poniedziałek, 15 lipca 2013

Sajkostory 21



16 września 2001 roku w klubie CDQ odbyła się impreza pod szyldem Psychotic Night, bijąca pod względem ilości grup wszystkie poprzednie wydarzenia tego typu jakie miały miejsce w Warszawie. Nie dość, że zagrały aż trzy, a niech tam będzie, ze Skarpetą to nawet cztery kapele z klimatu, to po raz pierwszy część z nich przyjechała zza zachodniej granicy. Motorem i głównym organizatorem całego przedsięwzięcia była Justyna, a wielce pomocna okazała się w tej materii jej zażyła znajomość z Russem z Death Valley Surfers. Russ był starym londyńskim załogantem jeszcze z pionierskich lat psychobilly, przez jakiś czas grał w Highliners na perce, sporo udzielał się na sajkowej liście mailingowej, a bezpośrednio poznaliśmy go na tych wywczasach w Calelli. Bardzo sympatyczny i rozrywkowy gość ze srebrną jedynką w uzębieniu ;) Justyna z Russem w pewnym momencie stali się taką nieformalną parą, a po jakimś czasie już najzupełniej formalną, bo nasza sajko-girl wyprowadziła się do Londka i wzięła z liderem Death Valley ślub. Dokładnie nie pamiętam kiedy to było, chyba w 2002, ale głowy nie dam. Był to więc ostatni koncert robiony przez Justynę skoro wkrótce miała opuścić Warszawę. Parę lat później po rozstaniu z Russem, przeprowadziła się do Berlina, gdzie związała się ze Steinem z Mad Sina – od lat nie mam z nią żadnego kontaktu, więc może tyle w temacie.

W zamierzeniu na koncercie miała zagrać też Partia, ale odmówili Justynie z powodu kolidowania terminu z ich koncertem. To znaczy oni grali w stolicy jakoś kilka dni przed tą imprezą i Lesław przyznał, że z ich punktu widzenia to bez sensu występować w CDQ, bo kto wtedy przyjdzie na ten wcześniejszy koncert. Może nie do końca podobała mi się ta postawa, natomiast ceniłem sobie, że postawili sprawę jasno i zachowali się szczerze. My ciągnęliśmy swój sajkowy wózek, oni swój partyjno-kometowy – zwykle było nam po drodze, ale jak się przytrafiła tak historia, że jednak nie, to póki co nikt jeszcze z tego problemu nie robił. Dopiero w następnym roku dobre relacje z zespołem miały się zacząć psuć w tempie nieświeżego jajeczka. 

Ostatecznie line-up przedstawiał się następująco: Skarpeta, Stan Zvezda, Death Valley Surfers i Astro-Zombies. Skarpeta grała wtedy już zupełnie znośne dla ucha, choć nigdy tak naprawdę nie udało im się wskoczyć na jakiś naprawdę przyzwoity level – dopiero późniejszy projekt Arcziego i Plebana – Robotix miał naprawdę zdrowe kopnięcie. Stan Zvezda z kolei… zaraz, zaraz, jaka Stan Zvezda? Skąd? Kiedy? Przecież mamy rok 2001, a nie 1987. Jak się jest w środku jakiegoś wydarzenia czasami trudno ogarnąć jak ono jest postrzegane na zewnątrz, ale wygląda na to, że te kilka lat aktywności paru, a następnie kilkunastu osób związanych z warszawskim psychobilly, a także robota Lesława i spółki, były bardziej zauważalne niż nam się wydawało. W tym okresie Komety nagrały też studyjną wersję starego kawałka Stan Zvezdy Król filperów, a w zasadzie jego bardzo luźną interpretację. Sam kawałek puszczany w Radiostacji przypomniał ludziom o pionierach polskiego sajko. Z punkt widzenia Zvezdy można się zapoznać czytając wywiad jaki udzielili Wyborczej przed swoim reaktywacyjnym koncertem w CDQ. To też był jakiś znak czasu, że wysokonakładowa prasa zaczęła zwracać uwagę na zjawisko znane pod nazwą psychobilly. Na początku występu wydawali się lekko stremowani, ale Jacek szybko wziął szoł na siebie i rozruszał publikę oraz resztę zespołu. Zagrali wyłącznie stare numery z lat 80-tych i pozostawili po sobie bardzo dobre wrażenie.

Stan Zvezda (fot. Siva, http://www.psychobilly.pl)

 Być i umrzeć jak James Dean

CO JEST GRANE nr 37 dodatek do CO JEST GRANE nr 215, 
wydanie z dnia 14/09/2001, str. 14

Stan Zvezda w Centralnym Domu Qultury



Legenda punk rocka i psychobilly Stan Zvezda po 12 latach hibernacji powróci na scenę na niedzielnej (16 września) Psychotic Night w Centralnym Domu Qultury.


Będzie towarzyszyć angielskiej psychobillowej Death Valley Surfers, francuskiej rockabillowej The Astro Zombies oraz grającej psychoska Skarpecie z Pułtuska. Rozmawiamy z wokalistą Stan Zvezdy Jackiem i jej perkusistą Korkoszem.



Alex Kłoś: Chłopaki, a więc nie dość Wam jeszcze rock'n'rolla?

Jacek: Nie dość.

Korkosz: Rock'n'roll to część mojego życia, której nigdy nie będzie mi dosyć.

Jesteś w zespole od początku, przypomnij, jak to się zaczęło?

Korkosz: Pod koniec pierwszej połowy lat 80. w liceum założyliśmy z wokalistą Robertem "Sajmonem" Sokołowskim, basistą Markiem "Postępem" Kuleszą i gitarzystą Wojtkiem "Frankiem" Frączakiem kapelę. Zaczęliśmy grać próby, po roku zaczęły się koncerty i okazało się, że jest fajnie.

Jaka była hardcore'owa Stan Zvezda?

Jacek: To byli bezkompromisowi, olewający karierę punkowcy. Taki był przede wszystkim "Franek". Nie chciał, żeby udzielali wywiadów, był przeciwny temu, by ich utwory puszczano w radiu. Wystąpili za to w Jarocinie w 1985 r.

Jak było?

Korkosz: Przyjechała wtedy z Warszawy bardzo mocna załoga. Na naszym koncercie doszło do poważnej zadymy. Nie wiem, czy ludzi nakręciła tak nasza muzyka, czy było takie ciśnienie. Generalnie poszło o to, że kamerzyści, którzy pracowali nad filmem, zaczęli wchodzić na scenę i kręcić z bliska to, co się tam dzieje, i przy okazji publiczność pod sceną. Ludziom to się nie spodobało, zaczęli krzyczeć, że nie są małpami w zoo i by ich nie filmować. Doszło do tego, że jeden z kamerzystów dostał w trąbę. Organizatorzy wyłączyli przody [stojące po obu stronach sceny głośniki - red.] i praktycznie nic nie było słychać. My jednak graliśmy dalej na wzmacniaczach na scenie. Przez to wszystko nasz koncert został zapamiętany.

Dlaczego zmieniliście styl z hard core'u na psychobilly?

Korkosz: To nie była zmiana stylu. To był nadal punk rock. Punk opiera się na dwóch, trzech akordach i nie ma nic wspólnego z bluesem, od którego pochodzi w prostej linii rock'n'roll. Połączenie tych dwóch opcji daje ciekawy efekt. Powiększają się możliwości wyrazu.

A kto rzucił pomysł na granie psychobilly?

Korkosz: Z kapeli wyleciał "Sajmon".

Jacek: Zabrali mnie na koncert do Gdańska. W ciągu dwóch dni musiałem nauczyć się tekstów, które i tak zaśpiewałem w końcu z kartki. W składzie nie było już "Postępa", zamiast którego na basie grał "Banan" [Krzysztof "Banan" Banasik, muzyk Kultu i Armii - red.]. Stwierdziliśmy, że trzeba coś zmienić, i wykombinowaliśmy, że będziemy grać punkowego rock'n'rolla. Wkrótce odszedł "Banan" i pojawił się kolejny basista - Mariusz "Zyziek" Zych. Przed nim basistami byli też przez chwilę Kuba Panow i Wojtek Szewko.

Kiedy zaczęliście grać nową muzykę, zmieniły się image i filozofia kapeli.

Jacek: Przyjeżdżali z zagranicy ludzie, którzy przywozili płyty z psychobilly. W Tonpressie wychodziły rock'n'rollowe płyty, np. składanka "Psycho Attack Over Europe", a w kinach puszczali rock'n'rollowe filmy, takie jak "Dzika namiętność" czy "Blue Velvet". Generalnie zaczęły pojawiać się takie klimaciki, a my robiliśmy polską odmianę tego wszystkiego, nie wzorując się, ale idąc własną drogą.

Czasami zapożyczając jednak to i owo...

Jacek: Z The Cramps i Long Tall Texans...

Korkosz: ...to było jednak nie do końca świadome!

Jacek: Graliśmy też "Glorie" Vana Morrisona. Trochę było takich korzeni.

Pojawiła się też nieliczna, ale bardzo konkretna załoga psycho.

Jacek: Głównie Szymon Jaworski, Kuba Panow i Rafał Ciszewski [dwaj ostatni są dziś muzykami hard- core'owego Poker Face - red.]. Chłopaki mieli baki, buty na słoninie albo ultra ciężkie glany, wąskie dżinsy zachlapane bielinką, masę znaczków, włosy w czub i chodzili w czarno-białych bejsbolówkach. Naprawdę dobrze razem wyglądaliśmy. Niestety, później podchwycili te klimaty skinheadzi.

To było coś nowego, ale jednocześnie odpowiadającego ogólnym trendom w kulturze. Załoga psycho była - można powiedzieć - elitarna, ale zrobiła się np. moda na noszenie baków, czyli tzw. pksów, nosiło je całkiem sporo osób.

Podobne zespoły pojawiły się w Trójmieście.

Jacek: To było jak odbijanie piłeczki pingpongowej. Tam grało Los Piranios del Balticos, a przede wszystkim Marilyn Monroe. To była też rock'n'rollowa kapela, choć grająca lżej niż my. Poza tym oczywiście kręciła nas Apteka.

Wasz psychobillowy materiał zaczął się krystalizować ok. 1986 r., Kto był jego głównym autorem?

Jacek: Przede wszystkim "Franek". Miał w domu komputer, na którym robił praktycznie całe kawałki. Potem przynosił je do mnie po to, bym wybrał te, które mi się podobają, i dośpiewał wokal. Tak powstały pierwsze utwory. Potem było już normalnie: ktoś przynosił jakiś pomysł, który razem rozwijaliśmy, np. bas do "Git Boys" wymyślił Kuba Panow.

"Franek" był jednak zawsze muzycznym mózgiem. Teraz mieszka w Kanadzie, gdzie napisał pracę doktorską z informatyki. Magisterską zrobił w Paryżu. Tam też założył kapelę, która grała kawałki Stan Zvezdy, oczywiście po francusku. Jest nadal rock'n'rollowcem, w swoim instytucie postawił perkusję.

Jak powstawały Wasze rock'n'rollowo-uliczno-komiksowe teksty?

Jacek: W zasadzie to mój brat Przemek pokazał mi, jak można pisać fajne teksty, poetyckie i rock'n'rollowe. Napisał np. teksty do "Walcz" i "Git Boys". Wkład w pisanie tekstów miał też Kuba Panow.

Wasz koncert w Jarocinie w 1987 r. był głośnym wydarzeniem.

Jacek: Co prawda publiczność była punkowa, ale odbiór był bardzo dobry. Byliśmy jedną z siedmiu wyróżnionych kapel. Dostaliśmy też nagrodę "Magazynu Muzycznego".

Korkosz: Doceniła nas zarówno publiczność, jak i krytycy. Im spodobał się głównie Jacek jako wokalista.

Niebawem "Zyziek" odszedł do The Klaszcz, pojawił się za to z powrotem Banan.

Jacek: Doszedł też drugi gitarzysta - "Sagan". Franek coraz częściej wyjeżdżał na Zachód i trzeba było znaleźć kogoś, kto byłby pewny. Graliśmy sporo koncertów. Zespół się rozwijał.

Dlaczego nie nagraliście materiału? Zostało po Was tylko kilka utworów nagranych na żywo w pustej sali w Remoncie i zapis koncertu w Jarocinie.

Jacek: To była głównie koncertowa kapela. Nie zależało nam szczególnie na tym, by nagrywać płyty.

Korkosz: Nie zależało nam do tego stopnia, że nie sprowokowaliśmy takiej sytuacji. Nie było nikogo, kto by się tym poważnie zajął. Mieliśmy zresztą już nagrywać płytę, ale w wytwórni, która miała ją wydać, zabrakło masy do tłoczenia płyt.

Mieliście bardzo dobry program, świetnie graliście i byliście popularni. Dlaczego przestaliście działać?

Korkosz: Nie interesowała nas komercyjna działalność. Wydawanie kolejnych płyt i granie iluś tam koncertów miesięcznie.

Jacek: Propozycję wydania płyty dostaliśmy o rok za późno. Niestety, okazało się, że nie możemy utrzymać się z muzyki. W sumie czas się w moim życiu zrobił zdecydowanie nie rock'n'rollowy. Musiałem iść do pracy. Stwierdziliśmy, że lepiej odpuścić i wrócić za jakiś czas, niż się tak szarpać. Wyjechałem do Holandii, gdzie zarabiałem, np. grając w metrze na gitarze.

Wracacie na scenę po dwunastu latach. Jak do tego doszło?

Jacek: Spotkaliśmy się przypadkiem z "Korkoszem" na ulicy i zaczęliśmy gadać o tym, że warto by reaktywować zespół. Czasy znów są rock'n'rollowe.

To znaczy?

Jacek: Można wszędzie kupić piwo. Są kluby, w których można grać, można jakoś istnieć na undergroundowym rynku.

Ciężko było zacząć na nowo grać?

Korkosz: Jakoś ta maszyna ruszyła, może nie od razu, ale jednak zdecydowanie do przodu. Mieliśmy problemy z basistą. Było ich wielu, ale w końcu został nim Grzesiek "Stanisław" Staszko, który miał grać pierwotnie na gitarze. Teraz na gitarze gra Robert "Dziurka" Dziura. Kiedyś razem grali w hardrockowym zespole Parter Mozg.

Co zaproponujecie publiczności?

Jacek: Stare klimaty plus dwa nowe numery.

Korkosz: Stare numery gramy przez sentyment, okazało się, że są ponadczasowe. Robimy jednak nowe rzeczy, które - mówiąc szczerze - bardzo mi odpowiadają.

Jacek: Ale jest ich za mało, by można mówić o stylu, jaki teraz obierzemy. Nie jest to jednak psychobilly.

Podczas Waszego niebytu o Stanie Zvezda przypomniała Partia, nagrywając Waszego "Króla fliperów".

Jacek: Jesteśmy im bardzo wdzięczni. Mogłem rano włączyć Radiostację i słuchać swojego utworu. To też było bodźcem do tego, by zacząć z powrotem grać. Okazało się, że są ludzie, którzy czekają na naszą muzykę.

Jak ci się podoba Partia?

Jacek: Bardzo. Nawet kiedy nie grali naszego utworu, czułem jakiś związek z tą grupą. Od pewnego czasu na basie gra w Partii Wojtek Szewko. I oni, i my gramy też utwory o Jamesie Deanie. Z co prawda troszkę innym tekstem. Partia śpiewa: "Chcę umrzeć jak James Dean", a Stan Zvezda: "Chce być jak James Dean", ale to drobiazg.


Psychotic Night - niedziela, 16 września, Centralny Dom Qultury, ul. Burakowska 12, godz. 19, bilety 20 zł

ALEX KŁOŚ

Jako trzeci na scenę wskoczyli Death Valley Surfers, czyli kapela Russa, który grał w niej na gitarze, jak również pełnił obowiązki wokalisty. Drugą gitarzystką była Kathy, czterdziestoletnia babka o figurze nastolatki – przez co mogła sobie pozwolić na performance w wyjątkowo krótkiej i obcisłej miniówce ;) Po odejściu z DVS założyła własną formację Kathy-X, która w przyszłości miała parę razy występować w Polsce, a nawet zrealizować i wydać w naszym kraju płytę długogrającą. Death Valley mieli w zestawie oprócz dwóch gitar, basu i perki także saksofon, a ich granie dalekie było od klasycznej wersji psychobilly, bardziej przypominając rock’n’rollowo-sajkowy kabaret jaki uprawiali King Kurt i Highliners. King Kurt byli pierwszymi wielki rywalami The Meteors jeśli chodzi o względy fanów sajko, choć doprawdy nie podejmę się rozstrzygać nie kończące się dysputy – azaliż było to true psychobilly, czy nie było? W każdym bądź razie, w kierunku takiego grania podążyło znacznie mniej zespołów, niż za pomysłami P. Paul Fenecha, co też o czymś świadczy. Niemniej na koncertowe dansy sprawdzało się to znakomicie, nawet biorąc pod uwagę, że DVS był co najwyżej taką ubogą wersją Kurtsów – za to braki w oryginalności nadrabiali entuzjazmem i scenicznym szołem.

Death Valley Surfers w roku 2000 (fot. http://www.deathvalleysurfers.co.uk)

Gwiazda wieczoru była francuska kapela Astro-Zombies, wtedy jeszcze w oryginalnym składzie, która w tym czasie grała muzę mocno inspirowaną dokonaniami Meteors (dla odmiany od DVS). Swoją pierwszą płytę nagrywali zresztą w studio Fenecha In Heaven, a ten z kolei zajmował się jej miksowaniem. Współpraca szła też w drugą stronę bo gitarzysta Bobby i perkusista Gaybeul wspierali w tym czasie P. Paula na scenie w jego solowym projekcie, a nawet brali udział w nagrywaniu Screaming In The 10th Key. Mimo, że muzyczne podobieństwa do Meteors  były oczywistą oczywistością, o tyle na żywca Astro-Zombies wyrzucali z siebie kawał energii, co publiczność szybko doceniła zamieniając kilkanaście metrów kwadratowych pod sceną w godzinny wrecking-pogo-pit, z małą skankującą przerwą na Berthę Lou. Szczególny aplauz wzbudzały też slapujące solówki Blondo na kontrabasie. O ile mnie pamięć nie zawodzi to frekwencja była zadowalająca - jakiś powalających tłumów nie zanotowano, ale te 150 osób przyszło, z czego kilkanaście można było z czystym sumieniem zakwalifikować do subkultury psychobilly. Nawet jeden ze starych załogantów z lat 80-tych wytargał z jakiegoś zapomnianego kufra starą koszulkę Guana Batz ;) Aczkolwiek czy dotrwał on do Astro-Zombies to mam poważne wątpliwości, bo już na koncercie Death Valley Surfers pokładał się pod sceną przy okazji próbując złapać za nogą gitarzystkę Kathy. 

Astro-Zombies, pierwszy skład

Jeśli ktoś dysponuje fotkami z koncertu w CDQ byłbym bardzo wdzięczny za udostępnienie ;)

2 komentarze:

  1. O ile dobrze pamiętam to Kuba tę koszulkę Guana Batz rozszarpał na strzępy już podczas koncertu DVS, w takim stylu, ze od samego Reytana dostałby najwyższe noty.

    OdpowiedzUsuń
  2. No cóż, znoszone ciuchy mają to do siebie, że trzeba z nimi jak z jajkiem. Ciekawe czy Reytan też kogoś za nogi próbował łapać? ;)

    OdpowiedzUsuń