wtorek, 14 stycznia 2014

Sajkostory 32



Do Calelli dotarliśmy wczesnym popołudniem – chyba tego dnia, w którym rozpoczynał się główny festiwal, czyli w piątek 4 lipca. Tym razem ze względu na stacjonarny charakter rozbiliśmy się nie na dziko tylko na normalnym kempie na obrzeżach miasteczka – ceny były zupełnie przystępne – jak na dzisiejsze to jakieś 25 zł od osoby, mieli nawet mini sklepik z browarami oraz mały basen na terenie. Wreszcie można też było się umyć pod prysznicem, a nie w morzu. Na kempie rozbiło się też ze dwadzieścia parę innych osób, które przyjechały na sajko meeting, głównie Holendrzy, więc nikt nie patrzył na nas jak na dziwolągi – bo były i większe ;) 

 Apartamentas

Tym razem miejsce imprezy było bezpośrednio w Calelli, w leżącej nieco na uboczu większej sali – rowerami mieliśmy jakieś 3 minuty. Przed miejscówką był niewielki plac zabaw, który zgodnie z nazwą został wykorzystany przez tłumy przybyłe na koncert do alkoholowo-towarzyskich imprez – aczkolwiek w zamyśle pomysłodawców palcu, chyba o inny rodzaj zabaw chodziło ;) Ze względu na wysokie temperatury można było przesiadywać do późnej nocy w samych tiszertach na dworze, a i tak było ciepło, szczególnie, że w sali, gdzie odbywały się koncerty było dość gorąco i nie dało się tam wytrzymać całego wieczoru. W przeciwieństwie do 1999 roku tym razem publika była wyjątkowo liczna, a oprócz sajkowców z kilkunastu państw, przyjechało sporo tubylczych rockabillowców i fanów rock’n’rolla, nawet takich pod 60-tkę, szczególnie, że kapel z tego klimatu było całkiem sporo w programie. Pojawiła się też kilkunastoosobowa ekipa skinów z konkretnej ekipy Boixos Nois kibicującej Barcelonie, trochę punków i całkiem liczne grono normalsów. O ile mam ambiwalentne odczucia co do samego ulokowania festiwalu w krainie turystycznych kombinatów, o tyle wakacyjna formuła jest po prostu super – zapoznaje się tam podczas imprezowania znacznie więcej ludzi niż na typowych sajko-festach jak w Speyer czy Poczdamie. Szczególnie pocieszni byli Szwedzi, którzy mając w swoim kraju bandyckie ceny alkoholi byli szczególnie pazerni na szybkie napełnienie swoich organizmów dużą ilością różnorakich trunków i raz jak z nimi dawaliśmy w szyję, to mnie przepona ze śmiechu rozbolała na to co wyprawiali. 

 Bardzo imprezowe schody przed wejściem do klubu

Bardzo sympatyczni byli też Angole – zwykle ludzie po czterdziestce, co było o tyle fajne, że można było z nimi pogadać o czasach, które dla mnie były totalną prehistorią. Jedna londyńska sajkówa wspominała przy piwku jak chodziła w 76 roku na pierwsze koncerty The Clash, a w pewnym momencie zapytała, czy znamy taką kapelę U2. Popatrzyliśmy po sobie niepewnie i zapytaliśmy, czy chodzi o te gwiazdorskie, rockowe U2. Skinęła głowa i powiedziała, że była na ich londyńskim koncercie w 1977, kiedy jeszcze byli zupełnie nieznani i razem z nią w klubie było może z 15 osób ;) Anglicy skarżyli się tylko na hiszpańskie klimaty, że miejscowe młodociane tłumoki krzyczą i gwiżdżą za nimi ze względu na ich ultraortodoksyjny wygląd, a w Anglii to od lat się już nie zdarza. He, he – ja pamiętam czasy przełomu lat 80-tych i 90-tych, kiedy miałem irokeza i wyćwiekowaną skórę i jak jechałem na Pragę czy Grochów to przed wyjściem z domu zakładałem pod kurtkę 5-kilogramowy łańcuch, albo brałem gazrurkę do rękawa, a tym, że ktoś na mnie krzyknie czy gwizdnie to się w ogóle nie przejmowałem – a i tak najlepszą formy obrony było szybkie przebieranie nogami ;)

 Z Angolami, którzy pamiętali lata 70-te

Oczywiście ważnym tematem konwersacji był też sposób w jaki dotarliśmy na festiwal, szczególnie, że byliśmy prawdopodobnie pierwszymi (i pewnie ostatnimi) freakami, którzy użyli do tego rowerów. Reakcja a każdym razem była podobna – mieszanina niedowierzania i lekkiego przerażenia – znajomej sajkówie z Niemiec musieliśmy nawet pokazywać foty z cyfrówki bo nie wierzyła, mimo, że podjeżdżaliśmy rowerami nawet z kempu na koncerty. 

Pierwszego dnia meetingu na pojedynczym koncercie grała włoska kapela neo-rockabilly Hormonauts, ale my wtedy byliśmy jeszcze pod Pirenejami, wielkim fanem ich grania nie byłem, więc ciśnienia by dojechać wcześniej też nie wytwarzałem. Właściwy fest zaczynał się w piątek – tego dnia plakat zapowiadał atrakcje w postaci 5 kapel dość różnorodnych stylistycznie. Pierwsza z nich, Moonshiner z Finlandii, grała neo-rockabilly, trochę tak bez wyrazu, więc długo na nich nie zabawiliśmy. Dopiero set Peacocks postanowiliśmy obejrzeć w całości przerywając przed-klubową biesiadę. O ile płyty studyjne Pawi lubię i to nawet bardzo, o tyle ich koncert lekko mnie rozczarował – brzmienie było jakieś płaskie, zupełnie jakby jakaś inna kapela coverowała Szwajcarów. W następnych latach jeszcze kilka razy widziałem ich na różnych festach i za każdym razem było to samo - te numery, które uwielbiam z płyt, na koncercie wypadały znacznie gorzej. 

 The Peacocks

Pojawienie się na scenie rockabillowej kamandy Hot Boogie Chillum roztańczyło fanów spokojniejszego grania, a nas wygoniło na dwór w celu opróżnienia litrowej butelki wina zawczasu schowanej w krzakach. Wróciliśmy dopiero na Frantic Flinstones i w mojej opinii był to najlepszy moment całego festiwalu. Od dawien dawna oryginalny skład kapeli był jedynie wspomnieniem utrwalonym na wczesnych płytach londyńczyków, a FF to był de facto Chuck i towarzyszący mu w danym okresie czasu muzycy. W 2003 roku rolę tą pełnili Francuzi z sajkowej kapeli Celicates i od strony muzycznej pozamiatali - od czasu koncertów Batmobile nie pamiętam tak dobrze ustawionego kontrabasu. Chuck, jeden z topowych narkusów i alkoholi na scenie sajko, trzymał się jeszcze nieźle i zasuwał po scenie wzdłuż, wszerz, a nawet w linii pionowej. Ostatnią kapelą dnia było Quakes, pokazali się nieźle, ale bez szału – nie wiem na czym to polegało, ale mniemam, że na stałym składzie i ciężkiej pracy, że w ciągu kilku lat zostawili większość konkurencji w tyle, stając się jedną z najlepszych koncertowych kapel sceny sajko. 

Sobota była pierwszym dniem od tygodnia, w którym zmieniliśmy środek lokomocji z rowerów na własne nogi, a dystans do niezbędnego minimum. Przy spinaniu rowerów Siva ciągnąc z wysiłkiem łańcuch stwierdziła, że przydałoby się go jeszcze ze 2 centymetry więcej, na co Robak filozoficznie odparł, że jemu „też przydałoby się ze dwa centymetry więcej” ;) Ranek zaczęliśmy dość wcześnie, bo mimo niewielkiego cienia rzucanego przez rachityczne drzewka pod namiotem szybko zrobiło się jak w szklarni. Zaopatrzeni w piwo, owoce i jakieś przekąski ruszyliśmy na dziką plażę, prawie pozbawioną turystów, a zajęta głównie przez niewielką liczbę golasów płci obojga – sjesta upłynęła na grze w karty, chlapaniu się w morzu i odpoczynku od rowerowania. 

 Cykliści na tle Os Catalepticos

 Os Catalepticos

Tego dnia koncerty rozpoczynała brazylijska punkobillowa kapela Os Catalepticos i w tym przypadku miałem odwrotne odczucia niż podczas występu The Peacocks – mianowicie płyt studyjnych Kataleptyków słuchać za bardzo nie byłem w stanie, za to koncertowo wystrzelili torpedę. Wokalista z wielkim quiffem grał na stojąco na perce w samym centrum sceny, na kontrabasie napierniczał dwumetrowy łysol o posturze rekietera, a pod sceną wrecking urządziła sobie kilkunastoosobowa załoga z Francji, która wyróżniała się oczojeczbo jaskrawymi czubami. Choć i tak hitem był sajkowiec przebrany za starozakonnego żyda, z wielką brodą i pejsami, a także laska z tatuażem na plecach w kolorowe kwiatki ubrana w sukienkę w prawie identyczne kwiatki jak na dziarach. Os Catalepticos w sumie najbardziej zachwycili Robaka i Magiettę, którzy stwierdzili, że ich młóckarnia jest nawet lepsza od crusta ;) 

 Kosher Sajko

Jak drudzy grali Starlite Wranglers – dla mnie największą ciekawostką było to, że pierwszy raz w życiu widziałem kapelę z Japonii. Zagrali bardzo solidnie taką mieszankę na pograniczu lżejszego sajko i energetycznego neo-rockabilly, po czym ustąpili miejsca starym Angolom z Red Hot And Blue. W tym wypadku ewakuowaliśmy się na piwo pod chmurką, bo było to granie stylizowane na stare rockabilly, ale dość nudnawe i jak ktoś nie był twardym fanem takiego rodzaju muzyki to powiększał szeregi outdoorowej imprezy. Jako przedostatni na scenie pojawili się Mad Sin, którzy powoli żegnali się z graniem sajko, na rzecz melodyjnego punk’n’rolla, niemniej na scenie ciągle potrafili zrobić małe trzęsienie ziemi. Z uśmiechem przypominałem sobie słowa Kofty z Schweinfurtu, że nigdy już nie zagra przed Fenechiem, bo dzień zamykali właśnie The Meteors

Mad Sin

Pionierzy psychobilly po wielu latach grania z gitarą basową w tym czasie wracali do korzeni, czyli kontrabasu – w Calelli funkcję ta pełnił muzyk Hangmena, Mark Burnette, i muszę powiedzieć, że te nowe szaty „króla” nawet mu pasowały. Był to jeden z lepszych koncertów The Meteors jakie widziałem, choć prawdę mówiąc ze względu na intensywny dzień, a w zasadzie tydzień, zawinęliśmy się w kimę przed jego końcem. 

 The Meteors

Niedzielny poranek rozpoczęliśmy od delikatnego melanżu nad kempingowym basenem, gdzie poznaliśmy dwóch gości z Barcelony, którzy byli na sajko feści. W zasadzie to oni nie byli z Barcelony, ale tam mieszkali – jeden pochodził z Baskonii, drugi z Portugalii i szybko nawiązała się międzynarodowa pijacka nić porozumienia, a nad basenem zaczęły dziać się sceny z lekka bulwersujące ;) 

 Autor w basenie

Koniec końców ponieważ kolesie ci przyjechali skuterem i na nim tego dnia wracali musieli trochę przystopować, ale zaproponowali nam by pomelanżować dalej u nich na kwadracie w Barcelonie, który to pomysł zdecydowanie przypadł nam do gustu. Godzinna podróż zapchanym lokalnym pociągiem z rowerami, po pijaku, bez wc za to z „chcemisięsiku” nie była specjalnie fajną sprawą, ale popołudnie i wieczór w Barcy wynagrodziły nam to z nawiązką. O ile w 1999 obejrzałem głównie atrakcje turystyczne miasta, o tyle teraz bujaliśmy się z naszymi gospodarzami głównie po mniej uczęszczanych zakątkach starego centrum i szczerze powiedziawszy nawet bardziej mi się podobało niż za pierwszym razem. Wieczorem zrobiliśmy to co zazwyczaj robi grupa młodych ludzi jeśli się zbierze w liczbie większej niż sztuk dwie – czyli zaczęliśmy napełniać swoje żołądki mieszaniną piwa, wina i sangri, a płuca dżointami. Pierwszy etap miał miejsce w jakiejś lokalnej knajpce pełnej przyjaźnie nastawionej młodzieży – jak się spojrzało na jakąś laskę to zazwyczaj odpowiadała uśmiechem, a jak na kolesia… to też – no proszę a w warszawskich mordowniach, do których uczęszczaliśmy dłuższe skrzyżowanie wzroku kończyło się zazwyczaj polemiką typu – „Co się gapisz, kurwa!?”, - „A bo co, kurwa!?”, - „Masz, kurwa, problem!?”, - „A coś ci, kurwa, nie pasi!?” – połączoną rzecz jasną z niezbędną gestykulacją i mimiką. W tej barcelońskiej degustowni zamówiliśmy też oliwki, które zjedliśmy w pół minuty, zastanawiając się, co to za dziwny produkt sprzedawają w Polsce pod tą sama nazwą, w tym samym zielonym kolorze i w tym samym owalnym kształcie, ale o smaku mydła Biały Jeleń. 

 Gospodarz barcelońskiej imprezy

Impreza zakończyła się na kwadracie u chłopaków, coś mi w głowie świta, że wpadła tam jeszcze dziewczyna jednego z nich, ale nie założył bym się o to nawet o dolara – wino się lało litrami i ostatnią rzeczą jaką pamiętam to, że próbowali nas zmusić do oglądania Rocky Horror Show na laptopie, twierdząc, że to najlepszy film na świecie. Zasnąłem na siedząco, a myślę, że byłem w takim stanie, że i na stojąco bym dał radę – pewnie było koło 2 w nocy. Cały dowcip polegał na tym, że jakoś o 8 rano mieliśmy pociąg pod granicę francuską i nie mogliśmy się na niego spóźnić. Horror Show Rockiego to było nic w porównaniu z horror showem porannego wstawania na kacu w celach turystyki rowerowej w wersji górskiej. 
Ale o tym w następnym odcinku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz