poniedziałek, 10 czerwca 2013

Sajkostory 12



Lutowy koncert Mad Heads i Partii w Kotłach otworzył nowe możliwości dla rozwoju psychobilly, czy w ogóle muzyki bazującej na rock’n’rollu, w Polsce. Nagle takie granie stało się rozpoznawalne i akceptowalne dla sporej grupy bywalców warszawskich koncertów. Mad Heads co prawda wyjechali następnego dnia do domu, ale przecież Partia tego wieczoru pozostawiła po sobie też bardzo dobre wrażenie. Do tej pory grupa działa nieco w próżni, znana była głównie na Żoliborzu oraz w kręgach ludzi związanych z takim niszowym (wówczas) wydawnictwem poetyckim Lampa – w sumie też głównie z Żoliborza. Od 1999 na jej koncertach zaczęli też regularnie pojawiać się ludzie z klimatów punkowych i skinowskich.

Wino, Ewka, Lesław (Berlin 1999)

W tym okresie Lesław i Arkus byli blisko zakumplowani z naszą sajkową paczką. Jak grali koncert w Warszawie to zazwyczaj się tam pojawialiśmy, a teraz również zaczęła na nich bywać część naszych znajomych. Z Lesławem zresztą często umawialiśmy się też poza koncertowo, blisko zaprzyjaźniła się z nim Justyna. W tym też mniej więcej czasie do szeregów psychobilly zwerbowana została kolejna osoba – Ewka vel Crazy Seniorita, która parę lat później miała ogromny udział przy organizacji koncertów.

Wino, Justyna, 2 niemieckich sajkowców, Ewka, Piter (Berlin 1999)

W 1999 r. na wreckingpit pojawiła się informacja o koncercie Batmobile w Berlinie. Nie lada gratka, biorąc pod uwagę, że była to jedna z pierwszych, a zarazem jedna z najlepszych kapel psychobilly w historii tego gatunku, a przez ostatnich kilka lat miała praktycznie zawieszoną działalność. Impreza miała mieć miejsce 4 kwietnia, a jako supporty wyznaczono trzy berlińskie kapele: Mad Sin, Damage Done By Worms i Maniacs. Od 1999 miałem nieźle płatną pracę, za to brak poważnych zobowiązań, to samo Wino, więc nie stanowiło dla nas problemu, by ruszyć się od czasu do czasu na koncert do innego kraju. Justyna siedziała już w sajko od jakiegoś czasu, ale na tego typu imprezę jechała chyba pierwszy raz, tak samo jak Lesław, który miał w kolekcji zdaje się całą dyskografię Batmobile i też się skusił na wyjazd. Ewki nie trzeba było nawet namawiać, jeśli o nią chodziło to raczej zachodziła sytuacja odwrotna – trzeba by ją chyba przykuć piętnastoma łańcuchami do kaloryfera, żeby sobie odpuściła możliwość zaimprezowania :)


Batmobile, Berlin 1999

O ile ani Maniacs, ani Damage Done By Worms nic specjalnego nie pokazały, o tyle Mad Sin był wtedy w kapitalnej formie i dał kolejny wyrąbisty gig. Nie zawiodła też główna atrakcja wieczoru, czyli Batmobile. Co ja tam mówię „nie zawiodła”, to jak zagrali to był kosmos – lekkość z jaką bracia Haamers zasuwali po scenie, cały czas równo wycinając swoją ultraprzebojową muzykę, coś niesamowitego. Czasami to wyglądało jakby grali sobie od niechcenia – taki luz na scenie widziałem może jeszcze u kilku kapel, ale Batmobile robił to wtedy najlepiej. No i jeszcze ten kontrabas w zebrę – z gumową czachą na gryfie, która podczas grania kłapała szczęką. Nie dziwne, że zabawa pod sceną była przednia, na szczęście udało mi się do tego czasu dobudzić Wina, więc nie minął go cały set. Od przyjazdu do Berlina raczyliśmy się chmielowym napojem i kolegę z sajkowej branży mocno zmogło, wybrał sobie kąt w sali koncertowej do spania i wszelkie próby wybudzenia nie przynosiły skutku. W końcu użyłem przymusu fizycznego, podskoczył ocucony i próbował mi się zrewanżować kilkoma sierpowymi, na szczęście wskutek pijaństwa wyszły mu z tego cepy w powietrze. Lekko obrażony, za to mocno zataczający się, opuścił swoje legowisko i ruszył pod scenę – sposób na pobudkę może brutalny, ale za to diabelnie skuteczny, więc warszawska ekipa obejrzała Batmobile w całości :)



 Batmobile, Berlin 1999

W czerwcu ze zdziwieniem dowiedziałem się, że Lesław, chyba do spółki z Justyną, zaplanowali zrobienie dwóch koncertów Mad Heads i Partii – jednego w Warszawie, drugiego w Piasecznie. Nie ma co ukrywać, że chłopaki z Partii w ten sposób chcieli zrobić sobie lekką promocję własnej nazwy. Po zagraniu w Piasecznie zawinęli się własnym transportem jeszcze przed koncertem Ukraińców, więc doholowanie ich z powrotem do stolicy spadło na nasze głowy. Nie to, żebym widział w tym coś złego, czy się obraził, że w sumie za pierwszym razem ja to załatwiałem, a za drugim nawet mnie nie spytali o zdanie. Robienie koncertów w Polsce to zazwyczaj katorga i super, że im się chciało poświęcać własny czas i energię na robienie czegoś takiego. Natomiast, że termin był z dupy to zupełnie inna sprawa – przez lata to nieco się zmieniło, ale pewne dziwne zasady odnośnie organizacji imprez undergroundowych wciąż pokutują w naszym pięknym, gdzieniegdzie, mieście. Mianowicie warszawska publika na koncerty przychodzi i płaci za bilety od wczesnej jesieni do wczesnej wiosny – cały okres od mniej więcej maja, kiedy zaczynają się juwenalia, a następnie darmowe imprezy wakacyjne, to najlepszy okres do zrobienia koncertu pod warunkiem, że chcesz być ostro w plecy z kasą. Czerwcowy koncert Mad Headsów, ponownie w Kotłach, z Partią i Dumbsami (coverbandem Ramones) przyciągnął i owszem całkiem sporą liczbę ludzi, na oko ze sto kilkadziesiąt osób, ale chyba połowa z nich, korzystając z pięknej pogody i asortymentu proponowanego na pobliskiej stacji benzynowej, zadowoliła się piciem browarów na zewnątrz i słuchaniem dźwięków koncertu przez otwarte drzwi klubu – gdzie z kolei temperatura przypomniała mi czasy nastoletniego dorabianie do kieszonkowego w piekarni. Mad Headsi zagrali znowu super, ale brakowało jakoś entuzjazmu i atmosfery jaka miała miejsce w lutym. Piaseczyński koncert, dzień po warszawskim, odbywał się w tamtejszym domu kultury, którego sala wyglądał tak, że można by ją przechowywać w Sevres jako wzorzec tego rodzaju miejscówki. Sporą część widowni stanowili przyjezdni z Warszawy, resztę miejscowa młodzież, w sumie chyba ze 100 osób – pod względem zabawy to chyba lepiej to wypadło niż dzień wcześniej.

Biorąc pod uwagę, że tym razem Ukraińcy przyjechali na nieco dłużej, a pogoda była wakacyjna, zdążyliśmy pokazać im Starówkę i posiedzieć w Łazienkach – to ostatnie to był chyba mój pomysł. Jakoś kojarzyło mi się to z pięknym parkiem, pałacem na wodzie, nic tylko walnąć się na trawce i pić piwko w piękny czerwcowy dzień. Szkoda tyko, że tam był zakaz konsumpcji wiadomych napoi, a co krzak czaili się strażnicy i tyle mieliśmy sielanki. Jakbyśmy chcieli pokarmić wiewiórki, czy łabędzie to co innego, ale na browar to zdecydowanie nie było dobre miejsce. W tym okresie w Łazienkach były prawie codziennie koncerty muzyki klasycznej i jazzowej, co zainteresowało kijowian. Wino lekko zbulwersowany powołał się na Fenecha, który miał numer Fuck Jazz, na co Vadim stwierdził, że Fenech jest głąb, a dobrej muzy posłuchać zawsze fajnie, niezależnie z jakiego gatunku. Nagle się okazało, że lubi Szopena, i trochę czasu posiedzieliśmy w okolicy pomnika, gdzie akurat jakiś pianista miał recital Frydka. Mimo, że w tym czasie pracowałem w firmie wydającej płyty z muzyka poważną, to w tym temacie jestem ostrym ignorantem i poza Marszem pogrzebowym, który jest punk rockowy na maksa, na Szopenie się nie znam i raczej szybko nie poznam.


Partia - Dziewczyny kontra chłopcy, 1999, Ars Mundi (fot. http://www.lastfm.pl)


W sumie te koncerty Mad Heads to najsensowniej byłoby zrobić we wrześniu 1999, bo wtedy Partia wypuszczał swoja drugą płytę Dziewczyny kontra chłopcy. Jak znalazł byłaby okazja do promocji wydawnictwa, które ponownie ukazało się w Ars Mundi. Tym razem brzmienie było jednak zdecydowanie ostrzejsze, kawałki bardziej przebojowe, a teksty napisane mniej mętnym językiem. Grupa w jakiś taki eklektyczny sposób potrafiła połączyć motywy z różnych, niszowych w Polsce, gatunków muzycznych – był tu i post-punk, swing, trochę ska, rockabilly czy sajko. W Polsce nikt tak wcześniej nie grał, a oni zrobili to jeszcze w wyjątkowo zgrabny sposób. Jakbym miał szukać jakiś skojarzeń to we Francji funkcjonowało coś takiego jak rock alternatywny, gdzie zespoły swobodnie przeskakiwały z jednego stylu do drugiego, cały czas zachowując undergroundowe brzmienie. Mocną stroną były też teksty Lesława, momentami naiwne jak cholera, ale to właśnie dodawało im siły, widać było, że są autentyczne, a nie pisane na siłę. 

Partia - Chciałbym umrzeć jak James Dean

Ciekawostką było też użycie obok basu elektrycznego klasycznego kontrabasu, choć technika gry Waldka nie miała nic wspólnego z klimatami rockabillowymi. Dziewczyny kontra chłopcy, w przeciwieństwie do debiutanckiej płyty spotkały się z dużo bardziej pozytywnym oddźwiękiem, a Partia, która dopiero co stała się rozpoznawalna na scenie warszawskiej, zaczęła przyciągać większą uwagę subkulturowej publiki, sceny niezależnej, czy jak to tam zwać. Radiostacja, jedyna wówczas rozgłośnia radiowa zajmująca się muzyką niezależną, zaczęła puszczać kawałki grupy w eter, a Garaż, największy polski zin zorientowany na muzykę punkową i ska, też odnotował ukazanie się płyty. Z kronikarskiego obowiązku odnotuje jeszcze, że i na drugim wydawnictwie Partii znowu nie zabrakło numerów ewidentnie nawiązujących do psycho/rockabilly. Chciałbym umrzeć jak James Dean ma punkobillowy klimat nieco kojarzący się z wczesnym Reverendem, Vampire Beach to czysto sajkowy instrumental, Speedway z kolei przypomina brzmieniem numery z lat 80-tych znane z Psycho Attacków, czyli to co zaproponowały wczesne Komety. Nawet przebojowe Kobiety można by uznać za coś w stylu modern rockabilly, a rock’n’rollowe motywy przewijają się w wielu innych numerach z Dziewczyn kontra…

Partia - Vampire Beach

Partia - Speedway

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz