poniedziałek, 16 grudnia 2013

Sajkostory 30



Kontynuując wątek roku 2003 z poprzedniego odcinka to sajkowa rodzina żyła sobie wyjątkowo wesoło i szczęśliwie. Jedynym nieprzyjemnym zgrzytem były kwasy między Kometami a Cosmikiem, a przede wszystkim Robotixem. Natomiast Lesław i Arkus ciągle mieli dobre relacje z Wreckin Krew, która tłumnie pojawiała się na ich koncertach. Rywalizacja Komety kontra Robotix miała o wiele przyjemniejsze oblicze na scenie koncertowej. Oba zespoły zagrały w wakacje na Małym Dziedzińcu Uniwerku, gdzie przez całe wakacje co tydzień organizowano rozmaite imprezy dla młodocianych melomanów. To znaczy nie grali razem na jednym koncercie, co to to nie – Komety sieknęły seta w sierpniu, Roboty na początku września – w każdym bądź razie obie imprezy były darmowe i przyciągnęły prawdziwe tłumy, dziedziniec był zapchany do granic możliwości, a ponieważ po piwo była kolejka niczym za komuny po pomarańcze to odbywała się nieustająca procesja między miejscówką, a najbliższym sklepem oferującym wyroby monopolowe. Od strony artystycznej też było zajebiście – normą było, że wtedy pod sceną potrafiło bawić się kilkadziesiąt osób, a nie tak jak teraz, że trzy skaczą, trzynaście pije piwo, a trzydzieści trzy robią zdjęcia ;) A jak publika dokazuje to i kapele dają z siebie dużo więcej – Komety i Robotix na żywca w tym okresie to był dynamit – z Plebanem jako mistrzem ceremonii, który z kontrabasu napierniczał jak z pepeszy.

Z takich ciekawostek koncertowych to o skali popularności sajko w 2003 roku niech jeszcze świadczy fakt, że Stan Zvezda zagrał jako support przed Lady Punk na koncercie w Stodole. Mieliśmy się tam pojawić ekipą, ale odstraszyły ceny biletów – ostatecznie chyba wlazła tam Wronka – na listę kapeli.

Warto wspomnieć jeszcze, że w 2003 wyszła reedycja debiutu Robotixa na winylu, praktycznie w takim samym zestawie songów co CD minus cover Fenecha. Wydawcą była niemiecka wytwórnia Black Sky Records – jednym słowem jak ktoś lubi chronologię – no to tak – był to pierwszy polski album psycho popełniony dla odbioru przez gramofon.


O ile Robotix szedł przed siebie na pełnej prędkości, o tyle na dobre zawinęła się z muzycznej sceny Skarpeta. W maju czy czerwcu 2003 roku grupa oficjalnie zakończyła działalność na co się zapowiadało od dłuższego czasu i biorąc pod uwagę coraz większy rozdźwięk pomiędzy pomysłami muzycznymi chłopaków z zespołu było rzeczą nieuniknioną.

Za to po zdemobilizowaniu przez Wojsko Polskie Jolskiego rozpędu nabierał De Tazsos. Gdzieś na początku roku 2003 znaleźli wreszcie stałe miejsce do prób na Siekierkach i wzieli się na poważnie za robienie kawałków. Jako, że miałem wtedy udział przy organizacji cosmikowych koncertów podpytywałem od czasu do czasu Patrezego jak tam ich kapela, a ten się krygował jak pensjonarka, że oni to taki rzęch i łupaninę grają, że na razie tego się słuchać nie da, a tak w ogóle to nie umieją grać. Nie bardzo wiedziałem co oni tam sobie na próbach rzeźbią, sam byłem lebiegą jeśli chodzi o granie na gitarze, więc przyjąłem tłumaczenia ze zrozumieniem. Koniec końców w tej sali prób nagrali partyzanckim sposobem „na żywca” demo składające się z ośmiu kawałków i gdy dostałem je do od Patryka to ze zdziwieniem odkryłem, że mnie nygus oszukiwał z tym „nieumieniem”. Pewnie – było to jeszcze toporne jak gra braci Mroczków, deficyty finezji były ogromne, ale miało to swój pałer, a sam pomysł na granie nie był mieleniem do zarzygania tego, co już została zagrane po sto razy – czuć było ten specyficzny klimat, który pozwolił im zostać kapelą z górnej półki sajko, a umiejętności muzyków wcale nie były takie mizerne jak się żalili.



W sierpniu 2003 po raz pierwszy wystąpili na żywo na plenerowym koncercie punkowym na zamku w Czersku, zdaje się, że tam grał też Łeb Świniaka, takie klimaty. Drugi koncert w tym samym roku zagrali, już przy moim skromnym zaangażowaniu, na czwartej Psychobilly Night, ale o tym to w następnych wpisach.

