wtorek, 2 lipca 2013

Sajkostory 18



Prawdopodobnie 9 na 10 statystycznych Polaków poproszonych o odpowiedź, czy chętnie spędziłoby swój urlop w Moskwie i Petersburgu popukałoby się energicznie w czoło i spytało, co za debile w ogóle mają takie pomysły. Tak więc ten odcinek będzie o dwóch takich właśnie debilach, Piterze i Winie, którzy w lipcu 2000 roku zamiast ruszyć wydeptaną przez Kowalskich ścieżką wiodącą nad Bałtyk, Mazury czy Majorkę, wsiedli na Centralnej w wagon kupiejny z biletami na, bagatela, 42-godzinną podróż do Petersburga. Zaczęło się od tej sajkowej listy mailingowej, na której się udzielałem od ponad 2 lat, a były na niej aktywne też dwie czy trzy osoby z Rosji. Od Vadima z Mad Headsów mieliśmy sporo informacji na temat Petersburga jako stolicy rosyjskiego psychobilly, w tamtejszych klimatach miast przezywano nawet Psychoburgiem, bo muza ta była tam bardzo popularna i dobrze przyjmowana. Stamtąd pochodziła pierwsza rosyjska kapela sajko Meantraitors, organizowano tam też sporo imprez w klimatach, nawet udało im się koncert Meteorsów zrobić. Skontaktowałem się przez sajko listę z Evgenijem vel Jogurtem, który mieszkał w dawnej stolicy Rosji i obiecał on nam pomoc przy ogarnięciu się na miejscu.

Paradoksalnie dostać się wtedy do Rosji było znacznie łatwiej niż teraz, co nie znaczy, że łatwo. Putinowskie porządki dopiero wchodziły w życie i Polacy nie potrzebowali jeszcze płatnych wiz na wschód – fakt, że ot tak sobie wjechać nie było można, albo dawaj zaproszenie od miejscowego, co było mocno skomplikowane, albo kupuj drogi voucher turystyczny, albo… No właśnie, była taka luka, która nazywała się pieczątka AB, która nie kosztowała nic – mianowicie osoby udające się na wyjazd służbowy do Rosji mogłyby dostać pozwolenie wjazdu na ową pieczątkę. Obaj załatwiliśmy sobie w robocie lewe zaświadczenia, że jedziemy służbowo, niczym kaowiec na statek, a w konsulacie oczywiście nikomu nie przyszło do głowy, żeby to weryfikować. Po tej autokarowej podróży do Katalonii byłem w lekkiej panice jak zniesiemy 42 godziny w podróży, ale to był lajcik. Wagon kupiejny, cztery rozkładane łóżka, wyspałem się wtedy jak suseł, bo za bardzo nie było co w drodze robić. W sumie nawet jakoś się nie dłużyło, dawno nie byłem na wschodzie, więc nie wiem czy ten zwyczaj dalej tam funkcjonuje, ale wtedy jak pociąg stawał na większej stacji, czyli mniej więcej co trzy godziny, to miał z pół godziny postoju. Na peronie od razu zaczynał się trucht babuszek w kierunku wagonów – kobieciny wyciągały z koszyków wszelaki asortyment: domowe pierogi, własnoręcznie upieczone ciasta, suszone ryby, wódkę, piwa, wszelkie zakąski, łącznie z kiszonymi ogórkami – przez cały pobyt w Rosji najlepsze żarcie właśnie u tych babek zakupiłem. Czy muszę dodawać, że co postój to kolejne piwka były dokupywane? Ceny za jadło i wypitkę były tak śmieszne, że nawet mi nie przyszło do głowy by się targować, szczególnie na Białorusi, przez którą przejeżdżał nasz transport. W jakimś większym mieście, chyba Połocku, postój miał trwać ponad godzinę, więc postanowiłem trochę rozruszać szkity i obejrzeć okolice dworca. Przed głównym wyjściem na placu stała kolejka do nikąd złożona z mężczyzn zaopatrzonych w wiaderka, słoiki, czy plastikowe butelki. Zaintrygowany stanąłem z głupia frant i zacząłem się gapić na owo zjawisko. Po paru minutach podjechała cysterna, kolejka zafalowała, z szoferki wylazł nieśpiesznie gość, podłączył jakiś szlauch i zaczął lać do tych wszystkich wiaderek, słoików, garnków… piwo. Ha, trzeba też było ze swoim naczyniem przyjść ;) Ponieważ jednak takowego nie posiadałem zakupiłem białoruskie piwo w jakiejś budzie, a przy następnej mój wzrok przykuła sporej wielkości suszona ryba, która wydała mi się trafioną zagryzką do browaru. Ponieważ jednak w owej budzie nie zauważyłem sprzedającej, a już powoli chciałem wracać do wagonu, zajrzałem ze zniecierpliwieniem przez okienko do budy. W środku jakaś kobiecina sikała prosto do wiadra i ochota na suszoną rybę momentalnie mi przeszła.

Na dworcu wyszedł po nas Jogurt i odholował do hostelu. O ile ceny komunikacji i alkoholu, a częściowo i żarcia, były w Petersburgu wręcz nieprzyzwoicie tanie, o tyle z noclegami była kicha, bo cudzoziemcy musieli po przyjeździe do Rosji dostać tzw. registrację wystawioną przez hotel – w rezultacie hotele dla miejscowych były tanie, ale takie które mogły ową registrację wystawić to już kosztowały kupę kasy. Najtańszy był hostel nad samą Newą, który sobie liczył 12 czy 15 dolarów za noc w kilkuosobowym pokoju. Trochę po portfelach to uderzało, jedyne co dobre, że przez cały tydzień nikogo nam do pokoju nie dokwaterowali. W dodatku w recepcji powiedzieli nam, że jako Polacy registracji nie potrzebujemy, co się okazało finalnie nieprawdą, ale do tego dojdziemy.

Wino i Lenin pod dworcem finlandzkim w Petersburgu, na który wywiad niemiecki dostarczył go ze Szwajcarii w kwietniu 1917 roku w celu wywołania w Rosji przewrotu (Lenina oczywiście, nie Wina ;))

Jogurt po odstawieniu nas na kwaterę musiał lecieć do pracy, ustawiliśmy się na wieczór, a my tymczasem zamieniliśmy się w turystów. Petersburg okazał się wyjątkowo ładnym miastem, a jego historyczne centrum nie zostało praktycznie wcale zeszpecone przez architektoniczne socrealistyczne koszmarki. Oczywiście jak się w podwórko wlazło to syf wyłaził, ale z ulic poprzecinanych licznymi kanałami w amsterdamskim stylu to się nie rzucało w oczy. Zwiedzanie zaczęliśmy od zakupienia w sklepie piwa – wybór padła na markę Baltica, odkapslowaliśmy kluczami, gul gul i ulga, bo okazało się, że w Rosji piwo robią zupełnie niezłe, a po ubiegłorocznych złych doświadczeniach katalońskich jakieś tam obawy były, a białoruskie po drodze były w sumie nędzne. Następnie na Aurorę, gdzie jeden z marynarzy próbował nam opchnąć swoją czapkę, ale co my z nią do diabła niby mieliśmy potem zrobić? Potem przez większą część dnia włóczyliśmy się po Newskim Prospekcie i okolicach, docierając finalnie do Pałacu Zimowego. W 1917 Aurora wystrzeliła ślepy nabój dając sygnał do ataku na ów Pałac i rozpoczęcia bolszewickiego przewrotu, który zakończył kilkumiesięczny okres demokracji w Rosji, a dał narodziny totalitarnemu systemowi, który z kolei przemielił dziesiątki milionów ludzkich istnień. W roku 2000 zbolszewizowani marynarze na szczęście nie biegali już po ulicach, za to pod pałacem łaził facet z niedźwiedziem na łańcuchu, który w zamierzeniu miał być atrakcją turystyczną, a sprawiał jedynie koszmarnie smutne wrażenie umęczonego zwierzaka.

 Piter i Wino na Aurorze, gdzie rozpoczęło się nieszczęście zwane komunizmem

Wieczorem byliśmy umówieni z Jogurtem pod klubem Money Honey, gdzie grała jakaś lokalna kapela rockabillowa. Myśleliśmy, że mamy farta, że akurat nam się koncert trafił, ale gdzie. Okazało się, że tam kapela rockabilly grają codziennie, a jakby tego było mało na piętrze jest druga sala, gdzie też były codziennie imprezy, na których mogły grać kapele punkowe, ska, jazzowe, czy bluesowe. Wychodziło na to, że tam przez dwa tygodnie więcej się działo niż wówczas w Warszawie przez pół roku. Fakt faktem, że ta kapela rockabilly to nic odkrywczego nie pokazywała, głównie standardy odklepywali, grać potrafili, ale jakiegoś poweru większego to nie miało. Na sali było może ze 100 osób, z czego w klimatach może z kilka – przychodzili głównie normalsi sobie potańczyć. Obtańcowaliśmy z Winem jakieś dwie miejscowe studentki, do końca nie pamiętam nawet jak do hostelu wróciliśmy, bo piwo w lokalu kosztowało połowę tej ceny, co w Polsce. 
Klub Money is Honey, Petersburg, 2000

Następnego dnia mieliśmy obejrzeć Ermitaż. Wina rano spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem i powiedział, że bańka mu pęka i odpuszcza, ja się zawziąłem, bo byłem umówiony z Jogurtem – tam był taki myk, że jak bilet kupował miejscowy to kosztował on jakieś 4 zł, a jak innostraniec to ze 40, więc przebitka była kolosalna – ja stałem cicho, a on w kasie załatwił sprawę. Nie wiem czy na kacu z połowę muzeum daliśmy radę obejrzeć, ale nawet jak ktoś jest totalnym ignorantem w takich sprawach to wnętrze i kolekcja robią wrażenie, a ja mimo wszystko trochę się na tym znałem i interesowałem.

Kolejne dni bujaliśmy się z Winem po mieście, wieczory spędzając albo w Money Honey na rockabilly, albo w klubie sajkowym na Fontance. W sumie głównie w tym drugim, choć działo się tam niewiele, ale zawsze trochę sajkowców siedziało, można było wypić bro i posłuchać muzy. Z miejscowymi psychobilly szybko się zblatowaliśmy, oni nie mogli zrozumieć, po co my w ogóle na te rock’n’rolle łazimy – dla nich rockabillowcy to byli trendy strojnisie, z drogimi ciuchami, z dobrych domów i grzeczne laleczki. Skoro tak mówili to pewnie tak było, i fakt faktem tak też wyglądało – cała ta ekipa sajkowa widać było, że z dzielnic robotniczych, naszywki, koszulki i znaczki samoróbki, buty jak po ojcu, piwo kupowali najtańsze – od razu wspólny język znaleźliśmy ;) Inna sprawa, że klimaty mieli też momentami podejrzane - jak byliśmy u Jogurta na kwadracie oglądaliśmy foty z sajkowych koncertów i wyjazdów, patrzę a gospodarz coś tam próbuje schować, ale zdążyłem przylukać, że było tam parę zdjątek, na których ekipa „pięć piw” zamawiała. Ale nie nasza piaskownica, nie nasza sprawa. Innym razem łaziliśmy z Winem po mieście oddzielnie i się umówiliśmy na Fontance w klubie. O danej godzinie idę i widzę z daleka Wina jak stoi ze 100 metrów od miejscówki. Widzę, ze ma jakąś niepewną minę – Co jest, zamknięte?Nie, ale w środku ekipa nazioli siedzi… Cholera wie co robić. Jakoś niedługo przed naszym wyjazdem do Rosji polska psiarnia spałowała jakiś ruskich handlarzy i się z tego afera międzynarodowa wykręciła. Mieliśmy lekkiego pietra, że na miejscu ktoś na nas będzie mały rewanżyk za to próbował zrobić, a tu ekipa prawoskrętnych – stwierdziliśmy, że na wszelki wypadek napijemy się gdzie indziej i wpadniemy za jakiś czas. Później jak się pytaliśmy Jogurta, czy by się do nas przypultali to zrobił zdziwiona minę – Do Paljaków? A pacziemu? Oni tolka Kawkazów nie ljubiat. Rzeczywiście jakiegoś innego dnia w sajkowym klubie miała próbę jakaś oiowa kapela white power, siedziało tam trochę ich kumpli i nikt do nas nie miał problemów, że walimy obok browary i gadamy po polsku. Ruscy z Petersburga w ogóle okazali się przesympatycznymi ludźmi bardzo pozytywnie nastawionymi do Polaków. Wszędzie spotykaliśmy się z ogromną sympatią, na imprezach to każdy momentalnie chciał z nami się stukać butelkami czy kuflami, raz jakaś laska jak usłyszała, że gadamy po swojemu, aż zaczęła wzdychać, że uwielbia nasz język i że ona to wszystkie filmy z Lindą zna ;) Zarówno w podstawówce jak i w liceum olewałem naukę rosyjskiego z powodów ideologicznych, zupełnie bez sensu, ale coś tam mi do łba wtłoczyli, bo po trzech dniach wszystko zacząłem sobie przypominać, tak samo zresztą jak Wino, a miejscowi twierdzili, że gadamy zupełnie zrozumiale, tylko jak Estończycy, kalecząc słowa i z dziwnym akcentem ;) Aż mi raz głupio się zrobiło jak jeden taki konkretniejszy sajkowiec po pijaku ze mną gadał i zeszło na temat Czeczeni – akurat tam druga lokalna wojna się zaczęła, i on nie mógł zrozumieć, dlaczego w Polsce sprawa czeczeńska cieszy się taką sympatią, powiedział, że zginął tam jego kumpel. Z drugiej strony sam przyznawał, że powinno się im dać niepodległość, ale zaorać granicę, postawić zasieki i karabiny maszynowe – niech się każdy rządzi u siebie. 

