środa, 31 grudnia 2014

sajkostory 42



Dobrze żarło aż zdechło. Po szóstej edycji Saturday Psychobilly Night Cosmiki stanęły przed nie lada zagwozdką jak tu zaradzić, żeby najpopularniejsza w stolicy impreza undergroundowa nie padła. Wiele nie uradzili, choć szczerze mówiąc pole manewru nie było specjalnie szerokie. Od początku do całego przedsięwzięcia podchodzili bardziej merkantylnie niż ideowo, mieli w tym swoje interesy i z pewnością ich biznesplan nie polegał na dokładaniu do owej imprezy. Frekwencja na The Meteors nie była taka jak się spodziewali, co unaoczniło im fakt, który dla mnie był oczywisty od samego początku – psychobilly to nie jest pakiet akcji z wysoką stopą zwrotu. Zawsze była to niszowa sprawa, margines marginesu na rynkach muzycznych, a przy odrobinie szczęścia ze wstrzeleniem się w korzystną koniunkturę można było trochę z tego grosza wyciągnąć, ale traktować jako długofalową inwestycję… Trochę powagi. Akurat na początku XXI wieku w Warszawie ta koniunktura była i udało się zorganizować całą serię naprawdę kapitalnych imprez, ściągnąć fajnych kapel czy dać dodatkowego kopa rozwijającej się rodzimej scenie, ale to było chodzeniem po tak cienkim lodzie, że można się tylko cieszyć z tego co udało się dokonać zanim nastąpiło tąpnięcie. 
VII sajko najt Cosmiki obmyślili sobie w ten sposób, że zrobią imprezę po absolutnej taniości, za to cenę za bilety podyktują konkretną. Niby 25 złotych nie było jakimś kosmosem, szczególnie dla fanów gatunku, ale dla przypadkowych imprezowiczów, którzy zawsze stanowili mniej więcej połowę publiki sajko najtów to była już stawka z dupy. Tydzień przed owym koncertem w Punkcie był mini-fest punkowy z The Analogs jako gwiazdą wieczoru i biletami po 35 zeta – przyszły spore tłumy, które urządziły sobie imprezę na zewnątrz przy piwie kupowanym w okolicznych sklepach, a klub w środku świecił puchami. Organizatorzy w akcie desperacji przed setem Analogsów ogłosili, że schodzą ostro z ceną - do głupich 10 złotych i dopiero wtedy wszyscy ruszyli do wejścia. 

DJ Callulna vel Wrzosek oraz Sylwia 
Wracając do sobotniego psychobilly to zestaw mało znanych kapel nie zachęcał do przyjazdu ekipy i sajkofanów spoza Warszawy, a kilka konkurencyjnych imprez jak festiwal antify, gdzie grał Flymen, jeszcze obniżyły marną frekwencję. Pewnie sam antifowski koncert to nie więcej niż o kilkanaście osób, bo to jednak były raczej kompletnie oddzielne środowiska, ale jak się to wszystko zsumowało to nie dziwne, że w Punkcie była rekordowo małą liczba chętnych do spędzenia wieczoru przy dźwiękach psychobilly. Może weszło ze 150 osób, może nawet mniej i to dominowali ludzie koło 30-tki, czyli na co dzień pracujący, a nie skazani na kieszonkowe od rodziców – jednym słowem Cosmiki z tą ceną biletów po 25 zł to najbardziej przechytrzyli siebie samych. 

Kostek & Siva w wersji pluszaki ;)

Piter & Wronka w wersji zombiaki ;) 
to nie farba tylko skutek niefortunnego odklepania flaszki wódki razem z szyjką

Cóż, w pewnym wieku, ludzie zaczynają tetryczeć, a 30-latek na koncercie muzyki mocnego uderzenia to już staruch, który jak się nie zdopinguje alkoholem to co najwyżej nóżką sobie potupie w rytm grających kapel. W dodatku większość ludzi ma jak inżynier Mamoń grany przez mistrza Maklakiewicza – czyli lubi piosenki, które już słyszało, a tymczasem publiczność sajko najtu, a przynajmniej jej część znała tylko De Tazsos. Zabawa pod sceną była więc jaka była - przez większą część wieczoru nieco rachityczna, szczególnie w porównaniu do wcześniejszych edycji.
Niewdzięczne zadania otwarcia wieczoru mieli chłopaki, a wtedy to w zasadzie chłopcy, z podrzeszowskiego The Jet-Sons. Na scenie przedszkolaki, a pod sceną tetryki, więc było podwójnie trudno. Na dodatek była to pierwsza polska kapela –billy spoza warszawsko-pułtuskiego towarzystwa, co samo w sobie było już intrygujące. Nie Wrocław, Łódź, czy Trójmiasto postawiły wyzwanie krawaciarzom, a malutkie Kosiny, o których zapewne 99% użytkowników forum psychobilly dowiedziało się czytając zapowiedzi VII Saturday Psychobilly – tym pozostałym jednym procentem był bębniarz kapeli, Nikoś, który się na owym forum udzielał – po latach ciągle aktywny na scenie, troszkę w innym, ale ciągle zbliżonym klimacie ;) Kurcze, ale on farmazony wtedy wypisywał - usprawiedliwia go fakt, że był wówczas w wieku pacholęcia ;) Niemniej dzięki jego wpisom coś tam się o kapelce przewijało, że grali koncerty w Stalowej Woli czy Rzeszowie, nawet pojawiła się ich strona wuwuwu, strasznie uboga, ale dająca możliwość odsłuchania, trzech kawałków w MP3. Jakość nagrań niestety była skandaliczna, więc de facto dopiero warszawski koncert miał dać odpowiedź, co tam oni kombinują na tym Podkarpaciu. Na początku lekko zszokowała ich set-lista, na której umieścili… 29 numerów. Trochę się bałam czy ilość przejdzie w jakość, bo nastoletnie kapela istniejąca od roku, a tu tyle materiału…  Początkowo było faktycznie średnio, takie bujanie się między rock’n’rollem, rockabilly i sajko, ani oryginalne, ani specjalnie porywające – krzywdy tym specjalnej nikomu w uszy nie robili, ale przyjemności też raczej nie. Tak sobie łupali, aż wyskoczyli z takim punkobillowym, szybkim numerem o Czerwonym kapturku i wreszcie to było to. Co ciekawe cała końcówka, z 7 czy 8 kawałków, była właśnie w takim energetycznym stylu, przypominającym Blue Sunshine Meteorsów i kapela na zakończenie występu została nagrodzona zasłużonymi brawami. 

The Jet-Sons 
Występujący jako drudzy De Tazsos byli chyba najczęściej koncertującą kapelą sajko w Warszawie i coraz większa liczba osób z klimatu przekonywała się do ich wersji psychobilly, która w jakiś pokrętny sposób łączyła wyrafinowanie i humor rodem z klasyki gatunku z menelstwem i chamówą podstołecznych przedmieść. Takie z nich trochę himilsbachy rodzimego sajko były, a kolorytu dodawała jeszcze ekipa okołomarysińska, którą za sobą ciągnęli po koncertach. Banda wesołej, wiecznie narąbanej patologii z poobcieranymi ryjami, bardziej nawet od pijackich wywrotek niż konfliktów zbrojnych. Z wieloma osobami z tej załogi się dobrze znałem i kumplowałem, a część faktycznie należała do sajkowej ekipy, jak Makaron, który w pewnym momencie stał się w De Tazsos takim ministrem bez teki – znaczy się należał pełnoprawnie do zespołu, choć oczywiście zdrowy rozsądek nakazywał go trzymać z daleka od mikrofonu i instrumentów. Marysin do tego miał bardzo specyficzny klimat jak na warszawski east end. W sensie, że tam jak wszędzie była patologia, ale zupełnie w innym, jakimś bardziej przyjaznym stylu. Rembertów (skąd pochodziliśmy ja i Wino), Grochów, Wygoda czy Zielona – to były nieprzyjemne dzielnice z nadreprezentacją mafijno-bandyckich klimatów i liczną młodzieżą w owe niefajne wzorce wpatrzoną jak w obrazek. Marysin był inny, bo tam drechy, drobne rzezimieszki, pijaki i narkusy imprezowały razem z ekipą sajkowo-skinowo-punkową na przyjacielskiej stopie. W lato robili ogniska w pobliskim lesie, z magnetofonu leciała Siekiera, lał się alkohol z najtańszych browarów i win, kręcono lolki, a wszystko bez większych spięć mimo, że przewijały się tam tabuny z totalnie różnych klimatów – super sprawa. W Rembertowie nie do pomyślenia – zaraz by ktoś kogoś próbował w tym ognisku upiec. Czy Tazsosi tego chcieli czy nie, wyłaziło to z ich muzyki z każdej szpary – nie każdemu taki klimat odpowiadał. Na tym koncercie w Punkcie słyszałem jak jakaś laska z oburzeniem gestykulowała jak można było zaprosić do grania tak żenującą kapelę. I chodziło jej raczej nie o muzę tylko o mało wybredne dowcipy i chamówę w liryce, a całości turbodopalacza dała jeszcze konferansjerka najebanego jak szpadel Wina, który bynajmniej nie stronił tego wieczoru przed używaniem słów, które słowniki polszczyzny zazwyczaj pomijają. Nie wiem co ludzie oczekują od tekstów kapel rock’n’rollowych? Że im poukładają burdel w głowie, albo wskażą jak żyć? Teksty De Tazsos były momentami straszliwie prostackie, Komet bardzo infantylne, a Robotixów schematyczne jak cholera, ale wyrażały emocje i stan ducha, a nie filozoficzne chujemuje. Zdecydowana większość sajkowej braci odbierała De Tazsos z każdym koncertem coraz lepiej, a na VII sajkonajcie pod sceną najlepsza zabawa była właśnie do ich sieknięcia. 

De Tazsos

Teoretycznie gwiazdą wieczoru miała być austriacka grupa Hounded Prisoners, ale moim skromnym zdaniem wypadli o klasę gorzej niż marysiniaki. Ich pojawienie się na sajkonajcie było pochodną związku Ewki z wokalistą grupy – Fritzem, nawiasem mówiąc bardzo sympatycznym gościem. Niemniej od strony muzycznej nic wielkiego nie pokazali – nie to, żeby ich granie kuło w uszy, bo słuchało się w miarę OK, ale jakoś ze wszystkich zagranicznych kapel jakie przewinęły się przez Cosmikowe imprezy ich set najmniej utkwił mi w pamięci. Tyle mogę wspomnieć, że mieli dwie gitary, które grały dokładnie to samo – jednym słowem niepotrzebne mnożenie bytów, bo nic ta dodatkowa gitara nie wnosiła, może poza mocniejszym brzmieniem. 

Hounded Prisoners

Szczerze? Miałem wrażenie, że wychodząc z Punktu jestem na ostatniej imprezie z tego cyklu, która na dodatek miała jakąś taką stypową atmosferę. Cosmiki postanowili się jednak zdobyć na jeszcze jeden wysiłek. Może liczyli, że koniunktura jakimś cudem znowu się poprawi, że otworzony niedawno sklep na Zielnej da imprezom nowego kopa (a one jemu), że istnieje sporo rodzimych kapel do ciągnięcia tego wózka. Dobrze się stało, bo ósemka pod względem atmosfery i zabawy była jednak o niebo lepsza niż ta nieszczęsna siódemka, a frekwencja choć sporo ustępowała tej sprzed roku nie była w sumie zła – ze 250-300 osób. Z pewnością spory wpływ miało obniżenie cen biletów – do 16 złotych w przedsprzedaży, a także bardziej rozpoznawalny zestaw kapel. Ktoś zauważył, że line-up jest prawie identyczny jak na pamiętnej imprezie robionej przez Justynę kilka lat wcześniej w CDQ, tyle, że brakowało Astro-Zombies, a Skarpeta w międzyczasie stała się Robotixem. Trochę na wyrost można by powiedzieć, że koncerty Death Valley Surfers stały się klamrą, która spinała „złote lata” sajko nad Wisłą, czyli 2001-2004. Na wyrost, bo przecież świetne koncerty były też i wcześniej, a po 2004 wydarzyło się mnóstwo kapitalnych imprez, istniejące kapele nagrały troszkę dobrej muzy, a psychobilly miało się raz lepiej, raz gorzej, ale nie zapadło się 6 stóp pod ziemię, jak po pierwszym epizodzie w latach 80-tych. Niemniej skali nie udało się powtórzyć już nigdy. Justyna zresztą pofatygowała się z Londynu-Zdroju na sajkonajt, co dziwne nie było, biorąc pod uwagę, że teraz na nazwisko miała Ward, czyli tak samo jak wokalista Death Valley Surfers – co mógł poświadczyć brytyjski urząd stanu cywilnego ;) 


Koncert rozpoczęła Stan Zvezda z nowym, albo jak kto woli starym, basistą w składzie, którym był Banan znany z gry w Kulcie i Armii, wszakże mający za sobą epizod w pierwszej Zveździe kilkanaście lat wcześniej. Wrzosek podzielił się dość ciekawym spostrzeżeniem, że po raz pierwszy widział go na scenie uśmiechniętego, bo o ile we wcześniejszych zespołach występował z kamienną twarzą, o tyle w Punkcie udzielił mu się entuzjazm Jacka. Wokalista najstarszego polskiego sajkowego bandu za każdym razem wydobywał z siebie takie rezerwy energii, że nie zdziwiłbym się gdyby na pobliskiej politechnice sejsmografy odnotowywały lekkie wstrząsy tektoniczne. Aż chciało się ich oglądać i zbierać nowe siniaki we wrecking pogo. Szczególną frajdę miała Siva, bo cover Ramones zagrali tym razem w wersji Siva Is A Punk Rocker.
Nic nie ujmując świetnej Zveździe jeszcze większe pierdolnięcie nastąpiło za sprawą pułtuszczaków. 

Stan Zvezda

Hitchcock kiedyś powiedział, że dobry thriller powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno stopniowo rosnąc. Z Robotixem tak właśnie było – ich pierwszy koncert to była petarda, na następnych robili coraz większą miazgę, by do szczytowej formy dojść pod koniec 2004 roku. Pleban w tym momencie poradziłby sobie w każdej kapeli sajkowej world wide, Guma niewiele mu ustępował, Archi spłodził przez dwa lata tyle udanych kompozycji, że przez godzinę koncertu leciały same hity odśpiewywane razem z publiką, a Sivax na scenie czuł się jak u siebie na kwadracie. Pod sceną zrobił się kocioł i dzika zabawa trwała aż do finalnego bisu kapeli. Końcówkę pamiętam jak przez mgłę – przeglądając foty to najpierw mam w ręku szklankę piwa, a potem skacze bez koszulki za to z lekko zamglonym wzrokiem, Musiało się tak skończyć biorąc pod uwagę, że tankowaliśmy do piątku w towarzystwie warszawsko-wrocławsko-stalowowolskim. Jak bym miał szklaną kulę to bym dał sobie troszkę na wstrzymanie z kolejnymi browarami, bo by mi ta szklana kula powiedziała, że jest to ostatni koncert kapeli w Warszawie… Ano tak to. Wyglądało, że wszystko jest na dobrej drodze by z lokalnej gwiazdki stali się kapelą rozpoznawalną na europejskiej scenie sajko, może zaistnieli gdzieś na obrzeżach rodzimego mainstreamu, robili następne udane płyty, grali zajebiste koncert jak ten listopadowy w Punkcie. Potoczyło się inaczej, sześcioliterowe słowo „szkoda” raczej słabo oddaje to co się stało. I nie piszę tylko o tym, że do historii przechodziła dobra kapela, na której kilkunastu koncertach świetnie się przebawiłem, że wypiło się razem wiadra piwa, że świętej pamięci Sivax parę razy u mnie nocował po jakiś imprezach. Bo było to coś jeszcze – Robotix był głównym kołem zamachowym sajkowego biznesu, czy jak niektórzy woleli geszeftu, Cosmików. Pierwsza Saturday Psychobilly Night jaka miała miejsce w grudniu 2002 roku została zorganizowana przecież jako część kampanii promocyjnej Kosmicznej odysei Helisa. Ogromny sukces imprezy spowodował, że stała się ona wydarzeniem cyklicznym, jednym z najważniejszych w historii warszawskiej muzyki undergroundowej. Dla pamiętających ją sajkowców, sajkówek i osób sympatyzujących czymś prawie legendarnym. Koniec Robotixa był też końcem Saturday Psychobilly Night – Radek z Tomkiem tracąc swoja sztandarową kapelę jednocześnie utracili motywację do dalszej zabawy w sajko. Z jakich by powódek tego nie zaczynali, czy na tym zarobili, czy to tego dołożyli, chuj tam – wielkie dzięki dla nich za te super dwa lata! Tak samo ogromne dzięki dla całej masy kapel która zagrała na tych koncertach i dla całej reszty osób, które przy okazji zapierniczały, żeby w ogóle mogły się odbyć – Ewki, ściągającej swoimi kanałami tyle kapel z zagranicy, Sivej, Wrzoskowi i Sylwii za robotę przy organizacji, reklamowaniu i noclegach, Winowi, Andriejowi – za kimanie kapel. A co tam się będę się pierniczył – sobie też podziękuję, w końcu swoje pięć minut też w to włożyłem ;)

Robotix + Kuba Panow

Tym sposobem dochodzimy do ostatniego punktu programu, jakim był występ Death Valley Surfers zamykający ósmą i ostatnią Psychobilly Night. Fajnie, że to właśnie im przypadło zamknięcie całego cyklu, bo ich set był sajkonajtem w pigułce. Może muzycznie nie do końca było perfekcyjnie, ale za to zabawa i atmosfera była wariacka. Kapela bawiła i cieszyła się na scenie, ludzie bawili i cieszyli się pod sceną. Kwintesencją były zawody pijackie wymyślone swego czasu chyba przez kingkurtów, a teraz z wdziękiem przeprowadzone przez Russa wśród kilku odważnych ochotników i ochotniczek z warszawskiej publiki. Polegało to na tym, że każdy delikwent łapał w usta plastikową rurkę zakończoną lejkiem, w który Russ lał browary – hard core. Nie wiem czy dobrze pamiętam, bo ja swoje zawody pijackie zacząłem dzień wcześniej i już na końcówce Robotixa percepcja zaczęła mi się zacierać, ale chyba wygrał Michał vel Szwagier. 

Death Valley Surfers i zawody pijackie 
Gdyby to był odcinek Królika Bugsa wystarczyłoby krótkie That’s all folks. Niemniej jak ktoś doczytał do tego miejsca to parę zdań więcej krzywdy mu nie zrobi ;) Trochę mi ta pisania rozlazła się do rozmiarów, które z lekka mnie przerażają. W zamierzeniu cały ten blog miał mieć kilka, góra kilkanaście rozdzialików – chciałem napisać jak się zaczęła druga fala sajko w Polsce, bo albo nie ma na ten temat kompletnie nic, albo, łagodnie mówiąc, odbiegało to od tego jak ja to widziałem. Zrobił się z tego jakiś brazylijski serial-tasiemiec, wiercący mi dziurę w brzuchu, że dawno nic nie pisałem i znowu się trzeba zabierać, przeszukiwać notatki, grzebać w mózgu, wypraszać się o zdjęcia. Korzystając z tego, że ostatnia edycja Saturday Psychobilly Night była istotnym punktem w historii rodzimego psychobilly dam sobie na wstrzymanie, bo jest to dobry moment na postawienie kropki. Kurcze, myślę, że kiedyś jeszcze pociągnę to dalej, to co wydarzyło się po roku 2004, ale głowy nie daję ;) Ufffffffffffffff...




1 komentarz:

  1. Przyznam, że przeczytałem całe sajkostory - ze względu na wartką akcję i walory literackie :-) .

    OdpowiedzUsuń