmili grupie, że muszą kończyć bo jest lekka obsuwa, a Fenech nie zgadza się o przesunięcie swojego setu o pół godziny. Słowem niech spierdalają. W każdym bądź razie chyba dobrze dla P. Paula, że nie poszedł oznajmić tego osobiście tylko wyręczył się organizatorami, bo Kofta dostał szału – zaczął biegać i wrzeszczeć, przewracać perkusję potem złapał za statyw i napierdalał w scenę. Chwilę czasu zabrało zanim ochłonął, ale potem jak mu momentalnie odbiło, tak teraz szybko przeszło. Fenech zadowolony z siebie wlazł paręnaście minut później na scenę (wraz z towarzyszącym mu zespołem The 10th Key Screamers), ale niesmak po tej całej akcji spowodował, że odwróciliśmy się na pięcie i poszliśmy w kimono – jak zresztą całkiem spora liczba publiki. Następnego dnia jak gadałem z Koftą to się zarzekał, że nigdy więcej nie wystąpi przed P. Paulem – akurat, ha, ha – już chyba rok później znowu dzielili scenę, tym razem już bez dodatkowych wątków.

Mógł zresztą sobie odbić to w niedzielę, bo tym razem główną gwiazdą wieczoru miał być Dead Kings, czyli jego drugi projekt muzyczny. W 2001 roku Kofta, jak stwierdził w wywiadzie, postanowił zrealizować swoja pierwszą płytę punk rockową i zebrał do tego przedsięwzięcia coś w rodzaju supergrupy. Sam oczywiście sprawował funkcję głównego wokalisty, na gitarach grali Kim Nekroman (Nekromantix) i Doyle (Klingonz), na kontrabasie Strangy (Klingonz), a na perce Johnny Zuidof (Batmobile) – na koncercie Doyle’a zastępował Peter Sandorff (Nekromantix), a Strangiego Robert (Mildwaukee Wildmen) i cała ta plejada gwiazd to było chyba najciekawsza rzecz jaka wiązała się z całym projektem, bo generalnie to z dużej chmury spadł mały deszcz pod postacią płyty King By Death… Muzycznie to było nieco wtórne, pomysły średnio ciekawe, brzmienie takie sobie – podobno Kofta zmiksował całość na nowo bez uzgodnienia z resztą grupy, która nie była specjalnie zadowolona z efektu finalnego. W Schweinfurcie grali swój debiutancki koncert, widać było, że jest to grupa świetnych muzyków, że świetnie się bawią na scenie, ale z gówna biczu nie ukręcisz – muzyka była co najwyżej przeciętna i zarówno po ich występie, tak jak i po przesłuchaniu płyty pozostał spory niedosyt.

Drugi wyjazd wiązał się z jednodniowym wydarzeniem ochrzczonym niezbyt oryginalnym mianem Pervy Night Festival, ale przy komponowaniu składu kapel organizatorzy wykazali się już dużo większą inwencją niż przy wymyślaniu nazwy. Cała impreza miała miejsce w mieścinie, którą złośliwi by nazwali wiochą zabitą dechami, my wszelako staramy się od złośliwości trzymać na dystans i pozostaniemy przy nazwie własnej owej miejscowości czyli Marktredwitz. W końcu nie jechaliśmy tam zwiedzać, a słuchać – plusem było zaś położenie bezpośrednio przy czeskiej granicy, co pozwalało przyoszczędzić na biletach kolejowych, a także nażreć się smażenego syra z frytkami i zeleninową oblohą w taniej czeskiej knajpie i napchać plecaki butelkami z czeskim piwem. Skład tego pervy mini festu przedstawiał się następująco: Bad Reputation, Pyromanix, Lota Red, Godless Wicked Creeps i Barnyard Ballers – nie skłamię jeśli powiem, że magnesem, który przyciągnął warszawskich sajko on tour do Marktredwitz w osobach Sivej, Wrzoska i Pitera były te dwie ostatnie kapele. Natomiast jeśli chodzi o nawiązanie do festiwalowej nazwy Pervy Night to niemieckie Bad Reputation zrobili to z nawiązka wystarczającą za wszystkie pozostałe zespoły, choć w zasadzie tyczyło się to tylko ich wokalisty Hemmera. Osobnik ów podczas występu wyczyniał początkowo sprośności sprowadzające się do gestykulacji i mimiki, ale koniec końców rozebrał się do stringów w lamparcie cętki, a następnie w ogóle do waleta i ganiał z gołym tyłkiem, jak i innymi wstydliwymi częściami ciała po scenie. Na gitarze w Bad Reputation grała wtedy jakaś laska z dredami i wyglądała na wyraźnie spiętą wyczynami kolegi z zespołu. Co do samej muzyki kapela postanowiła sobie za cel udowodnić, że wbrew utartej opinii, do grania psychobilly wcale nie są potrzebne żadne umiejętności muzyczne tudzież wokalne – i zapodała coś co podejrzanie zalatywało street punkiem w niezbyt wyrafinowanym wydaniu, ale robili to przynajmniej z jajem (wokalista nawet z jajem na wierzchu) i energią. BTW – psychobilly w europejskim wydaniu to jedna z najbardziej białych subkultur, zdecydowanie bardziej niż punk czy skinhead, jeśli już wchodzimy na niebezpieczne pole minowe kwestii rasowych, ale od czasu do czasu jakieś wyjątki się zdarzały – laska Hemmera była stuprocentową murzyńską sajkówą z wielkim quiffem i... hmmm... wielką wagą. Pyromanix w przeciwieństwie do Bad Reputation potrafili obsługiwać instrumenty muzyczne wyjątkowo sprawnie – cóż z tego jak ich pomysł na granie nieodparcie wywoływał u mnie natychmiastowy odruch ziewania. O kapeli Lota Red pisałem już przy innej okazji – ci potrafili grać i świetnie technicznie i z odpowiednim kopem - Himalaje nowoczesnego rockabilly.  