Klub sajkowy na Fontance, 2000, Petersburg
 
Ok., to może przeskoczę znowu na turystykę. Każdego dnia mimo intensywnego wieczornego imprezowania włóczyliśmy się też sporo po mieście, którego zabytkowa część ciągnęła się kilometrami, więc cały czas poznawaliśmy coś nowego. Pod tym względem Petersburg bije nawet czeską Pragę, czy Budapeszt. Jeśli chodzi o wypicie browara i wódeczki to też było rewelacyjnie. Bilet trolejbusowy kosztował równowartość 20 groszy, a taksówka do nas do hostelu chyba z 8 zł. Ciekawa sprawa była tez z takim miejskim autostopem, okazało się, że można było machać na normalne samochody, gościu się zatrzymywał, pytał gdzie się jedzie i jak mu było po drodze to brał z 50-60% tego co taryfa, jaja normalnie, ale pomysłowe. Natomiast jedna rzecz była kompletnie do dupy – gastronomia. Nie wiem czy to dziedzictwo komunizmu, ale tam nie szło dobrze zjeść – co knajpa to zonk. W sumie najlepiej podali w knajpie gruzińskiej, ale cena to była taka warszawska i to z górką. W restauracji wegetariańskiej smakowało jakby żadnej przyprawy nie dorzucili, w lokalnej to tylko raki się nadawały do zjedzenia, ale po nich to wyszedłem bardziej głodny niż przed jedzeniem – w dodatku podczas posiłku towarzyszył mi oburzony wzrok Wina jak ja jestem w stanie zjeść taką kreaturę ze szczypcami. Największy total to była knajpa uzbecka – mam specyficzną dietę – to znaczy nie jem mięsa z wyjątkiem ryb i owoców morza (rak to chyba z owoce jeziora kolego narratorze), ale jakiegoś dnia nie mogliśmy znaleźć żadnej garmażerki – w końcu tych Uzbeków wypatrzyliśmy. Włazimy, ja się pytam czy jest coś bez mięsa, więc oni na mnie jak na ufoludka. Dobra, nogi strudzone, wezmę zupę, mięso odłowię na serwetkę, tym bardziej, że Winowi już leci ślina na steki. Po czym dostałem zupę, wyglądało to tak, że w talerzu pływało trochę cieczy, z której wystawała olbrzymia góra mięcha :) No to miał Wino wyżerkę ;) W sumie najlepsze żarcie to było z ulicy od bab, pierożki, czy czeburaki – takie ciasto napchane jakimś nadzieniem – ziemniakami, serem, szpinakiem za 1 zł za sztukę.

Petersburg okazał się też wyjątkowo wyluzowanym miastem, tam się wieczorami tłumy przewalały po centrum, sporo było młodzieży w subkulturowych stylach, a miejscowa milicja (tak, tak – milicja) sprawiała wrażenie jakby miała wszystko w czterech literach. Wracając z miejscową ekipą z jakiejś popijawy Wino zobaczył stójkowego na skrzyżowaniu i pyta się – A jak po waszemu przezywacie milicjantów? – Mienty. No to Wina wyskandował owo słowo się na całe gardziołko, trzeba go był prawie zakneblować, w końcu chodziło o to by sobie poużywać, a nie ponadużywać – a dołka w Rosji to ja bym nie chciał oglądać.

Melanż z miejscową ekipą w metrze, Jogurt tańcuje po środku, 2000, Petersburg
 
Łażąc po mieście nie obyło się też bez wizyt w sklepach muzycznych. Piraternia na całego – zakupiłem trochę nielegalnych wydań Meteorsów czy Batmobile na CD, ale prawdziwy elektroszok nastąpił dopiero po wejściu do jakiegoś małego sklepiku muzycznego niedaleko Newskiego. Był kiedyś taki sklep w Warszawie na Ząbkowskiej, pod nazwą Dziupla, gdzie w czasach PRL-u można było za złodziejskie ceny kupić spiratowane kasety zachodnich kapel punkowych i metalowych. To był jego Petersburski odpowiednik, z tym, że ceny były dużo bardziej przystępne, a asortyment kaset obejmował ze sto pozycji psychobilly. Przez kilka sekund patrzyliśmy z niedowierzaniem na to, co leżało za ladą, następne kilka sekund na siebie i machinalnie ręce sięgnęły do portfeli. Wtedy jeszcze nie ściągało się muzy z sieci, to było jak włamanie dziecka do zabawkowego, czy alkoholika do monopolowego. Wracaliśmy do Polski z plecakami wypchanymi tymi kasetami, z miesiąc mi to zabrało, żeby wszystko dokładnie przesłuchać.

Bombers, Poligon, 2000 (widać coś? :/)

 Mosquito, Poligon, 2000

Zwieńczeniem wizyty w Piterze (jak wdzięcznie przezywano St. Petersburg) był koncert w klubie Poligon miejscowej kapeli sajkowej Mosquito oraz grupy Bombers, która z kolei lawirowała pomiędzy klimatami sajkowymi a surfowymi. Z klubu na Fontance znaliśmy z kilkanaście osób, na koncercie było ze sto kilkadziesiąt i z miejsca jako Polacy staliśmy się mini atrakcją. W sumie recenzowanie koncertu, podczas którego wypiło się chyba z 8 piw zakrawa na szalbierstwo, ale z tego co pamiętam to nawet bardziej podobał mi się ten pokręcony surf w wykonaniu Bombers, aczkolwiek Moskity tez zagrały z ładnym kopem. Impreza zakończyła się prawie dokładnie o północy, wybijamy na dwór a tu jasno jak w dzień – cały urok białych nocy, które w połowie lipca miały się jeszcze całkiem dobrze. Wieczór zakończył się huczną imprezą na kwadracie u jednego z miejscowych sajkowców, którą przerwał bezceremonialnie sąsiad o wyglądzie boksera wagi ciężkiej, który po prostu wlazł do mieszkania, wyłączył stereo i powiedział coś zdenerwowanym głosem wspomagając to gestykulacją zaciśniętą pięścią.

Z miejscową ekipą po koncercie w Poligonie, 2000, Petersburg - północ, a jest tylko lekki zmrok - białe noce ;)

Nasze rosyjskie wakacje miał zwieńczyć jednodniowy trip do Moskwy. To znaczy mieliśmy tam dotrzeć nocnym pociągiem z Pitera, spędzić cały dzień i się załadować w nocny międzynarodowy do Warszawy tak by oszczędzić na noclegu, tym bardziej, że w tamtym mieście nie mieliśmy już na nikogo namiarów. Tyle, że nie wiedzieliśmy jaka to kołomyja by kupić bilet na ruski pociąg, normalne cyrk – na pierwszym dworcu powiedzieli, że mogą nam, jako cudzoziemcom sprzedać bilety tylko po specjalnej taryfie, czyli jak za zboże. Jak poszliśmy na główny wakzał to kolejka wyglądała jak na miesiąc stania. W desperacji nawet zastanawialiśmy się czy nie polecieć samolotem, ale spróbowaliśmy jeszcze innego dworca – tam była oddzielna kolejka dla innostrańców, ale można było kupić po zwyczajnej cenie – do kasy raptem ze 12 osób, a stania na 4 godziny – nie uwierzyłbym gdybym tego wtedy nie przeżył, a potem znowu na Ukrainie. Za nami stała Finka i mieliśmy w trójkę niezła polewkę z tej całej biurokracji. W kasie spisywali wszystkie dane z paszportu, wypytywali się o jakieś pierdóły, a na koniec jeszcze trzeba się było podpisać – powagę całego tego ceremoniału oddaje fakt, że Wino podpisał się jako Wiertaliot (helikopter), a ja jako Napoleon Bonaparte. Niestety nie dostaliśmy miejsc na sypialne, tylko na 3 klasę, za współpodróżnych mając Cyganów i Kaukazów, przez co podczas jazdy chęć snu walczyła z chęcią pilnowania bagażu. Za to cena wynosiła mniej więcej 10 zł za 700-kilometrowy trip.

Moskwa okazała się totalnym zaprzeczeniem Petersburga. Raz, że ceny nagle skoczyły do warszawskich, przynajmniej, jeśli chodzi o piwo w knajpie czy frytki w budzie. Dwa, że na ulicach zamiast nadbałtyckiego luzu czaiły się patrole milicjantów z karabinami, i to nie takie po dwóch tylko po siedmiu-ośmiu typa. Do tego architektura rodem z najgorszych socrealistycznych wizji - kilkunastopiętrowe, szare bloczyska wciśnięte w Arbat, siedem gmaszysk, na których wzorowano warszawski Pałac Stalina (obecnie Kultury i Nauki), tyle, że znacznie większych od naszego, rozpadające się osiedla z wielkiej płyty. To co ciekawego w centrum to obeszliśmy w niecałą godzinę, Arbat, Plac Czerwony, Kreml zza muru, bo bilety dla obcokrajowców w kosmicznej cenie i pojechaliśmy na Patriarsze Pruda wypić po piwku – jak ktoś czytał Mistrza i Małgorzatę to będzie wiedział o co biega, a jak nie, to może się skusi by sięgnąć do lektury – żałować nie będzie ;) 

Wino na Patriarszych Prudach, Moskwa, 2000

Następnym punktem programu było moskiewskie muzeum, gdzie zgromadzono ogromna kolekcję malarską (m.in. van Gogha, Gauguina, Picasassa, Matissa) w znacznej części zajumaną przez Armię Czerwoną podczas jej marszu przez Europę. Znowu myk z biletami, dla swoich parę złotych, dla obcokrajowców kilkanaście dolców. Postanowiłem więc przypalić głupa, proszę dwa biljety i daję odliczona kasę jak dla miejscowych. Baba w kasie na mnie patrzy krzywym wzrokiem i pyta – A wy adkuda? Myśl, Piter, myśl – Eeee, z Bielarussi… Na to ona, że ja wcale nie gadam jak Białorusin, więc już z głupia frant, że jestem Polakiem z Grodna. Pomarudziła, ale paszportu nie chciała i sprzedała po tańszej cenie ;) Ponieważ pociąg mieliśmy dopiero o północy w akcie desperacji zwiedziliśmy nawet miejscowe zoo, a pod wieczór zamelinowaliśmy się w dworcowej knajpie, bo niebezpiecznie wzrosła ilość milicyjnych patroli. W końcu wskok do pociągu, wskok na wyro, piwo na dobranoc i kierunek dom. Na granicy byliśmy późnym rankiem i się zaczęły jazdy z brakiem naszej registracji, która wbrew zapewnieniom hostelu jednak okazała się niezbędną. Celnik zaczął się pultać, pies mu mordę drapał, zaczął się wypytywać, co to w ogóle za wyjazd służbowy był, co robiliśmy, z kim się spotykaliśmy – ja od czapy, że załatwialiśmy sprzęt do wędkarskich sklepów. Chyba uwierzył, ale jeszcze się pytał ile kasy nam zostało, bo chciał łapówę, ale pokazaliśmy mu kartę kredytową Wina, że takie mamy plastikowe pieniążki – zabrał nasze paszporty, ale wróci za godzinę i oddał – chyba mu się nie chciało z nami szarpać, ale co nam kutasina strachu napędził… Jeszcze nas kanar zaczął nagabywać, bo usłyszał, że o tych wędkarzach do celnika nawijam, gdzie on ma w Polsce dobry ponton kupić. Jak granicę przekraczaliśmy to chyba wszyscy w pociągu słyszeli jak nam kamienie z serc do Bugu wpadały. Anyway – pojechałbym tam jeszcze raz, ale granica teraz szczelniejsza i już takie wygibasy by nie przeszły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz