środa, 29 stycznia 2014

Sajkostory 34



Jaki gatunek muzyczny jest najbardziej pokrewny psychobilly? Neo-rockabilly bez dwóch zdań jest bardzo blisko, czasami nawet ciężko wyznaczyć granicę między oboma stylami. Co jeszcze? Wczesny punk i garażowy rock’n’roll – to oczywiste, ale najbliższy jest chyba styl jaki wykreowała pewna grupa z Ohio łączący w sobie zarówno rockabilly, punk jak i garaż. Zespół ów w swoim czasie zaproponował tak nowatorskie rozwiązania, mimo, że bazował przy tym na dość zgranych patentach, że ciężko go było wrzucić do jakiejkolwiek szufladki i najprościej było określić takie granie nazwą własną kapeli – The Cramps.

The Cramps zostało założone na początku lat 70-tych przez parę, która przybrała sceniczne pseudonimy Lux Interior i Poison Ivy. Szerszą rozpoznawalność przyniosła im przeprowadzka do Nowego Jorku w 1975 roku i koncerty w legendarnym CBGB razem z pionierami amerykańskiej sceny punkowej. Grupa szybko stworzyła swój własny, unikalny styl, doczekała się licznej grupy fanów, a w 1978 roku zadebiutowała na winylu singlem Surfin’ Bird.

The Cramps w 2003 (fot. brooklynvegan.com)

Dla psychobilly The Cramps wyznaczyli z pewnością modus operandi. Paul Fenech, który nigdy nie był specjalnie skory do wyrazów uznania wobec współczesnych mu kapel, o projekcie Luxa i Posion Ivy wypowiadał się z dużym szacunkiem. To The Cramps pierwsi użyli słowa psychobilly, które wrzucali na plakaty reklamujące ich koncerty już w latach 70-tych. Co prawda nie oznaczało to odrębnego stylu muzyki, ale miało raczej charakter wabika przyciągającego uwagę, na takiej zasadzie jak wrzucanie słów typu horror, monsters czy voodoo. Samo słowo zostało zaczerpnięte z piosenki One Piece At A Time, która w 1976 roku stała się ostatnim dużym hitem Johnnego Casha. Wpływ Cramps, zarówno pod względem rozwiązań muzycznych, pewnej postawy scenicznej, jak i tekstowej otoczki, był niebagatelny dla rodzącej się na początku lat 80-tych subkultury sajko. Niektóre kapele psychobilly, jak Washington Dead Cats, nawiązywały zresztą bezpośrednio do dokonań Amerykanów, a niezliczona ilość coverowała ich numery.


Skąd też dość długi wstęp o „ojcach (i matkach) chrzestnych” psychobilly? W 2003 zespół po kilku latach bezczynności zrealizował swoją ósmą studyjną płytę długogrającą - Fiends Of Dope Island i w związku z tym wydarzeniem ruszył we wrześniu na europejskie tournee, też pierwszy raz od kilku lata. Nietrudno zgadnąć jak sajkowe środowisko zareagowało na tą wiadomość. Ponieważ trasa obejmowała też koncert w berlińskim SO36 rozwiązało to kwestię „gdzie” zobaczyć Cramps, bo kwestia „czy?” w ogóle nie była brana pod uwagę jako wyjątkowo niemądra. Z warszawskiej ekipy chęć wyjazdu zgłosili Piter, Siva, Ewka, Wrzosek i Sylwia – a dzięki temu, że w Berlinie mieliśmy swojego agenta Tomka pod postacią Moniki i Berniego poprosiliśmy ich o zakupienie biletów w przedsprzedaży, co okazało się zbawiennym posunięciem. Kiedy do imprezy pozostało niewiele czasu Sylwia z Wrzoskiem niespodziewanie wycofali się z udziału, powodując wśród reszty lekką konsternację. Z dzisiejszej perspektywy to o swojej decyzji pewnie mają podobne zdanie, co ja o swoich rozkminach na temat tego czy jechać w 1996 roku na koncert Ramones do Pragi, czy poczekać aż przyjadą kiedyś do Warszawy – wymyśliłem sobie, że ta druga opcja jest rozsądniejsza – i co sobie to przypomnę to mam ochotę zajebać się własną pięścią. W każdym bądź razie wysypanie się dwójki wyjazdowiczów zmieniło plany na podróż – Ewka zdecydowała się jechać sama bezpośrednim pociągiem do Berlina, my ze względu na oszczędność do granicy, a potem niemieckim regionalem – miał z nami jechać Mariusz z Kielc, którego poznaliśmy na Sajko Najtach, ale nie był na 100% pewny, czy będzie się zabierał, a nam wyskoczyła inna opcja. Utrzymywałem wówczas kontakt ze Smalcem ze Szczecina, którego poznałem jeszcze zanim zaczął grać w Analogsach – a później wymienialiśmy się trochę na muzykę, przez innego szczeciniaka Sebastiana, który pracował w PKP i często bywał w stolicy. Zdzwoniliśmy się, że Smalcem ze swoją dziewczyną, a także Sebastian wybierają się furą na Crampsów, mają jeszcze dwie wolne miejscówki, więc mogą zabrać mnie i Siva jak dojedziemy pociągiem do Szczecina. Nam pasowało jak cholera – najgorsze, że jak już się dogadaliśmy to się Mariusz odezwał, że on jednak jedzie i się mocno rozżalił jak się dowiedział, że uderzamy inną trasą. Na początku chciał zrezygnować, ale koniec końców jechał z nami pociągiem tylko musiał się przesiąść w nocy na Kostrzyn i dalej sam kombinować by dotrzeć do Berła.


Wcześniejszą część dnia spędziliśmy na kwadracie u Smalca, racząc się bosmanami i filmami z komputera, podczas gdy gospodarz odbębniał swoje w tyrze. A potem w drogę, okazało się, że ekipa szczecińska w przeciwieństwie do nas nie ma biletów, a chodziły już plotki, że wszystko poszło w przedsprzedaży – liczyli jednak, że w razie czego dostaną coś u koników. Na miejscu okazało się, że pod tym względem jest dramat – pod klubem chodziły całe grupki ludzi z dramatycznymi wyrazami twarzy próbując odkupić bilety – z dramatycznymi, bo chętnych do sprzedaży nie było wcale – jeden desperat miał autentycznie łzy w oczach i prawie klękał, żeby ktoś mu ktoś puścił wejściówkę. Szczeciniaki wzięli to na większym luzie, choć z pewnością byli rozczarowani, ale widząc co się dzieje postanowili zawijać się do domu. Pod klubem zastaliśmy siedzącego z trudem na murku Mariusza, który niemożność zakupu biletu utopił w dużej ilości spożytego alkoholu – cieszył się przynajmniej z tego, że przed koncertem z bliska zobaczył Poison Ivy. Tymczasem mimo w miarę wczesnej pory, bo było jeszcze jasno na dworze z wewnątrz zaczął dobiegać dźwięk rozpoczynającego się koncertu i szczęśliwi posiadacze wejściówek zostali wessani przez klub – żal mi było Mariusza, ale mu przecież nie mogłem wyczarować biletu. A przynajmniej tak mi się wydawało ;) Przy wejściu Sivej zarekwirowali fotopstryk do przechowania, bo ponoć zbyt profesjonalnie wyglądał, a na to trzeba było mieć akredytację – trochę się o to powykłócaliśmy, bardziej dla formalności, bo przecież wiadomo było, że nic nie wskóramy. Przy zamieszaniu bramkarze zapomnieli przerwać mojego biletu, a mi momentalnie zapaliło się światełko! Problem tylko, że nie można było wychodzić na zewnątrz, a Cramps już grało pierwszy numer, więc kombinować trzeba było szybko, ale należę do nacji, która ponoć ma to we krwi. Wziąłem do ręki komórkę i zacząłem przy wyjściu udawać, że dzwonię, robiąc przy tym wielce niezadowolone miny. Kiedy po kilku sekundach bramkarz zwrócił na mnie uwagę, zacząłem się żalić, że mam ważny telefon do wykonania, a nic w środku nie słyszę i muszę na chwilę wyjść – skrzywił się jakby cytrynę żuł, ale jakoś mnie puścił. Mariusz na murku już się zabierał do kimania na siedząco i nie do końca jarzył co ja do niego mówię, złapałem więc za chabety, wcisnąłem bilet w rękę i wepchnąłem do klubu. Sam pomachałem komórką przed bramkarzem, że to ja przed chwilą wychodziłem, a zaraz za mną wlazł na mój bilet Mariusz, który momentalnie odzyskał przytomność widząc, że jakimś cudem znalazł się w środku. 

The Cramps, SO36, 2003 (fot. http://mischalke04.wordpress.com/tag/the-cramps/)

Tłum w SO36 był wręcz niesamowity, ludzie stali dosłownie w każdym miejscu, a wieloletnie doświadczenie koncertowe mówiło mi, że paradoksalnie najluźniej będzie tam gdzie się bawią, czyli pod sceną – tyle, że najmniej stabilnie ;) Używając więc kombinacji siły i sprytu przepchałem się do przodu – koncert już rozkręcił się na dobre. Jeszcze miałem adrenalinę po wkręcaniu do środka kolegi, ale atmosfera w SO była tak niesamowita, że zapomniałem o tym momentalnie. Poison Ivy jak zwykle z nieco kamienną miną, w miniówie i z falami rudych loków wyglądała lepiej niż większość lasek młodszych od niej o 20 lat. Lux jakoś zawsze kojarzył mi się z Iggym Popem, ale był chyba jeszcze większym scenicznym świrem. Skakał po scenie jak kauczukowa piłka, bez koszulki, w lateksowych spodniach, z dwoma srebrnymi jedynkami nadającymi mu diaboliczny wygląd. Przy którejś z piosenek wlazł nawet na piętrowe kolumny i przycupnął na górze niczym wielka jaszczura. Nie obyło się też oczywiście bez oralnego traktowania mikrofonu. Jego energia udzieliła się publice, która szalała pod sceną bez chwili przerwy. Przyznam się bez bicia, że nawet nie do końca pamiętam jakie kawałki poleciały, skoro wszystkie były przyjmowane z jednakowym entuzjazmem, może oprócz coveru Adkinsa She’s Said, podczas którego wrecking pit zrobił się nie gorszy niż na koncertach Meteors. Oczywiście organizm Luxa, który regularnie faszerował go koktajlem z mocnym alkoholi i twardych dragów, nie dał rady zapierniczać w tą i z powrotem bez końca po scenie. Czas leciał szybko, za szybko, a chyba cały set z bisami nie potrwał dłużej niż godzinę – tyle przynajmniej pokazywały zegarki, bo mi się wydawało, że to ze 20 minut było w taki amok wpadłem.

The Cramps, SO36, 2003 (fot. Roland Owsnitzki)

Powrót minął bez żadnych niezaplanowanych atrakcji, raczej cały czas przeżywaliśmy występ The Cramps, szczególnie Mariusz, który wlazł na niesamowitym farcie. Obiecałem sobie, że przy następnej europejskiej trasie jadę cokolwiek by się nie działo, tyle, że nie było już więcej żadnej europejskiej trasy. W 2009 roku serce Luxa Interiora nie wytrzymało tempa w jakim biło przez 62 lata, a wraz z Luxem umarło też The Cramps, jeden z najważniejszych zespołów w historii współczesnej muzyki. Szczególnie dla tych melomanów, którzy upodobali sobie styl psychobilly.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz