Do Calelli dotarliśmy wczesnym popołudniem – chyba tego
dnia, w którym rozpoczynał się główny festiwal, czyli w piątek 4 lipca. Tym
razem ze względu na stacjonarny charakter rozbiliśmy się nie na dziko tylko na
normalnym kempie na obrzeżach miasteczka – ceny były zupełnie przystępne – jak
na dzisiejsze to jakieś 25 zł od osoby, mieli nawet mini sklepik z browarami
oraz mały basen na terenie. Wreszcie można też było się umyć pod prysznicem, a
nie w morzu. Na kempie rozbiło się też ze dwadzieścia parę innych osób, które przyjechały
na sajko meeting, głównie Holendrzy, więc nikt nie patrzył na nas jak na
dziwolągi – bo były i większe ;)
Apartamentas
Tym razem miejsce imprezy było bezpośrednio w Calelli, w
leżącej nieco na uboczu większej sali – rowerami mieliśmy jakieś 3 minuty.
Przed miejscówką był niewielki plac zabaw, który zgodnie z nazwą został
wykorzystany przez tłumy przybyłe na koncert do alkoholowo-towarzyskich imprez
– aczkolwiek w zamyśle pomysłodawców palcu, chyba o inny rodzaj zabaw chodziło
;) Ze względu na wysokie temperatury można było przesiadywać do późnej nocy w
samych tiszertach na dworze, a i tak było ciepło, szczególnie, że w sali, gdzie
odbywały się koncerty było dość gorąco i nie dało się tam wytrzymać całego
wieczoru. W przeciwieństwie do 1999 roku tym razem publika była wyjątkowo
liczna, a oprócz sajkowców z kilkunastu państw, przyjechało sporo tubylczych
rockabillowców i fanów rock’n’rolla, nawet takich pod 60-tkę, szczególnie, że
kapel z tego klimatu było całkiem sporo w programie. Pojawiła się też
kilkunastoosobowa ekipa skinów z konkretnej ekipy Boixos Nois kibicującej
Barcelonie, trochę punków i całkiem liczne grono normalsów. O ile mam
ambiwalentne odczucia co do samego ulokowania festiwalu w krainie turystycznych
kombinatów, o tyle wakacyjna formuła jest po prostu super – zapoznaje się tam
podczas imprezowania znacznie więcej ludzi niż na typowych sajko-festach jak w
Speyer czy Poczdamie. Szczególnie pocieszni byli Szwedzi, którzy mając w swoim
kraju bandyckie ceny alkoholi byli szczególnie pazerni na szybkie napełnienie
swoich organizmów dużą ilością różnorakich trunków i raz jak z nimi dawaliśmy w
szyję, to mnie przepona ze śmiechu rozbolała na to co wyprawiali.
Bardzo imprezowe schody przed wejściem do klubu
Bardzo
sympatyczni byli też Angole – zwykle ludzie po czterdziestce, co było o tyle
fajne, że można było z nimi pogadać o czasach, które dla mnie były totalną
prehistorią. Jedna londyńska sajkówa wspominała przy piwku jak chodziła w 76
roku na pierwsze koncerty The Clash, a w pewnym momencie zapytała, czy znamy
taką kapelę U2. Popatrzyliśmy po sobie niepewnie i zapytaliśmy, czy chodzi o te
gwiazdorskie, rockowe U2. Skinęła głowa i powiedziała, że była na ich
londyńskim koncercie w 1977, kiedy jeszcze byli zupełnie nieznani i razem z nią
w klubie było może z 15 osób ;) Anglicy skarżyli się tylko na hiszpańskie
klimaty, że miejscowe młodociane tłumoki krzyczą i gwiżdżą za nimi ze względu
na ich ultraortodoksyjny wygląd, a w Anglii to od lat się już nie zdarza. He,
he – ja pamiętam czasy przełomu lat 80-tych i 90-tych, kiedy miałem irokeza i
wyćwiekowaną skórę i jak jechałem na Pragę czy Grochów to przed wyjściem z domu
zakładałem pod kurtkę 5-kilogramowy łańcuch, albo brałem gazrurkę do rękawa, a
tym, że ktoś na mnie krzyknie czy gwizdnie to się w ogóle nie przejmowałem – a
i tak najlepszą formy obrony było szybkie przebieranie nogami ;)
Z Angolami, którzy pamiętali lata 70-te
Oczywiście ważnym tematem konwersacji był też sposób w jaki
dotarliśmy na festiwal, szczególnie, że byliśmy prawdopodobnie pierwszymi (i
pewnie ostatnimi) freakami, którzy użyli do tego rowerów. Reakcja a każdym
razem była podobna – mieszanina niedowierzania i lekkiego przerażenia –
znajomej sajkówie z Niemiec musieliśmy nawet pokazywać foty z cyfrówki bo nie
wierzyła, mimo, że podjeżdżaliśmy rowerami nawet z kempu na koncerty.
Pierwszego dnia meetingu na pojedynczym koncercie grała
włoska kapela neo-rockabilly Hormonauts, ale my wtedy byliśmy jeszcze pod
Pirenejami, wielkim fanem ich grania nie byłem, więc ciśnienia by dojechać
wcześniej też nie wytwarzałem. Właściwy fest zaczynał się w piątek – tego dnia
plakat zapowiadał atrakcje w postaci 5 kapel dość różnorodnych stylistycznie.
Pierwsza z nich, Moonshiner z Finlandii, grała neo-rockabilly, trochę tak bez
wyrazu, więc długo na nich nie zabawiliśmy. Dopiero set Peacocks postanowiliśmy
obejrzeć w całości przerywając przed-klubową biesiadę. O ile płyty studyjne
Pawi lubię i to nawet bardzo, o tyle ich koncert lekko mnie rozczarował –
brzmienie było jakieś płaskie, zupełnie jakby jakaś inna kapela coverowała
Szwajcarów. W następnych latach jeszcze kilka razy widziałem ich na różnych
festach i za każdym razem było to samo - te numery, które uwielbiam z płyt, na
koncercie wypadały znacznie gorzej.
The Peacocks
Pojawienie się na scenie rockabillowej
kamandy Hot Boogie Chillum roztańczyło fanów spokojniejszego grania, a nas
wygoniło na dwór w celu opróżnienia litrowej butelki wina zawczasu schowanej w
krzakach. Wróciliśmy dopiero na Frantic Flinstones i w mojej opinii był to
najlepszy moment całego festiwalu. Od dawien dawna oryginalny skład kapeli był
jedynie wspomnieniem utrwalonym na wczesnych płytach londyńczyków, a FF to był
de facto Chuck i towarzyszący mu w danym okresie czasu muzycy. W 2003 roku rolę
tą pełnili Francuzi z sajkowej kapeli Celicates i od strony muzycznej pozamiatali - od czasu koncertów
Batmobile nie pamiętam tak dobrze ustawionego kontrabasu. Chuck, jeden z
topowych narkusów i alkoholi na scenie sajko, trzymał się jeszcze nieźle i
zasuwał po scenie wzdłuż, wszerz, a nawet w linii pionowej. Ostatnią kapelą
dnia było Quakes, pokazali się nieźle, ale bez szału – nie wiem na czym to
polegało, ale mniemam, że na stałym składzie i ciężkiej pracy, że w ciągu kilku
lat zostawili większość konkurencji w tyle, stając się jedną z najlepszych
koncertowych kapel sceny sajko.
Sobota była pierwszym dniem od tygodnia, w którym
zmieniliśmy środek lokomocji z rowerów na własne nogi, a dystans do niezbędnego
minimum. Przy spinaniu rowerów Siva ciągnąc z wysiłkiem łańcuch stwierdziła, że
przydałoby się go jeszcze ze 2 centymetry więcej, na co Robak filozoficznie
odparł, że jemu „też przydałoby się ze dwa centymetry więcej” ;) Ranek
zaczęliśmy dość wcześnie, bo mimo niewielkiego cienia rzucanego przez
rachityczne drzewka pod namiotem szybko zrobiło się jak w szklarni. Zaopatrzeni
w piwo, owoce i jakieś przekąski ruszyliśmy na dziką plażę, prawie pozbawioną
turystów, a zajęta głównie przez niewielką liczbę golasów płci obojga – sjesta
upłynęła na grze w karty, chlapaniu się w morzu i odpoczynku od rowerowania.
Cykliści na tle Os Catalepticos
Os Catalepticos
Tego dnia koncerty rozpoczynała brazylijska punkobillowa
kapela Os Catalepticos i w tym przypadku miałem odwrotne odczucia niż podczas
występu The Peacocks – mianowicie płyt studyjnych Kataleptyków słuchać za
bardzo nie byłem w stanie, za to koncertowo wystrzelili torpedę. Wokalista z
wielkim quiffem grał na stojąco na perce w samym centrum sceny, na kontrabasie
napierniczał dwumetrowy łysol o posturze rekietera, a pod sceną wrecking
urządziła sobie kilkunastoosobowa załoga z Francji, która wyróżniała się
oczojeczbo jaskrawymi czubami. Choć i tak hitem był sajkowiec przebrany za
starozakonnego żyda, z wielką brodą i pejsami, a także laska z tatuażem na
plecach w kolorowe kwiatki ubrana w sukienkę w prawie identyczne kwiatki jak na
dziarach. Os Catalepticos w sumie najbardziej zachwycili Robaka i Magiettę,
którzy stwierdzili, że ich młóckarnia jest nawet lepsza od crusta ;)
Kosher Sajko
Jak drudzy
grali Starlite Wranglers – dla mnie największą ciekawostką było to, że pierwszy
raz w życiu widziałem kapelę z Japonii. Zagrali bardzo solidnie taką mieszankę
na pograniczu lżejszego sajko i energetycznego neo-rockabilly, po czym ustąpili
miejsca starym Angolom z Red Hot And Blue. W tym wypadku ewakuowaliśmy się na
piwo pod chmurką, bo było to granie stylizowane na stare rockabilly, ale dość
nudnawe i jak ktoś nie był twardym fanem takiego rodzaju muzyki to powiększał
szeregi outdoorowej imprezy. Jako przedostatni na scenie pojawili się Mad Sin,
którzy powoli żegnali się z graniem sajko, na rzecz melodyjnego punk’n’rolla,
niemniej na scenie ciągle potrafili zrobić małe trzęsienie ziemi. Z uśmiechem
przypominałem sobie słowa Kofty z Schweinfurtu, że nigdy już nie zagra przed
Fenechiem, bo dzień zamykali właśnie The Meteors.
Mad Sin
Pionierzy psychobilly po
wielu latach grania z gitarą basową w tym czasie wracali do korzeni, czyli
kontrabasu – w Calelli funkcję ta pełnił muzyk Hangmena, Mark Burnette, i muszę
powiedzieć, że te nowe szaty „króla” nawet mu pasowały. Był to jeden z lepszych
koncertów The Meteors jakie widziałem, choć prawdę mówiąc ze względu na
intensywny dzień, a w zasadzie tydzień, zawinęliśmy się w kimę przed jego
końcem.
The Meteors
Niedzielny poranek rozpoczęliśmy od delikatnego melanżu nad
kempingowym basenem, gdzie poznaliśmy dwóch gości z Barcelony, którzy byli na
sajko feści. W zasadzie to oni nie byli z Barcelony, ale tam mieszkali – jeden
pochodził z Baskonii, drugi z Portugalii i szybko nawiązała się międzynarodowa
pijacka nić porozumienia, a nad basenem zaczęły dziać się sceny z lekka
bulwersujące ;)
Autor w basenie
Koniec końców ponieważ kolesie ci przyjechali skuterem i na nim
tego dnia wracali musieli trochę przystopować, ale zaproponowali nam by
pomelanżować dalej u nich na kwadracie w Barcelonie, który to pomysł
zdecydowanie przypadł nam do gustu. Godzinna podróż zapchanym lokalnym
pociągiem z rowerami, po pijaku, bez wc za to z „chcemisięsiku” nie była
specjalnie fajną sprawą, ale popołudnie i wieczór w Barcy wynagrodziły nam to z
nawiązką. O ile w 1999 obejrzałem głównie atrakcje turystyczne miasta, o tyle
teraz bujaliśmy się z naszymi gospodarzami głównie po mniej uczęszczanych
zakątkach starego centrum i szczerze powiedziawszy nawet bardziej mi się
podobało niż za pierwszym razem. Wieczorem zrobiliśmy to co zazwyczaj robi
grupa młodych ludzi jeśli się zbierze w liczbie większej niż sztuk dwie – czyli
zaczęliśmy napełniać swoje żołądki mieszaniną piwa, wina i sangri, a płuca dżointami.
Pierwszy etap miał miejsce w jakiejś lokalnej knajpce pełnej przyjaźnie
nastawionej młodzieży – jak się spojrzało na jakąś laskę to zazwyczaj
odpowiadała uśmiechem, a jak na kolesia… to też – no proszę a w warszawskich
mordowniach, do których uczęszczaliśmy dłuższe skrzyżowanie wzroku kończyło się
zazwyczaj polemiką typu – „Co się gapisz, kurwa!?”, - „A bo co, kurwa!?”, -
„Masz, kurwa, problem!?”, - „A coś ci, kurwa, nie pasi!?” – połączoną rzecz
jasną z niezbędną gestykulacją i mimiką. W tej barcelońskiej degustowni
zamówiliśmy też oliwki, które zjedliśmy w pół minuty, zastanawiając się, co to
za dziwny produkt sprzedawają w Polsce pod tą sama nazwą, w tym samym zielonym
kolorze i w tym samym owalnym kształcie, ale o smaku mydła Biały Jeleń.
Gospodarz barcelońskiej imprezy
Impreza
zakończyła się na kwadracie u chłopaków, coś mi w głowie świta, że wpadła tam
jeszcze dziewczyna jednego z nich, ale nie założył bym się o to nawet o dolara
– wino się lało litrami i ostatnią rzeczą jaką pamiętam to, że próbowali nas
zmusić do oglądania Rocky Horror Show na laptopie, twierdząc, że to najlepszy
film na świecie. Zasnąłem na siedząco, a myślę, że byłem w takim stanie, że i
na stojąco bym dał radę – pewnie było koło 2 w nocy. Cały dowcip polegał na
tym, że jakoś o 8 rano mieliśmy pociąg pod granicę francuską i nie mogliśmy się
na niego spóźnić. Horror Show Rockiego to było nic w porównaniu z horror showem
porannego wstawania na kacu w celach turystyki rowerowej w wersji górskiej.
Ale o tym w następnym odcinku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz