poniedziałek, 22 lipca 2013

Sajkostory 23



Rok bez tłuczenia się pociągami przez kilkanaście godzin w drodze na koncert rokiem straconym, więc i w 2001 takie atrakcje mnie nie ominęły. Pierwszą i chyba największą z nich był wypad do Schweinfurtu na trzydniowy fest pod nazwą Psychotic Days z cała masą topowych sajkowych kapel organizowany przez bardzo sympatycznego kolesia o imieniu Robert, którego poznaliśmy wcześniej na meetingu w Calelli. Tym razem dla zmyłki warszawska ekipa wyjazdowa podzieliła się na dwie grupy uderzeniowe – pierwsza w osobie piszącego te słowa, Sivej i Justyny jechała pociągiem przez Czechy, następnie stopem, a ostatni kawałek znowu pociągiem tyle, że już spod znaku DB. Drugą grupę stanowił Wino, który jechał bezpośrednio przez Niemcy – nie to, że byliśmy pokłóceni, ale on miał wtedy jakieś problemy zdrowotne z szyją czy kręgosłupem, przez pół roku nie pił i lekko go konfundowało patrzenie jak inni opróżniają browar za browarem. A dwa, że impreza zaczynała się od piątku, a on nie chciał brać urlopu. 

Mam jeszcze stare bilety z tej imprezy z rozpisanym składem, ale rozłożenie tego na konkretne dni po tylu latach to mission impossible. Jestem pewny na stówę, że pierwszego dnia była ogólnie bieda, raczej takie słabsze kapela i mała frekwencja – ze 150 osób, ale mi szczególnie zależało żeby być tam już w piątek bo jako headliner grali wtedy Godless Wicked Creeps. Fakt faktem, że nie był to już oryginalny skład, bo najważniejsza osoba, czyli Dax Dragster, opuściła grupę, niemniej produkcja, jaką popełnili już po roszadach personalnych, czyli Smile, dawała radę, choć do pierwszych trzech płyt startu nie miała. Godlessi grali teraz w składzie czteroosobowym, z kolesiem o ksywie Grip na wokalu i wypadli świetnie, grając od cholery starych kawałków. Z lepszych zespołów to jeszcze Death Valley Surfers chyba było w piątek.
Tego typu festy jeśli się odbywają w ciepłe miesiące, a ten się odbywał w czerwcu, mają jedną zajebistą zaletę – ponieważ ludzie masowo kimają w namiotach, wanach czy hotelach w pobliżu miejscówki koncertowej, impreza ani się nie zaczyna, ani nie kończy o jakiejś konkretnej godzinie – ona trwa trzy dni nonstoper, tylko rzecz jasna na zasadzie sztafety, bo nawet android Roy Batty by się zepsuł po kilkudziesięciu godzinach chlania bez kimy ;) Fest miał miejsce starym dworcu kolejowym, który został zamieniony na klub i knajpę, co się przekładało z kolei na to, że było sporo miejsca na okolicznych trawnikach do rozbicia namiotów. Koniec końców swojego nie rozstawialiśmy – piątek imprezowaliśmy w międzynarodowej grupie i pewna niemiecka sajkówa o imieniu Andrea stwierdziła, że ma namiot jak dla drużyny harcerskiej i jak się nam nie chce rozbijać swojej bździny to możemy spać w jej przedsionku, który był wielkości jak najbardziej wystarczającej na nasze potrzeby. Miało to dwie niewątpliwe zalety – po pierwsze nie trzeba było o północy po pijaku szamotać się z rozstawianiem namiotu, a dwa, że niczym z końcowej sceny z Casablanki – było to przyczynkiem to długoletniej przyjaźni z ową sajkówą, a także jej chłopakiem Svenem (nieobecnym wtedy w Schweinfurcie), bo spotykaliśmy się później wielokrotnie na rozmaitych koncertach w Niemczech czy Czechach i całe godziny przy piwie przegadaliśmy. 

Położenie starego dworca, na uboczu, wśród trawników i drzew miał wszelako też i swoją złą stronę – mianowicie tak się jakoś utarło, że jak ludzie budują gdzieś dworzec to obok są tory kolejowe – a te bynajmniej nie były stare tylko cały czas w użyciu. Z dużą dozą lekceważenia do tego faktu podszedł jeden pijany sajkowiec z Holandii, który na owych torach urządził sobie drzemkę, co doprowadziło do zatrzymania pociągu, wezwania policji i generalnie lekkiej nerwówki, bo policja zaczęła się teraz częściej kręcić wokół miejscówki. Choć tam policjantów lepią chyba z czegoś innego niż u nas, bo poza łażeniem nie byli czepialscy nawet w stosunku do totalnie zworowanych osobników. A tego holenderskiego sajka to już kojarzyłem z wcześniejszych imprez, bo był łysy jak kolano i przez to się wyróżniał – aż dziwne, że dopiero teraz nawywijał, bo on zawsze chodził pijackim krokiem czaczy. 

W sobotę i niedzielę dobiło już konkretnie ludzi, powiem z tysiąc, to chyba specjalnie nie nakłamię. Ze znanych mi już koncertowo kapel tradycyjnie świetny występ pokazali Mad Headsi, a dobry Pitmeni, natomiast Damage Done By Worms co najwyżej dali asumpt by korzystając z ciepłego czerwcowego wieczoru wypić piwo na zewnątrz. Topornie wyglądało też granie innej berlińskiej kapeli – Ripmen, a jeszcze gorzej holenderskiego Scamps. W sumie dobrze, bo nie da się przestać w hałasie kilku godzin z rzędu, więc jak się trafia jakiś kapeć na scenie jest chwila na odsapnięcie. Pozytywnych momentów też było trochę – bardzo dobrze wypadli Kryptonix i Mildwaukee Wildmen, obie kapele potrafiły zgrabnie przekonwertować na scenę te potężne pierdolnięcie jakie miały ich płyty, co nie zawsze jest oczywistą sprawą. Najlepiej jednak moim zdaniem wypadli Gazoo Bill z Finlandii, mimo, że tak naprawdę ich muzyka nie była ani specjalnie oryginalna, ani wybitnie zagrana. Wkładali za to w nią sporo entuzjazmu i grali z jakąś taka świeżością. Wino później sporo przegadał z ich perkusistą, który naprawdę soczyście tłukł po bębnach mimo, że był autentycznym karłem. My z kolei poznaliśmy dwie sajkówy z Japonii, dla których była to pierwsza wizyta w Europie i wyglądały na lekko przerażone lądowaniem na nieznanej planecie. Jak je częstowałem piwem to wzięły po łyku, a później się przyznały, że nie piją alkoholu tylko się bały odmówić – aż mi się głupio zrobiło ;) Następnego dnia przed klubem kręcili się Mad Sini, a Japonki mi mówiły, że uwielbiają ta kapelę, więc je zgarnąłem by sobie porobiły zdjęcia ze świrami, bo już trochę berlińczyków znałem, więc jakoś odkupiłem te próby upicia niepijących Azjatek ;) Za to teraz spanikował z kolei Wino, który uciekł podczas sesji zdjęciowej, bo sobie ubzdurał, że chcemy mu z tymi Japonkami zdjęcie rozwodowe zrobić ;)

Skoro już jesteśmy przy Mad Sinach to mieli być jedną z gwiazd sobotniego występu, ale po nich w kolejce czekał P. Paul Fenech i uznał, że jak oni są gwiazdy to on jest Król-Słońce. Po siedmiu numerach, w momencie jak pod sceną w najlepsze trwała dzika zabawa, organizatorzy nagle oznajmili grupie, że muszą kończyć bo jest lekka obsuwa, a Fenech nie zgadza się o przesunięcie swojego setu o pół godziny. Słowem niech spierdalają. W każdym bądź razie chyba dobrze dla P. Paula, że nie poszedł oznajmić tego osobiście tylko wyręczył się organizatorami, bo Kofta dostał szału – zaczął biegać i wrzeszczeć, przewracać perkusję potem złapał za statyw i napierdalał w scenę. Chwilę czasu zabrało zanim ochłonął, ale potem jak mu momentalnie odbiło, tak teraz szybko przeszło. Fenech zadowolony z siebie wlazł paręnaście minut później na scenę (wraz z towarzyszącym mu zespołem The 10th Key Screamers), ale niesmak po tej całej akcji spowodował, że odwróciliśmy się na pięcie i poszliśmy w kimono – jak zresztą całkiem spora liczba publiki. Następnego dnia jak gadałem z Koftą to się zarzekał, że nigdy więcej nie wystąpi przed P. Paulem – akurat, ha, ha – już chyba rok później znowu dzielili scenę, tym razem już bez dodatkowych wątków.

Mógł zresztą sobie odbić to w niedzielę, bo tym razem główną gwiazdą wieczoru miał być Dead Kings, czyli jego drugi projekt muzyczny. W 2001 roku Kofta, jak stwierdził w wywiadzie, postanowił zrealizować swoja pierwszą płytę punk rockową i zebrał do tego przedsięwzięcia coś w rodzaju supergrupy. Sam oczywiście sprawował funkcję głównego wokalisty, na gitarach grali Kim Nekroman (Nekromantix) i Doyle (Klingonz), na kontrabasie Strangy (Klingonz), a na perce Johnny Zuidof (Batmobile) – na koncercie Doyle’a zastępował Peter Sandorff (Nekromantix), a Strangiego Robert (Mildwaukee Wildmen) i cała ta plejada gwiazd to było chyba najciekawsza rzecz jaka wiązała się z całym projektem, bo generalnie to z dużej chmury spadł mały deszcz pod postacią płyty King By Death… Muzycznie to było nieco wtórne, pomysły średnio ciekawe, brzmienie takie sobie – podobno Kofta zmiksował całość na nowo bez uzgodnienia z resztą grupy, która nie była specjalnie zadowolona z efektu finalnego. W Schweinfurcie grali swój debiutancki koncert, widać było, że jest to grupa świetnych muzyków, że świetnie się bawią na scenie, ale z gówna biczu nie ukręcisz – muzyka była co najwyżej przeciętna i zarówno po ich występie, tak jak i po przesłuchaniu płyty pozostał spory niedosyt.

Drugi wyjazd wiązał się z jednodniowym wydarzeniem ochrzczonym niezbyt oryginalnym mianem Pervy Night Festival, ale przy komponowaniu składu kapel organizatorzy wykazali się już dużo większą inwencją niż przy wymyślaniu nazwy. Cała impreza miała miejsce w mieścinie, którą złośliwi by nazwali wiochą zabitą dechami, my wszelako staramy się od złośliwości trzymać na dystans i pozostaniemy przy nazwie własnej owej miejscowości czyli Marktredwitz. W końcu nie jechaliśmy tam zwiedzać, a słuchać – plusem było zaś położenie bezpośrednio przy czeskiej granicy, co pozwalało przyoszczędzić na biletach kolejowych, a także nażreć się smażenego syra z frytkami i zeleninową oblohą w taniej czeskiej knajpie i napchać plecaki butelkami z czeskim piwem. Skład tego pervy mini festu przedstawiał się następująco: Bad Reputation, Pyromanix, Lota Red, Godless Wicked Creeps i Barnyard Ballers – nie skłamię jeśli powiem, że magnesem, który przyciągnął warszawskich sajko on tour do Marktredwitz w osobach Sivej, Wrzoska i Pitera były te dwie ostatnie kapele. Natomiast jeśli chodzi o nawiązanie do festiwalowej nazwy Pervy Night to niemieckie Bad Reputation zrobili to z nawiązka wystarczającą za wszystkie pozostałe zespoły, choć w zasadzie tyczyło się to tylko ich wokalisty Hemmera. Osobnik ów podczas występu wyczyniał początkowo sprośności sprowadzające się do gestykulacji i mimiki, ale koniec końców rozebrał się do stringów w lamparcie cętki, a następnie w ogóle do waleta i ganiał z gołym tyłkiem, jak i innymi wstydliwymi częściami ciała po scenie. Na gitarze w Bad Reputation grała wtedy jakaś laska z dredami i wyglądała na wyraźnie spiętą wyczynami kolegi z zespołu. Co do samej muzyki kapela postanowiła sobie za cel udowodnić, że wbrew utartej opinii, do grania psychobilly wcale nie są potrzebne żadne umiejętności muzyczne tudzież wokalne – i zapodała coś co podejrzanie zalatywało street punkiem w niezbyt wyrafinowanym wydaniu, ale robili to przynajmniej z jajem (wokalista nawet z jajem na wierzchu) i energią. BTW – psychobilly w europejskim wydaniu to jedna z najbardziej białych subkultur, zdecydowanie bardziej niż punk czy skinhead, jeśli już wchodzimy na niebezpieczne pole minowe kwestii rasowych, ale od czasu do czasu jakieś wyjątki się zdarzały – laska Hemmera była stuprocentową murzyńską sajkówą z wielkim quiffem i... hmmm... wielką wagą. Pyromanix w przeciwieństwie do Bad Reputation potrafili obsługiwać instrumenty muzyczne wyjątkowo sprawnie – cóż z tego jak ich pomysł na granie nieodparcie wywoływał u mnie natychmiastowy odruch ziewania. O kapeli Lota Red pisałem już przy innej okazji – ci potrafili grać i świetnie technicznie i z odpowiednim kopem - Himalaje nowoczesnego rockabilly.  

Godless Wicked Creeps po raz drugi i ostatni, bo kapela rozpadła się na dobre bodajże w następnym roku. Na początku lekka konsternacja, bo wokalista Grip wylazł na scenę o kulach i z zagipsowaną nogą, więc zapowiadało się na dość statyczne granie, ale gdzie tam. Podskakiwał na jednym kulasie, albo machał kijami, reszta też bynajmniej na scenie nie robiła za spiżowe posągi – szkoda, że nie zdecydowali się ciągnąć dalej kapeli. Nawet biorąc pod uwagę, że odejście Dragstera odbiło się na kreatywności zespołu, to i tak była to górna półka psychobilly. I na deser Barnyard Ballers, kalifornijska kapela, która mocno namieszała na amerykańskiej scenie sajko. Po prawdzie to w kraju dolara taka muzyka właśnie na przełomie wieków zaczęła przeżywać szybki rozwój, przy czym najwięcej się działo właśnie w Kalifornii, gdzie Ballers byli jednymi z pionierów sajkowego grania. Teksty, foty czy nieliczne klipy kapeli jakie oferował internet skłaniały ku przypuszczeniom, że będziemy mieli na żywca z niezłymi świrami. I owe przypuszczenia faktycznie nie rozminęły się z rzeczywistością – po pierwszych kilkunastu sekundach publiczność dyskretnie odsunęła się od sceny na odległość trzech metrów, bo wokalista Spike zaczął wymachiwać statywem od mikrofonu niczym wojownik ninja bambusowym kijem, tyle, że z dużo większą nonszalancją, i kwestią czasu byłoby kiedy ów statyw wylądowałby na czyjejś głowie. Jednym słowem publika nie chciała takiego ryzyka wziąć na siebie z wyjątkiem jednej niemieckiej sajkówki, którą naturą obdarzyła boską figurą, ale poczyniła pewne oszczędności jeśli chodzi o facjatę – i owa laską jako jedyna przestała koncert pod sceną wpatrzona w Spike’a jak w święty obrazek. Całość wizerunku dopełniał gitarzysta o wyglądzie rednecka - ubrany w ogrodniczki, kapelusz i z wielką brodą oraz perkusista o swojsko brzmiącym nazwisku Stojak. Szkoda, że na kontrabasie nie grał już ten Japończyk, co na pierwszych płytach (choć przyjechał z kapelą do Marktredwitz) – i tak do momentu pojawienia się Goddamn Gallows była to banda największych oryginałów na amerykańskiej scenie sajko. Niestety o ile na płytach punkobilly Ballersów cięło równo aż wióry leciały, o tyle na żywca za dużo było w tym chaosu i ściany dźwiękowej w brzmieniu – czasami trudno było się zorientować co za kawałek grają taka napierdalanka odchodziła. Na koniec zespół zaprosił publiczność na scenę w celu wspólnego wykonania kawałka Hand. Wdrapało się z piętnaście osób w tym w całości warszawska trójka – gitarzysta rozdziawił gębą jak zobaczył, że znam tekst opierający się na frazie my wife don’t understand why I like to use my hand. Uścisnął moją dłoń i powiedział, że nie wiedział, że ktoś w Niemczech zna ich teksty, więc odpowiedziałem, że jeśli chodzi o Niemcy to nie wiem, ponieważ ja ze znajomymi przyjechałem na ich koncert z Polski. Chyba nie uwierzył, ale patrzył jak na ufoludka. 

Po trudach koncertowo-podróżniczych skierowanie się najprostszą drogą do domu mogłoby się wydawać najbardziej racjonalną opcją – nie wiem czemu się nie wydawało. Mianowicie wróciliśmy drogą okrężną przez Poznań, gdzie opuściliśmy przytulny i ciepły wagon PKP w celu udania się na koncert legendy brytyjskiego street punka, czy tam oi!a, czyli The Business. Niestety legendy mają to do siebie, że najlepiej wypadają w odniesieniu do czasów dawno minionych i sam występ pozostawiał, oględnie mówiąc, wiele do życzenia. Raz, że kapeli się wydawało, że jak pomieszają stare brzmienie z amerykańskim hard corem to będzie gites git – ale nie było. A dwa, że ktoś kto udawał w klubie akustyka nagłaśniał koncert w… słuchawkach. No to może on w tych słuchawkach miał dźwięk jak żyletka, ale tak się akurat złożyło, że cała pozostała publika, w liczbie kilkuset osób, słuchawek podpiętych do konsolety nie miała, więc musiała się zadowolić dźwiękiem, który zdawał się wydobywać ze studni i to na sąsiedniej posesji. Cały plus, że o niebo lepiej wypadła tego wieczoru amerykańska kapela Murhy’s Law. Oddzielny temat do żartów z samego siebie to powrót – w zasadzie mieliśmy wrócić pociągiem, ale z Warszawy przyjechał autokar wypełniony znajomymi punkami i skinami – padła więc propozycja, żeby wracać z tą wesołą ekipą. Myk był w tym, że w drodze do Poznania, Mięso czyli mój i Wrzoska ziomek z Weisse Ubermenschen próbując ustawić szyberdach użył w pierwszej kolejności mięśni, zamiast zagłobowskiego oleum i w rezultacie ową klapę wyrwał z korzeniami. Zresztą o stanie całego towarzystwa niech świadczy fakt, że zgubili Mięsa podczas jednego z licznych sikających postojów i zorientowali się dopiero po przejechaniu kilku kilometrów – oczywiście zawrócili autokar by zabrać zaginionego, który odnalazł się na poboczu gdy dziarsko maszerował w kierunku Poznania. Wracając do podróży powrotnej to zapamiętam ją jako jedną z najgorszych nocy w swoim życiu – mimo, że był to wrzesień, na dworze było zimno jak cholera, a do tego lał deszcz. Dziura w autokarowym dachu była odpowiedzialna za stworzenie wewnątrz mikroklimatu rodem z powieści Jacka Londona – jednym słowem Alaska. Nie wiem kim jest czwarty jeździec apokalipsy, ale pierwszych trzech to bez wątpienia wiatr, deszcz oraz ziąb – a wszyscy trzej hulali przez całą noc po naszym środku lokomocji w drodze do Warszawy. Jak wróciłem do domu to mimo, że byłem półprzytomny wlazłem na godzinę do wanny z gorącą wodą. Tak to jest jak się złazi ze szlaku :/

Patreze, Piter, Belin 2001/2002

Wyjazd trzeci i ostatni, kierunek znowu, a jakże, niemiecki. Tym razem minifest pod kryptonimem Night of Hogomania II w berlińskim Razzle Dazzle, a pisząc po ludzku sajkowa impreza sylwestrowa. Strzelajcie towarzysze ale dokładnego składu wyjazdowiczów ni w ząb nie pamiętam. Na pewno kimaliśmy u Snopki i Berniego, a pierwszy raz zabrał się na tego typu ekskursja Patreze z De Tazsos, który z czasem miał się stać jednym z najbardziej zapalonych sajko-turystów koncertowych. Podczas sylwestrowego post-party u Berniego na kwadracie centralnym punktem części rozrywkowej miał być Adam Małysz one-man-show na prestiżowym Turnieju Czterech Skoczni. Nasz wąsaty superhero przeskakiwał wtedy wszystkich i wszystko, więc z poczuciem wyższości oraz lekką ironią tłumaczyliśmy zgromadzonym na piwie Niemcom, co za chwile spotka światową czołówkę skoczków narciarskich. Nie mieliśmy więc tęgich min, kiedy okazało się, że pocisnął go bez litości Hannawald. 

Impreza posylwestrowa: Ewka Crazy, Patreze, Berni, Monika i ???, Berlin
 W środku Justyna z Russem, Berlin 2001/2002

Nie wiem czy nastąpiło już u mnie jakieś wysycenie tematem, ale z pięciu grających kapel w miarę nieźle pamiętam set Demented Are Go i Pharaohs. O ile w pierwszym wypadku nie było taryfy ulgowej i Sparky z kamandą jak zwykle pojechali na pełnej kurwie, o tyle Pharaohs brzmiał jakoś tak mocno rockabillowo – w składzie pojawili się goście z Caravans, więc może po części dlatego. To, że nie pamiętam kapeli Rockin’ Slickers to akurat normalna sprawa, bo, że coś takiego istniało przypomniała mi dopiero niniejsza blogowa pisanina. To, że Ripmena olałem po 2-3 kawałkach w celach alkoholizacyjnych to też żadna sensacja. Ale pierwszy raz chyba poczułem lekki przesyt Mad Sinem – nie jestem pewny, ale był to chyba ich ostatni koncert jaki widziałem ze starym kontrabasistą, bo kurs na kalifornijskiego punk’n’rolla jaki wytyczył grupie jej lider, niespecjalnie odpowiadał Holliemu, który w pewnym momencie pomachał do reszty zespołu na auf wiedersehen. W każdym bądź razie czasy kiedy Mad Sin był muzycznym tsunami powoli odchodziły w przeszłość. Nie mówię o szoł scenicznym bo tu ciągle działo się tyle co na 10 innych kapelach razem wziętych, ale nie ma co ukrywać, że wydana w 2002 roku płyta Survival Of The Sickest mało miała wspólnego ze starym brzmieniem kapeli, a przypominała raczej to co zarejestrowali na aluminium Dead Kings. Aha, jak się na sylwka bawiliśmy to walutę podmienili – w jedną stronę bilet na metro kupowaliśmy w Markach, a z powrotem już w Euro. Niby kurs miał być taki, żeby ceny się nie pozmieniały, ale oczywiście szybko się w Niemczech konkretna drożyzna dla nas zrobiła. Według naszego Bobbiego dla Niemców zresztą też.

Demented Are Go, Hogomania II

Mad Sin, Hogomania II

Pharaohs, Hogomania II

Może uda się w późniejszym terminie dorzucić więcej fot - póki co thnx to Patreze za ujęcia z Hogomanii!

2 komentarze:

  1. Nie narzekaj na powrót z Businessów. Ty przynajmniej siedziałeś na fotelu, a ja turlałem się w tej dyndzie siedząc na podłodze, która raźno płynął sobie strumnień deszczówki. Jakoś tak po trzech godzinach jazdy przestało mi przeszkadzać, że mam cały mokry tyłek. Do Wa-wy dojechaliśmy się chyba coś koło 7 rano, a ja o 9 musiałem się stawić na uczelni, bo miałem umówione spotkanie z moim promotorem. Chyba nigdy wcześniej, ani później nie wspiąłem się na takie wyżyny silnej woli, że udało mi się tam wtedy dotrzeć :)

    PS: A! No i warto wspomnieć o tym, że Warszawska ekipa w sumie nie obejrzała koncertu Business do końca bo ruszyła na odsiecz Mięsowi, który wybrał się na jakiś pojedynek pieszy przed klub, a potem nie chcieli nas już wpuścić. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. siedziałem w fotelu tylko przez jakiś czas, bo z szyberdachu lał się strumień - czułem się jakby mnie ktoś wężem ogrodniczym polewał ;) potem siedziałem na schodach przy tylnych drzwiach - zamienił stryjek...
      a "zawody sportowe" pod klubem były w sumie ciekawsze od Businessów ;)

      Usuń