Godless Wicked Creeps po raz drugi i ostatni, bo kapela rozpadła się na dobre bodajże w następnym roku. Na początku lekka konsternacja, bo wokalista Grip wylazł na scenę o kulach i z zagipsowaną nogą, więc zapowiadało się na dość statyczne granie, ale gdzie tam. Podskakiwał na jednym kulasie, albo machał kijami, reszta też bynajmniej na scenie nie robiła za spiżowe posągi – szkoda, że nie zdecydowali się ciągnąć dalej kapeli. Nawet biorąc pod uwagę, że odejście Dragstera odbiło się na kreatywności zespołu, to i tak była to górna półka psychobilly. I na deser Barnyard Ballers, kalifornijska kapela, która mocno namieszała na amerykańskiej scenie sajko. Po prawdzie to w kraju dolara taka muzyka właśnie na przełomie wieków zaczęła przeżywać szybki rozwój, przy czym najwięcej się działo właśnie w Kalifornii, gdzie Ballers byli jednymi z pionierów sajkowego grania. Teksty, foty czy nieliczne klipy kapeli jakie oferował internet skłaniały ku przypuszczeniom, że będziemy mieli na żywca z niezłymi świrami. I owe przypuszczenia faktycznie nie rozminęły się z rzeczywistością – po pierwszych kilkunastu sekundach publiczność dyskretnie odsunęła się od sceny na odległość trzech metrów, bo wokalista Spike zaczął wymachiwać statywem od mikrofonu niczym wojownik ninja bambusowym kijem, tyle, że z dużo większą nonszalancją, i kwestią czasu byłoby kiedy ów statyw wylądowałby na czyjejś głowie. Jednym słowem publika nie chciała takiego ryzyka wziąć na siebie z wyjątkiem jednej niemieckiej sajkówki, którą naturą obdarzyła boską figurą, ale poczyniła pewne oszczędności jeśli chodzi o facjatę – i owa laską jako jedyna przestała koncert pod sceną wpatrzona w Spike’a jak w święty obrazek. Całość wizerunku dopełniał gitarzysta o wyglądzie rednecka - ubrany w ogrodniczki, kapelusz i z wielką brodą oraz perkusista o swojsko brzmiącym nazwisku Stojak. Szkoda, że na kontrabasie nie grał już ten Japończyk, co na pierwszych płytach (choć przyjechał z kapelą do Marktredwitz) – i tak do momentu pojawienia się Goddamn Gallows była to banda największych oryginałów na amerykańskiej scenie sajko. Niestety o ile na płytach punkobilly Ballersów cięło równo aż wióry leciały, o tyle na żywca za dużo było w tym chaosu i ściany dźwiękowej w brzmieniu – czasami trudno było się zorientować co za kawałek grają taka napierdalanka odchodziła. Na koniec zespół zaprosił publiczność na scenę w celu wspólnego wykonania kawałka Hand. Wdrapało się z piętnaście osób w tym w całości warszawska trójka – gitarzysta rozdziawił gębą jak zobaczył, że znam tekst opierający się na frazie my wife don’t understand why I like to use my hand. Uścisnął moją dłoń i powiedział, że nie wiedział, że ktoś w Niemczech zna ich teksty, więc odpowiedziałem, że jeśli chodzi o Niemcy to nie wiem, ponieważ ja ze znajomymi przyjechałem na ich koncert z Polski. Chyba nie uwierzył, ale patrzył jak na ufoludka. 

Po trudach koncertowo-podróżniczych skierowanie się najprostszą drogą do domu mogłoby się wydawać najbardziej racjonalną opcją – nie wiem czemu się nie wydawało. Mianowicie wróciliśmy drogą okrężną przez Poznań, gdzie opuściliśmy przytulny i ciepły wagon PKP w celu udania się na koncert legendy brytyjskiego street punka, czy tam oi!a, czyli The Business. Niestety legendy mają to do siebie, że najlepiej wypadają w odniesieniu do czasów dawno minionych i sam występ pozostawiał, oględnie mówiąc, wiele do życzenia. Raz, że kapeli się wydawało, że jak pomieszają stare brzmienie z amerykańskim hard corem to będzie gites git – ale nie było. A dwa, że ktoś kto udawał w klubie akustyka nagłaśniał koncert w… słuchawkach. No to może on w tych słuchawkach miał dźwięk jak żyletka, ale tak się akurat złożyło, że cała pozostała publika, w liczbie kilkuset osób, słuchawek podpiętych do konsolety nie miała, więc musiała się zadowolić dźwiękiem, który zdawał się wydobywać ze studni i to na sąsiedniej posesji. Cały plus, że o niebo lepiej wypadła tego wieczoru amerykańska kapela Murhy’s Law. Oddzielny temat do żartów z samego siebie to powrót – w zasadzie mieliśmy wrócić pociągiem, ale z Warszawy przyjechał autokar wypełniony znajomymi punkami i skinami – padła więc propozycja, żeby wracać z tą wesołą ekipą. Myk był w tym, że w drodze do Poznania, Mięso czyli mój i Wrzoska ziomek z Weisse Ubermenschen próbując ustawić szyberdach użył w pierwszej kolejności mięśni, zamiast zagłobowskiego oleum i w rezultacie ową klapę wyrwał z korzeniami. Zresztą o stanie całego towarzystwa niech świadczy fakt, że zgubili Mięsa podczas jednego z licznych sikających postojów i zorientowali się dopiero po przejechaniu kilku kilometrów – oczywiście zawrócili autokar by zabrać zaginionego, który odnalazł się na poboczu gdy dziarsko maszerował w kierunku Poznania. Wracając do podróży powrotnej to zapamiętam ją jako jedną z najgorszych nocy w swoim życiu – mimo, że był to wrzesień, na dworze było zimno jak cholera, a do tego lał deszcz. Dziura w autokarowym dachu była odpowiedzialna za stworzenie wewnątrz mikroklimatu rodem z powieści Jacka Londona – jednym słowem Alaska. Nie wiem kim jest czwarty jeździec apokalipsy, ale pierwszych trzech to bez wątpienia wiatr, deszcz oraz ziąb – a wszyscy trzej hulali przez całą noc po naszym środku lokomocji w drodze do Warszawy. Jak wróciłem do domu to mimo, że byłem półprzytomny wlazłem na godzinę do wanny z gorącą wodą. Tak to jest jak się złazi ze szlaku :/

Patreze, Piter, Belin 2001/2002

Wyjazd trzeci i ostatni, kierunek znowu, a jakże, niemiecki. Tym razem minifest pod kryptonimem Night of Hogomania II w berlińskim Razzle Dazzle, a pisząc po ludzku sajkowa impreza sylwestrowa. Strzelajcie towarzysze ale dokładnego składu wyjazdowiczów ni w ząb nie pamiętam. Na pewno kimaliśmy u Snopki i Berniego, a pierwszy raz zabrał się na tego typu ekskursja Patreze z De Tazsos, który z czasem miał się stać jednym z najbardziej zapalonych sajko-turystów koncertowych. Podczas sylwestrowego post-party u Berniego na kwadracie centralnym punktem części rozrywkowej miał być Adam Małysz one-man-show na prestiżowym Turnieju Czterech Skoczni. Nasz wąsaty superhero przeskakiwał wtedy wszystkich i wszystko, więc z poczuciem wyższości oraz lekką ironią tłumaczyliśmy zgromadzonym na piwie Niemcom, co za chwile spotka światową czołówkę skoczków narciarskich. Nie mieliśmy więc tęgich min, kiedy okazało się, że pocisnął go bez litości Hannawald. 

Impreza posylwestrowa: Ewka Crazy, Patreze, Berni, Monika i ???, Berlin
 W środku Justyna z Russem, Berlin 2001/2002

Nie wiem czy nastąpiło już u mnie jakieś wysycenie tematem, ale z pięciu grających kapel w miarę nieźle pamiętam set Demented Are Go i Pharaohs. O ile w pierwszym wypadku nie było taryfy ulgowej i Sparky z kamandą jak zwykle pojechali na pełnej kurwie, o tyle Pharaohs brzmiał jakoś tak mocno rockabillowo – w składzie pojawili się goście z Caravans, więc może po części dlatego. To, że nie pamiętam kapeli Rockin’ Slickers to akurat normalna sprawa, bo, że coś takiego istniało przypomniała mi dopiero niniejsza blogowa pisanina. To, że Ripmena olałem po 2-3 kawałkach w celach alkoholizacyjnych to też żadna sensacja. Ale pierwszy raz chyba poczułem lekki przesyt Mad Sinem – nie jestem pewny, ale był to chyba ich ostatni koncert jaki widziałem ze starym kontrabasistą, bo kurs na kalifornijskiego punk’n’rolla jaki wytyczył grupie jej lider, niespecjalnie odpowiadał Holliemu, który w pewnym momencie pomachał do reszty zespołu na auf wiedersehen. W każdym bądź razie czasy kiedy Mad Sin był muzycznym tsunami powoli odchodziły w przeszłość. Nie mówię o szoł scenicznym bo tu ciągle działo się tyle co na 10 innych kapelach razem wziętych, ale nie ma co ukrywać, że wydana w 2002 roku płyta Survival Of The Sickest mało miała wspólnego ze starym brzmieniem kapeli, a przypominała raczej to co zarejestrowali na aluminium Dead Kings. Aha, jak się na sylwka bawiliśmy to walutę podmienili – w jedną stronę bilet na metro kupowaliśmy w Markach, a z powrotem już w Euro. Niby kurs miał być taki, żeby ceny się nie pozmieniały, ale oczywiście szybko się w Niemczech konkretna drożyzna dla nas zrobiła. Według naszego Bobbiego dla Niemców zresztą też.

Demented Are Go, Hogomania II

Mad Sin, Hogomania II

Pharaohs, Hogomania II

Może uda się w późniejszym terminie dorzucić więcej fot - póki co thnx to Patreze za ujęcia z Hogomanii!

czwartek, 18 lipca 2013

Sajkostory 22



Kiedy w połowie lat 90-tych XX wieku internet zaczął kiełkować nad Wisłą jego oferta w zasadzie ograniczała się do prostych stron tworzonych w html-u oraz czatów dyskusyjnych. W ciągu kilku lat przeszedł on jednak gwałtowny rozwój zarówno od strony technologicznej jak i gromadzonych w nim treści. Na przełomie wieków niesamowicie zwiększyła się też jego dostępność dzięki temu, że w ofercie operatorów telewizji kablowych pojawiła się możliwość podłączenia domowego kompa do stałego łącza, a w 2002 weszła usługa Neostrada dla posiadaczy łącza telefonicznego. W latach 90-tych taka przyjemność kosztowała miesięcznie równowartość mojej ówczesnej pensji, więc jak się korzystało z sieci to przez modem tepsy, co też tanie nie było, a szybkość przeglądania stron przypominała wyścig żółwia ze ślimakiem.

W roku 2001 doszło też do małe rewolucji, jeśli chodzi o formy komunikacji za pomocą internetu – zaczęły powstawać regularne fora dyskusyjne, będące znacznie wygodniejszą formą wymiany poglądów niż listy mailingowe czy usenetowe grupy. Hmmm, co prawda dla przeogromnej rzeszy osobników wymiana poglądów oznaczała obrzucanie się chujami, cwelami i kurwami we wszelkich możliwych odmianach – do tego się mnie więcej sprowadzało jedno z pierwszych forów punkowo-skinowych – Oinet, którego założyciel nie uznawał wcale moderowania, przez co tematy muzyczno-koncertowe z trudem przebijały się przez codzienny ściek i szlam pozostawiany przez netowych wojowników. 

Wczesne forum Oinetu - tytuły postów bezcenne :)))) (KMWTW)

Przeciwieństwem było forum zespołu Partia, które teoretycznie było poświęcone jak sama nazwa wskazuje Partii (i Kometom), ale szybko stało się też nieoficjalnym miejscem dysputowania dla osób zainteresowanych muzyką psychobilly, rockabilly i gatunkami pokrewnymi, przy czym gro tych osób to było warszawskie wrecking krew. W przeciwieństwie do forum Oinetu było one uważnie moderowane przez Arkusa, co z pewnością było wielce pozytywne, jeśli chodzi o wyeliminowanie sieciowych bluzgaczy. Gorzej, że z takim samym zapałem były wycinane posty, w których ktokolwiek się ośmielił poddać krytyce cokolwiek związanego z grupami Partia i Komety. I nie ważne czy było to chamskie jechanie po kapelach i ich muzykach, czy jakaś uzasadniona i wyważona opinia niekoniecznie korzystna dla wyżej wymienionych grup. Zdecydowanie najkorzystniej pod tym względem prezentowało się trzecie forum powstałe w tym okresie – skinheads.civ.pl – prowadzone przez Bosego i Paulinę z Gdańska, bo z jednej strony przynajmniej starano się tam eliminować internetowych troli, z marnym skutkiem, ale zawsze jakiś przesiew był, a z drugiej nie stosowano specjalnie cenzury. Do roku 2003 tematyka psychobilly dyskutowana w języku polskim na internecie sprowadzała się w zasadzie do tych trzech forów dyskusyjnych – Oinetu, Partii i skinheads.civ.pl. Korzystanie z ich gościnności miało swoje dobre i złe strony. Jeśli chodzi o te fora punkowo-skinowskie to tematy związane z psychobilly były jakąś niewielka poboczną odnogą ogólnych dyskusji, z drugiej strony dzięki nim zawsze trochę osób zwróciło w ogóle uwagę, że istnieje coś takiego jak sajko, a może nawet zainteresowało się muzyką i otoczką. Forum Partii miało nieco inna specyfikę ze względu na swoja kameralność – bardzo szybko sajkowa ekipa zaczęła stanowić większość jego użytkowników. Poza tym grupa zapuszczała się przecież na tereny psychobilly i rockabilly, więc osobie, która lubiła Partię i Komety łatwiej było zainteresować się Meteorsami czy Batmobilem, niż tym, które pisywały np. na Oinet. Na koniec wątku jeszcze mała dygresja – przed erą internetu wszystkich znajomych znało się z ksyw czy imion z ich realnego życia, ale na forach dyskusyjnych z tych czy innych przyczyn wiele osób nie podpisywało się tak jak byli nazywani przez kumpli, ale wymyślało sobie na użytek sieci oddzielne pseudo. Ciekawa sprawa, że do wielu ludzi te nicki internetowe przylgnęły na dobre stając się ich ksywkami i w pozawirtualnym świecie ;)

Dyskusja na skinheads.civ.pl. w temacie koncertu w CDQ ;)

Do interentu przyjdzie jeszcze w tym rozdziale wrócić, ale to za chwil parę. Na razie przeskoczymy do płyt CD. Bez obaw, wiem, że mam skłonności do gadulstwa, ale nie będzie teraz krótkiej historii o tym, kto i jak wynalazł ten nośnik danych, a jedynie opis sajko-zakupów. Gdzieś na przełomie lat 1999/2000 zaczęliśmy, początkowo z Winem, potem jeszcze z Wrzoskiem kupować płyty z, a właściwie przez, niemiecką wytwórnię Crazy Love – przez, bo oni mieli wtedy najlepszą na świecie dystrybucję psychobilly, a sami w sobie też właśnie co stali się przodującą wytwórnią specjalizującą się w tego rodzaju muzie. W dobie przed wynalezieniem płatności internetowych, trzeba było najpierw wysłać do właściciela wytwórni, Guido, maila z zapytaniem czy ma stuff, który nas interesuje – on odpisywał i podawał ceny + dorzucał jakąś zniżkę. Teraz trzeba było wysłać mu kasę, albo czekiem bankowym, albo banknoty w starannie zaklejonej kopercie – ta druga opcja była tańsza, ale bardzie ryzykowna. Co prawda nasz warszawski Niemiec Bobby znał osobiście Guido i zapewniał, że jest to osoba o kryształowej uczciwości, ale tego samego nie dało się powiedzieć o poczcie polskiej, a Wino który był jej pracownikiem twierdził, że mają do przesyłek międzynarodowych takie skanery, że nawet mocno zakitraną kasę są w stanie wywąchać w kopertach. Przypadek sprawił, że udało mi się odnaleźć listę z kapelami, jakie zamawiałem za pierwszym razem w Crazy Love – Sharks, Coffin Nails, Rochee & The Sarnos, Godless Wicked Creeps i Mad Sin – aż się łezka kręci. Wino zamawiał podobną ilość płyt, a potem bach – wzajemna przegrywka, ja piratowałem te co kupił Wino, a on ode mnie – jakoś w tym czasie przegrywarki CD miały już przystępne ceny, tak samo jak CD-erki. Jak pisałem w pewnym momencie do kupowania płyt doszlusował też Wrzosek, więc teraz w trójkę zamawialiśmy więcej. Nie pamiętam już kto z nas wpadł na pomysł, by zarzucić temat o zamawianiu płyt na forum Partii – spotkał się on ze sporym odzewem, jakieś siedem czy osiem osób zainteresowało się przyłączeniem do zakupów – w tym celu zorganizowaliśmy małe spotkanko na Kruczej, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Warszawska ekipa sajkowa liczyła wtedy, nie wiem, z 10 osób, które się dobrze znały, często od lat, ale przecież były też jakieś pojedyncze osoby słuchające psychobilly, ale bez całej otoczki związanej z subkulturą. Ten zakupowy meeting był świetną okazją do poznania tych osób i małej integracji przy piwku. Sporo z nich blisko się potem z nami zakumplowało – Lampa, Szwagier, Trefny, Cruz Azul…


Stary banner Crazy Love - http://www.crazyloverecords.de/

Towar z Crazy Love szedł szerokim strumieniem, a wraz ze wzrostem popularności sajko pomiędzy Odrą a Bugiem wydawało się, że popłynie prawdziwą rzeką, do czego nigdy nie doszło po części na wskutek upowszechnienia się technologii peer-to-peer, czyli wymiany plików przez internet bezpośrednio przez użytkowników sieci. Nagle dostępność muzyki w sieci zaczęła rosnąć w skali logarytmicznej, a dokładnie w takiej samej skali spadać liczba sprzedawanych płyt. Powiedzmy sobie szczerze, płyty kupowane z zachodnich dystrybucji tanie nie były. Do tego często brało się CD w ciemno – zabecelowałem na przykład za produkcje skądinąd bardzo dobrej kapeli Frantic Flintstones pod tytułem Skin Up, Chill Out, Just Busking Through, która była tak skandalicznie słaba, że nie mogłem uwierzyć własnym uszom – jakieś harcerskie plumkania do ogniska maja więcej pałera – równie dobrze mógłbym podrzeć te 15 euro wydane na Skin Up. Były też płyty wydawane bardzo niechlujnie, z jakąś jednokartkową wkładką projektowaną przez kompletnego estetycznego lebiegę, czy niestarannie tłoczone – tak, że nie zawsze stereo chciało odtwarzać. W dodatku część płyt, szczególnie tych starszych, z lat 80-tych, nie było dostępnych w żadnej dystrybucji, a tu nagle się pojawiła możliwość ściągania ich za darmo z internetu – co tu dużo mówić pokusa była silna. Audiogalaxy, WinMX, Soulseek, Emule. Szkopuł w tym, że w tamtym okresie muzykę się ściągało, ale też jednak i coś tam kupowało. Nie będę się wdawał teraz w pro- czy anty-pirackie dywagacje – fakt faktem, że dostępność do niszowej muzyki stała się teraz powszechna przez nielegalne udostępnianie w sieci i odwrócenie tego trendu to zadanie, któremu nawet moce Sarumana by nie podołały.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Sajkostory 21



16 września 2001 roku w klubie CDQ odbyła się impreza pod szyldem Psychotic Night, bijąca pod względem ilości grup wszystkie poprzednie wydarzenia tego typu jakie miały miejsce w Warszawie. Nie dość, że zagrały aż trzy, a niech tam będzie, ze Skarpetą to nawet cztery kapele z klimatu, to po raz pierwszy część z nich przyjechała zza zachodniej granicy. Motorem i głównym organizatorem całego przedsięwzięcia była Justyna, a wielce pomocna okazała się w tej materii jej zażyła znajomość z Russem z Death Valley Surfers. Russ był starym londyńskim załogantem jeszcze z pionierskich lat psychobilly, przez jakiś czas grał w Highliners na perce, sporo udzielał się na sajkowej liście mailingowej, a bezpośrednio poznaliśmy go na tych wywczasach w Calelli. Bardzo sympatyczny i rozrywkowy gość ze srebrną jedynką w uzębieniu ;) Justyna z Russem w pewnym momencie stali się taką nieformalną parą, a po jakimś czasie już najzupełniej formalną, bo nasza sajko-girl wyprowadziła się do Londka i wzięła z liderem Death Valley ślub. Dokładnie nie pamiętam kiedy to było, chyba w 2002, ale głowy nie dam. Był to więc ostatni koncert robiony przez Justynę skoro wkrótce miała opuścić Warszawę. Parę lat później po rozstaniu z Russem, przeprowadziła się do Berlina, gdzie związała się ze Steinem z Mad Sina – od lat nie mam z nią żadnego kontaktu, więc może tyle w temacie.

W zamierzeniu na koncercie miała zagrać też Partia, ale odmówili Justynie z powodu kolidowania terminu z ich koncertem. To znaczy oni grali w stolicy jakoś kilka dni przed tą imprezą i Lesław przyznał, że z ich punktu widzenia to bez sensu występować w CDQ, bo kto wtedy przyjdzie na ten wcześniejszy koncert. Może nie do końca podobała mi się ta postawa, natomiast ceniłem sobie, że postawili sprawę jasno i zachowali się szczerze. My ciągnęliśmy swój sajkowy wózek, oni swój partyjno-kometowy – zwykle było nam po drodze, ale jak się przytrafiła tak historia, że jednak nie, to póki co nikt jeszcze z tego problemu nie robił. Dopiero w następnym roku dobre relacje z zespołem miały się zacząć psuć w tempie nieświeżego jajeczka. 

Ostatecznie line-up przedstawiał się następująco: Skarpeta, Stan Zvezda, Death Valley Surfers i Astro-Zombies. Skarpeta grała wtedy już zupełnie znośne dla ucha, choć nigdy tak naprawdę nie udało im się wskoczyć na jakiś naprawdę przyzwoity level – dopiero późniejszy projekt Arcziego i Plebana – Robotix miał naprawdę zdrowe kopnięcie. Stan Zvezda z kolei… zaraz, zaraz, jaka Stan Zvezda? Skąd? Kiedy? Przecież mamy rok 2001, a nie 1987. Jak się jest w środku jakiegoś wydarzenia czasami trudno ogarnąć jak ono jest postrzegane na zewnątrz, ale wygląda na to, że te kilka lat aktywności paru, a następnie kilkunastu osób związanych z warszawskim psychobilly, a także robota Lesława i spółki, były bardziej zauważalne niż nam się wydawało. W tym okresie Komety nagrały też studyjną wersję starego kawałka Stan Zvezdy Król filperów, a w zasadzie jego bardzo luźną interpretację. Sam kawałek puszczany w Radiostacji przypomniał ludziom o pionierach polskiego sajko. Z punkt widzenia Zvezdy można się zapoznać czytając wywiad jaki udzielili Wyborczej przed swoim reaktywacyjnym koncertem w CDQ. To też był jakiś znak czasu, że wysokonakładowa prasa zaczęła zwracać uwagę na zjawisko znane pod nazwą psychobilly. Na początku występu wydawali się lekko stremowani, ale Jacek szybko wziął szoł na siebie i rozruszał publikę oraz resztę zespołu. Zagrali wyłącznie stare numery z lat 80-tych i pozostawili po sobie bardzo dobre wrażenie.

Stan Zvezda (fot. Siva, http://www.psychobilly.pl)

 Być i umrzeć jak James Dean

CO JEST GRANE nr 37 dodatek do CO JEST GRANE nr 215, 
wydanie z dnia 14/09/2001, str. 14

Stan Zvezda w Centralnym Domu Qultury



Legenda punk rocka i psychobilly Stan Zvezda po 12 latach hibernacji powróci na scenę na niedzielnej (16 września) Psychotic Night w Centralnym Domu Qultury.


Będzie towarzyszyć angielskiej psychobillowej Death Valley Surfers, francuskiej rockabillowej The Astro Zombies oraz grającej psychoska Skarpecie z Pułtuska. Rozmawiamy z wokalistą Stan Zvezdy Jackiem i jej perkusistą Korkoszem.



Alex Kłoś: Chłopaki, a więc nie dość Wam jeszcze rock'n'rolla?

Jacek: Nie dość.

Korkosz: Rock'n'roll to część mojego życia, której nigdy nie będzie mi dosyć.

Jesteś w zespole od początku, przypomnij, jak to się zaczęło?

Korkosz: Pod koniec pierwszej połowy lat 80. w liceum założyliśmy z wokalistą Robertem "Sajmonem" Sokołowskim, basistą Markiem "Postępem" Kuleszą i gitarzystą Wojtkiem "Frankiem" Frączakiem kapelę. Zaczęliśmy grać próby, po roku zaczęły się koncerty i okazało się, że jest fajnie.

Jaka była hardcore'owa Stan Zvezda?

Jacek: To byli bezkompromisowi, olewający karierę punkowcy. Taki był przede wszystkim "Franek". Nie chciał, żeby udzielali wywiadów, był przeciwny temu, by ich utwory puszczano w radiu. Wystąpili za to w Jarocinie w 1985 r.

Jak było?

Korkosz: Przyjechała wtedy z Warszawy bardzo mocna załoga. Na naszym koncercie doszło do poważnej zadymy. Nie wiem, czy ludzi nakręciła tak nasza muzyka, czy było takie ciśnienie. Generalnie poszło o to, że kamerzyści, którzy pracowali nad filmem, zaczęli wchodzić na scenę i kręcić z bliska to, co się tam dzieje, i przy okazji publiczność pod sceną. Ludziom to się nie spodobało, zaczęli krzyczeć, że nie są małpami w zoo i by ich nie filmować. Doszło do tego, że jeden z kamerzystów dostał w trąbę. Organizatorzy wyłączyli przody [stojące po obu stronach sceny głośniki - red.] i praktycznie nic nie było słychać. My jednak graliśmy dalej na wzmacniaczach na scenie. Przez to wszystko nasz koncert został zapamiętany.

Dlaczego zmieniliście styl z hard core'u na psychobilly?

Korkosz: To nie była zmiana stylu. To był nadal punk rock. Punk opiera się na dwóch, trzech akordach i nie ma nic wspólnego z bluesem, od którego pochodzi w prostej linii rock'n'roll. Połączenie tych dwóch opcji daje ciekawy efekt. Powiększają się możliwości wyrazu.

A kto rzucił pomysł na granie psychobilly?

Korkosz: Z kapeli wyleciał "Sajmon".

Jacek: Zabrali mnie na koncert do Gdańska. W ciągu dwóch dni musiałem nauczyć się tekstów, które i tak zaśpiewałem w końcu z kartki. W składzie nie było już "Postępa", zamiast którego na basie grał "Banan" [Krzysztof "Banan" Banasik, muzyk Kultu i Armii - red.]. Stwierdziliśmy, że trzeba coś zmienić, i wykombinowaliśmy, że będziemy grać punkowego rock'n'rolla. Wkrótce odszedł "Banan" i pojawił się kolejny basista - Mariusz "Zyziek" Zych. Przed nim basistami byli też przez chwilę Kuba Panow i Wojtek Szewko.

Kiedy zaczęliście grać nową muzykę, zmieniły się image i filozofia kapeli.

Jacek: Przyjeżdżali z zagranicy ludzie, którzy przywozili płyty z psychobilly. W Tonpressie wychodziły rock'n'rollowe płyty, np. składanka "Psycho Attack Over Europe", a w kinach puszczali rock'n'rollowe filmy, takie jak "Dzika namiętność" czy "Blue Velvet". Generalnie zaczęły pojawiać się takie klimaciki, a my robiliśmy polską odmianę tego wszystkiego, nie wzorując się, ale idąc własną drogą.

Czasami zapożyczając jednak to i owo...

Jacek: Z The Cramps i Long Tall Texans...

Korkosz: ...to było jednak nie do końca świadome!

Jacek: Graliśmy też "Glorie" Vana Morrisona. Trochę było takich korzeni.

Pojawiła się też nieliczna, ale bardzo konkretna załoga psycho.

Jacek: Głównie Szymon Jaworski, Kuba Panow i Rafał Ciszewski [dwaj ostatni są dziś muzykami hard- core'owego Poker Face - red.]. Chłopaki mieli baki, buty na słoninie albo ultra ciężkie glany, wąskie dżinsy zachlapane bielinką, masę znaczków, włosy w czub i chodzili w czarno-białych bejsbolówkach. Naprawdę dobrze razem wyglądaliśmy. Niestety, później podchwycili te klimaty skinheadzi.

To było coś nowego, ale jednocześnie odpowiadającego ogólnym trendom w kulturze. Załoga psycho była - można powiedzieć - elitarna, ale zrobiła się np. moda na noszenie baków, czyli tzw. pksów, nosiło je całkiem sporo osób.

Podobne zespoły pojawiły się w Trójmieście.

Jacek: To było jak odbijanie piłeczki pingpongowej. Tam grało Los Piranios del Balticos, a przede wszystkim Marilyn Monroe. To była też rock'n'rollowa kapela, choć grająca lżej niż my. Poza tym oczywiście kręciła nas Apteka.

Wasz psychobillowy materiał zaczął się krystalizować ok. 1986 r., Kto był jego głównym autorem?

Jacek: Przede wszystkim "Franek". Miał w domu komputer, na którym robił praktycznie całe kawałki. Potem przynosił je do mnie po to, bym wybrał te, które mi się podobają, i dośpiewał wokal. Tak powstały pierwsze utwory. Potem było już normalnie: ktoś przynosił jakiś pomysł, który razem rozwijaliśmy, np. bas do "Git Boys" wymyślił Kuba Panow.

"Franek" był jednak zawsze muzycznym mózgiem. Teraz mieszka w Kanadzie, gdzie napisał pracę doktorską z informatyki. Magisterską zrobił w Paryżu. Tam też założył kapelę, która grała kawałki Stan Zvezdy, oczywiście po francusku. Jest nadal rock'n'rollowcem, w swoim instytucie postawił perkusję.

Jak powstawały Wasze rock'n'rollowo-uliczno-komiksowe teksty?

Jacek: W zasadzie to mój brat Przemek pokazał mi, jak można pisać fajne teksty, poetyckie i rock'n'rollowe. Napisał np. teksty do "Walcz" i "Git Boys". Wkład w pisanie tekstów miał też Kuba Panow.

Wasz koncert w Jarocinie w 1987 r. był głośnym wydarzeniem.

Jacek: Co prawda publiczność była punkowa, ale odbiór był bardzo dobry. Byliśmy jedną z siedmiu wyróżnionych kapel. Dostaliśmy też nagrodę "Magazynu Muzycznego".

Korkosz: Doceniła nas zarówno publiczność, jak i krytycy. Im spodobał się głównie Jacek jako wokalista.

Niebawem "Zyziek" odszedł do The Klaszcz, pojawił się za to z powrotem Banan.

Jacek: Doszedł też drugi gitarzysta - "Sagan". Franek coraz częściej wyjeżdżał na Zachód i trzeba było znaleźć kogoś, kto byłby pewny. Graliśmy sporo koncertów. Zespół się rozwijał.

Dlaczego nie nagraliście materiału? Zostało po Was tylko kilka utworów nagranych na żywo w pustej sali w Remoncie i zapis koncertu w Jarocinie.

Jacek: To była głównie koncertowa kapela. Nie zależało nam szczególnie na tym, by nagrywać płyty.

Korkosz: Nie zależało nam do tego stopnia, że nie sprowokowaliśmy takiej sytuacji. Nie było nikogo, kto by się tym poważnie zajął. Mieliśmy zresztą już nagrywać płytę, ale w wytwórni, która miała ją wydać, zabrakło masy do tłoczenia płyt.

Mieliście bardzo dobry program, świetnie graliście i byliście popularni. Dlaczego przestaliście działać?

Korkosz: Nie interesowała nas komercyjna działalność. Wydawanie kolejnych płyt i granie iluś tam koncertów miesięcznie.

Jacek: Propozycję wydania płyty dostaliśmy o rok za późno. Niestety, okazało się, że nie możemy utrzymać się z muzyki. W sumie czas się w moim życiu zrobił zdecydowanie nie rock'n'rollowy. Musiałem iść do pracy. Stwierdziliśmy, że lepiej odpuścić i wrócić za jakiś czas, niż się tak szarpać. Wyjechałem do Holandii, gdzie zarabiałem, np. grając w metrze na gitarze.

Wracacie na scenę po dwunastu latach. Jak do tego doszło?

Jacek: Spotkaliśmy się przypadkiem z "Korkoszem" na ulicy i zaczęliśmy gadać o tym, że warto by reaktywować zespół. Czasy znów są rock'n'rollowe.

To znaczy?

Jacek: Można wszędzie kupić piwo. Są kluby, w których można grać, można jakoś istnieć na undergroundowym rynku.

Ciężko było zacząć na nowo grać?

Korkosz: Jakoś ta maszyna ruszyła, może nie od razu, ale jednak zdecydowanie do przodu. Mieliśmy problemy z basistą. Było ich wielu, ale w końcu został nim Grzesiek "Stanisław" Staszko, który miał grać pierwotnie na gitarze. Teraz na gitarze gra Robert "Dziurka" Dziura. Kiedyś razem grali w hardrockowym zespole Parter Mozg.

Co zaproponujecie publiczności?

Jacek: Stare klimaty plus dwa nowe numery.

Korkosz: Stare numery gramy przez sentyment, okazało się, że są ponadczasowe. Robimy jednak nowe rzeczy, które - mówiąc szczerze - bardzo mi odpowiadają.

Jacek: Ale jest ich za mało, by można mówić o stylu, jaki teraz obierzemy. Nie jest to jednak psychobilly.

Podczas Waszego niebytu o Stanie Zvezda przypomniała Partia, nagrywając Waszego "Króla fliperów".

Jacek: Jesteśmy im bardzo wdzięczni. Mogłem rano włączyć Radiostację i słuchać swojego utworu. To też było bodźcem do tego, by zacząć z powrotem grać. Okazało się, że są ludzie, którzy czekają na naszą muzykę.

Jak ci się podoba Partia?

Jacek: Bardzo. Nawet kiedy nie grali naszego utworu, czułem jakiś związek z tą grupą. Od pewnego czasu na basie gra w Partii Wojtek Szewko. I oni, i my gramy też utwory o Jamesie Deanie. Z co prawda troszkę innym tekstem. Partia śpiewa: "Chcę umrzeć jak James Dean", a Stan Zvezda: "Chce być jak James Dean", ale to drobiazg.


Psychotic Night - niedziela, 16 września, Centralny Dom Qultury, ul. Burakowska 12, godz. 19, bilety 20 zł

ALEX KŁOŚ

Jako trzeci na scenę wskoczyli Death Valley Surfers, czyli kapela Russa, który grał w niej na gitarze, jak również pełnił obowiązki wokalisty. Drugą gitarzystką była Kathy, czterdziestoletnia babka o figurze nastolatki – przez co mogła sobie pozwolić na performance w wyjątkowo krótkiej i obcisłej miniówce ;) Po odejściu z DVS założyła własną formację Kathy-X, która w przyszłości miała parę razy występować w Polsce, a nawet zrealizować i wydać w naszym kraju płytę długogrającą. Death Valley mieli w zestawie oprócz dwóch gitar, basu i perki także saksofon, a ich granie dalekie było od klasycznej wersji psychobilly, bardziej przypominając rock’n’rollowo-sajkowy kabaret jaki uprawiali King Kurt i Highliners. King Kurt byli pierwszymi wielki rywalami The Meteors jeśli chodzi o względy fanów sajko, choć doprawdy nie podejmę się rozstrzygać nie kończące się dysputy – azaliż było to true psychobilly, czy nie było? W każdym bądź razie, w kierunku takiego grania podążyło znacznie mniej zespołów, niż za pomysłami P. Paul Fenecha, co też o czymś świadczy. Niemniej na koncertowe dansy sprawdzało się to znakomicie, nawet biorąc pod uwagę, że DVS był co najwyżej taką ubogą wersją Kurtsów – za to braki w oryginalności nadrabiali entuzjazmem i scenicznym szołem.

Death Valley Surfers w roku 2000 (fot. http://www.deathvalleysurfers.co.uk)

Gwiazda wieczoru była francuska kapela Astro-Zombies, wtedy jeszcze w oryginalnym składzie, która w tym czasie grała muzę mocno inspirowaną dokonaniami Meteors (dla odmiany od DVS). Swoją pierwszą płytę nagrywali zresztą w studio Fenecha In Heaven, a ten z kolei zajmował się jej miksowaniem. Współpraca szła też w drugą stronę bo gitarzysta Bobby i perkusista Gaybeul wspierali w tym czasie P. Paula na scenie w jego solowym projekcie, a nawet brali udział w nagrywaniu Screaming In The 10th Key. Mimo, że muzyczne podobieństwa do Meteors  były oczywistą oczywistością, o tyle na żywca Astro-Zombies wyrzucali z siebie kawał energii, co publiczność szybko doceniła zamieniając kilkanaście metrów kwadratowych pod sceną w godzinny wrecking-pogo-pit, z małą skankującą przerwą na Berthę Lou. Szczególny aplauz wzbudzały też slapujące solówki Blondo na kontrabasie. O ile mnie pamięć nie zawodzi to frekwencja była zadowalająca - jakiś powalających tłumów nie zanotowano, ale te 150 osób przyszło, z czego kilkanaście można było z czystym sumieniem zakwalifikować do subkultury psychobilly. Nawet jeden ze starych załogantów z lat 80-tych wytargał z jakiegoś zapomnianego kufra starą koszulkę Guana Batz ;) Aczkolwiek czy dotrwał on do Astro-Zombies to mam poważne wątpliwości, bo już na koncercie Death Valley Surfers pokładał się pod sceną przy okazji próbując złapać za nogą gitarzystkę Kathy. 

Astro-Zombies, pierwszy skład

Jeśli ktoś dysponuje fotkami z koncertu w CDQ byłbym bardzo wdzięczny za udostępnienie ;)