Warto wspomnieć o jeszcze jednej kapeli, którą w 2003 roku zaczęto w jakiś pokrętny sposób wiązać ze sceną psychobilly, a mianowicie 150 Watts. Zaczęło się od koncertu Zduńskiej Woli, o którym za chwilę, gdzie rzeczony band zagrał jako jeden z supportów przed Kings Of Nuthin’. To co proponowali najbliższe było mieszaninie melodyjnego hard core’a i punk’n’rolla i nie zawierało nawet śladowych ilości czegokolwiek-billy. Tu mogę tylko mniemać, że ponieważ taki rodzaj grania w Polsce praktycznie nie miał jeszcze publiki (w sumie teraz też nie), a o sajko zrobiło się głośno to zadziałała zasada, że na bezrybiu i rak ryba.

No to na zakończenie jeszcze o wizycie Kings Of Nuthin’ w Polsce. Dwadzieścia lat po powstaniu psychobilly gatunek ten rozpełzł się w tak nieprawdopodobnych kierunkach, że w zasadzie rzeczą niemożliwą stało się zdefiniowanie granicy gdzie ten nurt się kończy a zaczyna coś zupełnie innego. I tak jak w latach 80-tych sajkowcy chętnie chodzili na kapele garażowe czy neo-rockabilly, tak w późniejszych latach z tą sceną były kojarzone kapele mieszające punk z rock’n’rollem, same w sobie nie grające ani sajko, ani sajkobilly, ale już jak najbardziej grające dla sajkowców. Kings Of Nuthin’ to idealny przykład takiego podejścia – w wywiadach podkreślali, że początków ich brzmienia należy szukać w końcu lat 90-tych, kiedy 8 bostońskich punków postanowiło zaproponować rock’n’rolla na swój sposób i wyszło im tak czadowe swingo-punko-sajko granie, że do tej pory nie spotkałem osoby, której by się to nie spodobało ;) W 2003 roku mieli już na koncie dwie płyty, i to co zawarli na tych aluminiowych kółeczkach potrafiło pobudzić do życia nawet największego ponuraka. Nic więc dziwnego, że informacja o koncercie K.O.N. w Polsce została przez naszą wreckingową bandę przyjęta jak manna lecąca z nieba przez wygłodniałych Izraelitów. Co prawda Zduńska Wola wydawała się poniekąd dziwnym miejscem na taki koncert, ale jeśli mieliśmy co do tego miasta pewien sceptycyzm to rozwiała go miejscowa pizzeria, która zaserwowała nam iście królewską wyżerkę za śmieszną cenę. Opis koncertu spisany przez współczesnych na szczęście się zachował, pióra, cóż za zaskoczenie – znowu Wrzoska ;) Oszczędza mi to grzebaniu w zwojach mózgu, co tam te dziesięć lat temu po kolei było, szczególnie za kołnierz podczas wyjazdu nie wylewaliśmy. Jedno muszę jednak powiedzieć – jak Kingsi zaczęli grać i szaleć na scenie kopary nam odpadły do poziomu podłogi – jeden z najbardziej rewelacyjnych koncertów jaki widziałem w życiu! Zarówno od strony muzycznej, dopracowania aranżacji, uzyskanego dźwięku, mimo, że klub przypominał kazamaty dla wieloletnich skazańców, ale też od strony zachowania na scenie, płonących saksofonów, wokalisty skaczącego po pianinie – wulkan energii! A teraz stara recenzja Piotra W.:


Wieści o koncercie Kings of Nuthin’ mocno zelektryzowały warszawską załogę i bez zbędnych namysłów podjęta została decyzja, że nie może nas tam zabraknąć. Pewna przeszkodą był termin: poniedziałek to jak wiadomo najgorszy dzień tygodnia, no a następnego dnia trzeba jeszcze co gorsza zasuwać do roboty/szkoły. Wobec powyższego nasza ośmioosobowa wycieczka w składzie: Siva, Sylwia, Andriej, Bartek-Pavulon Doctor, Patryk vel Trysław, Piter-kierownik wycieczki, Trefniś i moja skromna osoba, zdecydowała się wybrać na ten wyjazd jak paniska i wynająć busa. Dla mnie cała impreza zaczęła się koło godziny 16.00 kiedy to, klucząc niczym Apacz na wojennej ścieżce, wymknąłem się przed czasem z tyrki i zostałem porwany z Alei Katowickiej przez kamandę. Od razu było wiadomo, że będzie mocno „radośnie" , ponieważ krzywa spożycia produktów fermentacji była zaiste wysoka. Jedni pociągali winko, inni piwko, a jeszcze inni miodek dwójniaczek. Droga upływała w sielankowej atmosferze przy bitach generowanych przez Batmobile i Guana Batz, i do Zduńskiej Woli dobiliśmy około 19.30 (głównie z powodu rozlicznych przystanków podczas których uzupełnialiśmy zapasy napojów lub zrzucaliśmy „zbędny balast"). Na miejscu zostaliśmy przyjęci nader wylewnie przez miejscową załogę, (którą z tego miejsca pozdrawiamy – co prawda nie pamiętam jak nazywał się trunek, którym zostaliśmy uraczeni, ale jego bukiet był zaiste niezapomniany ;)). Ponieważ nie usłyszeliśmy żadnych dźwięków dobiegających do nas z pobliskiego klubu wyszliśmy z założenia, że koncert się jeszcze nie zaczął (BŁĄD!) i śmiało możemy ruszyć na zwiedzanie okolicznych lokali gastronomiczno-towarzyskich. Wbiliśmy się więc do najbliższego i tam natknęliśmy się na ekipę z Bostonu, która właśnie wbijała w krzyże obiadek. Pogadaliśmy sobie chwilę z kontrabasistą, który opowiedział nam o przebiegu ich trasy po Europie, od nas z kolei dowiedział się jak wygląda scena psycho w naszym mlekiem i miodem płynącym kraju, popodziwialiśmy ceny piwka (3,5 zł) i ruszyliśmy coś przegryźć bo i nam zaczęło w brzuchach burczeć. Po drodze do żarłodajni spotkaliśmy jeszcze Maćka i Kubę (którzy dobili że Warszawy samochodem, delikatnie go przy okazji obtłukując) i razem poszliśmy szamać. Nasyceni, wypasieni i opici (przy okazji polecam lokalna pizzerie tanio, dużo i smacznie) ruszyliśmy na koncert. Przed wejściem na salę spotkaliśmy jeszcze dwóch kumpli z Wa-wy i razem, dzięki mediacji Patryka wbiliśmy się na koncert na „bilet grupowy" ;). Jakież było nasze zdziwienie kiedy na scenie zaczęły instalować się gwiazdy wieczoru. Że co? Że jak? A gdzie pozostałe bendy? Grały już? Zagrają później? W ogóle nie zagrają? Jak się później okazało koncert zaczął dużo wcześniej, a w chwili gdy przyjechaliśmy była akurat przerwa. Żałuję, że nie dane nam było obejrzeć 150 Watts bo ich granie wydaje się wielce obiecujące, no ale cóż! Co się odwlecze to nie uciecze. Ale nie było czasu płakać nad rozlanym mlekiem bo Bostończykom wystarczyło 15 minut na rozgrzanie instrumentów i zaczęli grać. Nooooo i Panie i Panowie... to była sztuka przez duże „SZ". W składzie oprócz tradycyjnego instrumentarium występuje rozbudowana sekcja denciaków, kontrabas i pianinko (które chłopaki wożą ze sobą po całej Europie – niezłe zuchy!). Wszyscy muzycy w czarnych garniaczkach i pod krawatem czyli elegancja i szyk. Poza tym widać, że ferajna jest ograna jak przeboje Ich Troje, żadnemu instrument w graniu nie przeszkadza i każdy wie co ma robić na scenie. Poza tym o statyce nie mam mowy, pianista grał na stojąco, kontrabasista wrzucał sobie pudlo na głowę, saksofonista, trębacz i puzonista machali tak blachami, że się w oczach mieniło, a wokaliście było widocznie ciasno na scenie bo wskakiwał na kolumny i odsłuchy, a nawet zdecydował się na rajd wśród publiki która (co nie dziwne) bawiła się wielce żywiołowo. Co do samej muzyki to twórczość Królów Nicości (bądź Niczego) jest wypadkową swingu, r’n’r, rockabilly, psycho, punka i ska i co ciekawe nie ma tu mowy o graniu w jakim celuje wiele „eklektycznych" zespołów, na zasadzie: „jeden kawałek zagramy w takim stylu, drugi w takim, a trzeci w jeszcze innym". Po prostu w każdym utworze K.o N. można doszukać się wpływów każdego z wymienionych stylów. Na oddzielną uwagę zasługuje wokal. Kiedy go usłyszałem sądziłem, że to Nick Barret z Mighty Mighty Bosstonss, bo niemożliwe, żeby ktoś jeszcze dysponował takim „zdartym gardłem"... ale okazało się że to jednak możliwe. O tym, że muzyka grana przez Kings of Nuthin’ jest naprawdę wybuchowa i świetnie nadaje się do zabawy najlepiej świadczy fakt, że od pierwszego do ostatniego kawałka zabawa pod sceną nie ustawała nawet na moment, pomimo panującej duchoty i gorąca. Koncert trwał jakieś 1,5 godziny, ale z tego co wiem dla wielu osób powinien trwać co najmniej dwa razy tyle. Po wyjściu z klubu oszacowaliśmy straty (jeden zgubiony portfel i jedna zgubiona komóra – na szczęście jedno i drugie się znalazło – podziękowania dla znalazców), odsapnęliśmy chwilę w knajpie i ruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy. Potem jeszcze pożegnanie na Dworcu Centralnym, dojazd do domu i jedyny w swoim rodzaju ból, który czujesz nastawiając budzik o czwartej nad ranem na godzinę siódmą... ale nie ma co marudzić... bo koncert był znakomity i niech żałują ci, którzy nie dotarli do Zduńskiej Woli... tym bardziej, że planowany koncert Kings of Nuthin’ w Gdyni został odwołany.
(Wrzosek)

Tak jeszcze na małym marginesie – mały fragment opisu Wojka tegoż koncertu ;)

Gdy oni [K.O.N.] się szykowali do występu, do klubu wpadło psycho crew z Warszawy. Wszyscy (około 10 osób) wyglądali tak jak na prawdziwych psychobillowców przystało: grzywy elvisa, denim jeansy, łańcuchy i buty na koturnach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz