wtorek, 21 stycznia 2014

Sajkostory 33



Po kilku dniach imprezowania, koncertowania i plażowania trzeba było znowu posadzić tyłki na siodełka rowerowe. Jak łatwo się domyśleć z formą nie było najlepiej, szczególnie po ekscesach minionego wieczoru, tymczasem budzący się ze snu poniedziałek pod względem trasy miał się okazać największym hardkorem wyjazdu. Nie chcieliśmy wracać tą samą trasą, bo wiadomo, nudno. Uradziliśmy więc, że Pireneje przejedziemy teraz w miejscu gdzie były regularnym pasmem górskim, a nie tuż przy morskim wybrzeżu. W tym celu należało się udać lokalnym pociągiem z Barcelony do Puigcerdy - najwyżej położonego miasta dokąd jeszcze docierała linia kolejowa. Większość podróży przespaliśmy, co pozwoliło nieco zregenerować organizmy po imprezie. 

Na niewielkiej stacji w Puigcerdzie byliśmy gdzieś koło 10, czy 11, zakupiliśmy wodę i jakieś żarcie w pobliskim sklepie, po czym przejechaliśmy ostatnie 100 metrów, które w ciągu następnych paru godzin nie były pod górę. Z początku jechało się jeszcze w miarę łatwo, było gorąco, ale nie takie upały jak w centralnej Francji, kac powoli opuszczał nasze wymęczone ciała, ale natury się nie oszuka. Ciągła jazda pod górę, mimo, że kąt nachylenia był stosunkowo łagodny, zaczęła rozładowywać nam siły na wzór ciągu geometrycznego. Na wczesnym etapie wspinaczki mijaliśmy miejscowość o wdzięcznej nazwie Nahuja, co wzbudziło niewybredne komentarze naszej czwórki, ale z każdym kilometrem robiło nam się coraz mniej do śmiechu. 

 Nahuja

Na prostej nawet jak się jedzie ciężko, to można sobie robić kilkunastosekundowe przerwy, kiedy rower pchany siłą rozpędu jedzie sam. Tymczasem prawa fizyki rządzące przyciąganiem ziemskim uniemożliwiają takie łapanie oddechu podczas jazdy pod górkę, chyba że się jest Davidem Copperfieldem. Tak więc poniedziałkowe przedpołudnie i wczesne popołudnie spędziliśmy na 30-kilometrowej wspinaczce, jak później sprawdziłem z wysokości 1202 m n.p.m. do metrów 1714, czyli ponad pół kilosa w pionie. W pewny momencie podjazdy były już na tyle ostre, że nie było sensu wjeżdżać skoro na liczniku było 4 czy 5 km/h, a tyle to można było osiągnąć pchając rower, co było mniej męczące. Czasami wydawało się, że za zakrętem droga wreszcie schodzi w dół, ale jakby to napisał Wiech było to zwykłe „złudzenie apteczne” i rozlegał się wyraźny odgłos rozczarowania na cztery głosy wyrażony w dość nieparlamentarnych słowach. Kiedy w końcu dotarliśmy do przełęczy Col de la Quillane okazało się, że jest to najwyższy punkt na naszej drodze i od tego momentu droga idzie, idzie… ONA IDZIE W DÓŁ! Jak raz znalazłem 50 złotych to się tak nie cieszyłem jak na tej przełęczy.

1714 metrów

Teraz dla odmiany po tej golgocie czekało nas 50 kilometrów zjazdu, co od razu wprawiło nas w takie humory, że w pierwszym napotkanym sklepie zakupiliśmy sobie litrowe browary, które opróżniliśmy nad jakimś jeziorem rozkoszując się bezruchem. Dalsza jazda tego dnia to był total jakiego w swojej rowerowej karierze do tej pory nie przeżyłem. Nieustanny zjazd serpentynami wśród dzikich lasów, skalistych zboczy, katarskich zamków, górskich potoków – jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałem w życiu.
Nocleg znaleźliśmy jak zwykle na dziko na jakiejś trawiastej polanie przy górskiej rzecze, w której temperatura, mimo upalnego lata, była iście arktyczna, więc wieczorna kąpiel odbyła się w tempie sprinterskim.

 Droga przez Pireneje

Celem na dzień następny było Carcassonne czyli największe na świecie zachowane do czasów obecnych miasto-zamek. Pierwsze kilkanaście kilometrów trasy było jeszcze bardziej widowiskowe niż ten zjazd z Pirenejów, bo droga leżała w głębokim wąwozie i częściowo była wykuwana w skale, ale teraz już nie jechaliśmy w dół tylko na płaskim. Później widokowo zrobiło się znacznie mniej atrakcyjnie za to przypomniało o sobie słońce, które w górach było łagodzone przez rześki powiew. Jak nie urok to… a zresztą ;)

Carcassone

Do Carcassonne dotarliśmy wczesnym popołudniem tak, że czasu na zwiedzanie było naprawdę sporo. Tyle, że okazało się fortyfikacje robią i owszem wrażenie niesamowite, ale najbardziej z odległości, a w środku jakiegoś specjalnego szału nie ma. Niemniej mieszkałem wtedy w bloku na Muranowie, który pękał wszerz i wzdłuż choć był budowany w latach 50-tych, więc pochyliłem z szacunkiem głowę nad robotą średniowiecznych murarzy, którzy, patrząc po murach katarskiej twierdzy, fuszerki nie uznawali.
Środa upłynęła głównie na jeździe wzdłuż wybrzeża, chlapaniu się w morzu i obżeraniem się świeżymi figami, które rosły na dziko całkiem licznie w tej części Francji – tego dnia zrobiliśmy rekord odległości, jakieś 120 kilosów – głównie dlatego, że pod wieczór długo nie mogliśmy znaleźć miejscówy do rozbicia namiotów i koniec końców zrobiliśmy to na jakimś skrawku wolnego terenu między drogą, a lotniskiem. Nad ranem Robak jak się wyszedł odlać z namiotu to 20 metrów nad naszą „noclegownią” latała awionetka z wyraźnie zaciekawionym pilotem – Robak twierdzi, że mu podczas sikania pomachał – taktownie się nie pytaliśmy czym…

Czwartek był praktycznie ostatnim dniem pełnowymiarowej jazdy – cel leżący w delcie Rodanu park narodowy Camargue, którego większą powierzchnie zajmują bagna, jeziora, rzeki i kanały, za to jeśli ktoś chce w Europie zobaczyć wolno żyjące flamingi to tam ma największą szansę na sukces. Nie pytajcie mnie skąd się u mnie wziął pomysł oglądania owych flamingów, czy też flimonów jak wołał na nie Robak. Od słońca, które tego dnia przechodziło samo siebie, wypitego piwa i ogólnej atmosfery dostaliśmy jakiejś dzikiej głupawki i jadąc na rowerach na każde ptaki wołaliśmy „flimony, flimony!”. W każdym bądź razie długo żadnych prawdziwych flamingów nie było, na szczęście okazało, że między tymi niekończącymi się bagniskami jest nad morzem małe miasteczko z piaszczystą plażą, gdzie przeleniuchowaliśmy najgorętsze godziny i zaliczyliśmy ostatnie morskie kąpiele. Wracając boczną drogą nagle skonstatowaliśmy, że w małym jeziorku stoją licznie różowe ptaszyska, których już specjalnie nie mieliśmy nadziei ujrzeć :)

Flimony

Wyjazd z bagien pokonaliśmy w tempie sprinterskim. Kiedy słońce zaczęło zachodzić, jak na sygnał z trzciny porastającej oba stron drogi wyleciała czarna chmura przemiłych zwierzątek, które nazywamy komarami. Już bliżej nocy niż wieczora dotarliśmy do miasta Arles, liczniki wskazywały sporo ponad 1000 przepedałowanych kilometrów, powoli rzygaliśmy już rowerami, a i urlop zaczynał się zbliżać do końca. Chcieliśmy przekimać pod dworcem i ruszyć pierwszym pociągiem na północ, ale na placyku przed stacją rozgrywały się sceny jak z połączenia Walki o ogień i Czasu Cyganów  dyskretnie więc opuściliśmy mało gościnną miejscówkę na rzecz jakiegoś dzikiego sadu.

Prawie finito

Rano na dworcu spotkaliśmy jakiś polskich desperados, którzy jeździli po Europie pociągami na gapę – mieli już tyle mandatów, że było im wszystko jedno – brali odpowiednik biletu kredytowego i w drogę. Tyle, że tam już na takich nygusów byli wyczuleni – nie wiem na ile to było legalne, ale wcześniej jeden z kanarów przedziurkował im paszporty, bo sprawdził w systemie, że zalegają na jakieś wariackie sumy i teraz jak podjechał pociąg w ogóle ich nie wpuścili do środka z tymi przedziurawionymi dokumentami.
Dalsza droga przez Francję obyła się bez żadnych dodatkowych atrakcji, jeszcze kilkanaście kilometrów trzeba było przejechać do pierwszej stacji po stronie niemieckiej skąd na weekendówkę przez całą sobotę podróżowaliśmy do przygranicznego Gorlitz. Na miejscu byliśmy wieczorem i okazało się, że właśnie tego dnia gra tam Desmond Dekker, jeden z prekursorów ska i skinhead reggae – podbiliśmy pod klub, gdzie kręciło się sporo ska skinów. Niestety byliśmy już totalnie wypłukani z pieniędzy i nie było co się łudzić, że się tam wbijemy – przejechaliśmy na polską stronę, zakupiliśmy siatkę polskich browców, rozbiliśmy namioty i siedliśmy przy ostatniej wieczerzy wyprawy. Klub gdzie grał Dekker był dokładnie po drugiej stronie rzeki – na koncercie nie byliśmy, ale słychać było idealnie wszystko – kawałek You Can Get It If You Really Want idealnie podsumowywał całą eskapadę. Cieszę, że udało mi się coś podobnego doświadczyć póki jeszcze chciało mi się chcieć.

W posłowiu dodałbym jeszcze, że Magietta pod wpływem tej napierdalanki jaką uraczyło nas Os Catalepticos zainteresowała się sajko, potem rockabilly, a teraz siedzi w Londku i obraca się w kręgach potańcówek jive. Robak siedzi w Londku i dalej jest menel-punkiem, raz bardziej z akcentem na menel, a raz na punk, jednym słowem nie zmienił się nic odkąd go poznałem lata temu – kochany dziad gość. W 2004 zrobiliśmy jeszcze rowerową wyprawę po Litwie i Łotwie w składzie Piter, Ola, Robak, Magietta i Adam M. nocując między innymi w opuszczonej bazie sowieckiej marynarki, ale to już nie temat na tego bloga.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz