poniedziałek, 9 grudnia 2013

Sajkostory 29



Jak przez lata na rodzimej scenie psychobilly niewiele się działo to w pewnym momencie sypnęło jak z rogu obfitości. Trzecią polską kapelą, która nagrała płytę długogrającą była Stan Zvezda, a premiera owego wydawnictwa, zatytułowanego Bal szkieletów, nastąpiła w czerwcu 2003 roku. W tym wypadku grupa nie musiała pracować nad nowymi kompozycjami, wystarczyło odbyć podróż sentymentalną w lata 80-te, zrobić wybór kilkunastu numerów i wejść do studia by nagrać to, co nie było dane im zrobić kilkanaście lat wcześniej. Cóż, w systemie centralnego planowania zafundowanego przez komunistycznych aparatczyków, nie byli oni jedynymi, którzy nie mogli wydać oficjalnie swoich kompozycji. Niektóre kapele punkowe jak Karcer czy Brygada Kryzys po latach nagrywały swoje stare kawałki, znane wcześniej z marnej jakości koncertówek i demówek – rezultat finalny był mocno rozczarowujący, przynajmniej w moim odczuciu. Na szczęście w przypadku Stan Zvezdy nie wystąpił efekt odgrzanego kotleta, a Bal szkieletów dobrze oddaje energię jaką warszawska kapela obdarowywała wówczas publiczność na koncertach. Fakt, płyta nie jest równa, ale przecież obejmuje numery robione na przestrzeni kilku lat, przez różnych muzyków i odgrzebane po latach. Osobiście uważam, że najlepiej wyszły kompozycje będące najsilniej zakotwiczone w stylistyce psychobilly jak Psychoman, Dziki zachód, Król flipperów etc, a trochę słabiej te z rockowymi ciągotami. Nie sposób też nie zgodzić się z opisem jaki znajduje się poniżej w temacie tego co zrobili ze Świętym szczytem Kryzysu – czapki z głów!


Mówią, że do komfortu przyzwyczaić się znacznie łatwiej niż do niewygody – pozostaję mi się zgodzić z tą mądrością i zamiast ślęczeć wieczorami nad nową recenzją płyty zaposiłkuję się starą, pióra nieocenionego Wrzoska ;)


Nie ma czasu na płomienne przemówienia, powiem wiec krótko: WRESZCIE UKAZAŁA SIE DEBIUTANCKA PŁYTA STAN ZVEZDA. KAŻDY SAJKOBIL W POLSCE POWINIEN JUŻ JĄ MIEĆ, A JEŚLI JESZCZE JEJ NIE MA TO POWINIEN JĄ ZDOBYĆ W CIĄGU NAJBLIŻSZYCH 24 GODZIN... a jak nie to nie jest sajkobil tylko, za przeproszeniem, gamoń. Koniec recenzji.

PS: Ta cześć jest przeznaczona dla tych, którzy jakimś niesamowitym zbiegiem okoliczności nigdy nie słyszeli ani Stan Zvezdy, ani o Stanie Zveździe i chcieliby wiedzieć, co to za dziwo i czego maja się spodziewać po płycie. Niniejszym informuje, iż bend powstał w połowie lat 80-tych i zaczynał swoją karierę grając coś, co potem zaczęto nazywać HC/punkiem. Po kilku roszadach personalnych styl zespołu uległ całkowitej metamorfozie i w ten to sposób S.Z. został pierwszym miedzy Odra, a Bugiem ansamblem wokalno-instrumentalnym grającym psychobilly. Jako, że w tamtych czasach wydanie płyty przez zespól undergroundowy (uprawiający do tego tak mało popularne muzykowanie) było delikatnie mówiąc trudnym przedsięwzięciem, chłopaki poprzestawali na działalności koncertowej. Z powodów rozmaitych grupa na początku lat 90-tych zawiesiła działalność. Na szczęście w 2001 roku chłopaki powrócili do grona żywych... teraz dostajemy do łap ich debiutancki album, a na nim ponad 47 minut „frenzy beat". Żeby wszystko było jasne pierwszy numer na płycie traktuje o „Psychoman-ie" i jeśli ktoś dotychczas jeszcze nie wiedział, co to za wynalazek to cale „sajkobili" to teraz powinien czuć się już uświadomiony. Chłopaki jadą w stylu typowym dla prekursorów całego nurtu. Jacek śpiewa bez niepotrzebnego szarżowania i bez często spotykanej „sajkowej" maniery i chwała mu za to. Gitara jedzie fajnie, rock’n’rollowo bez popadania w metalowo-hardcorowe klimaty, może troszkę za bardzo jest schowana za sekcję rytmiczną (a może tylko marudzę?). Bas ustawiony został tak, że gdyby nie brak charakterystycznego „klapania" można go czasem pomylić z kontrabasem. Największym zaskoczeniem dla mnie, jest jednak perkusja, za którą zasiadł Fala. Pałker z niego wyśmienity i wszechstronny (w końcu gra w Houku i Falarku o czymś świadczyła), ale można się było obawiać czy nie zacznie chłopak za bardzo kombinować i nagle z r’n’r zrobi się funk czy jakiś inny industrial. I tu słowa szacunku, bo to, co i jak tow. Falkowski zagrał, to naprawdę kawał dobrej roboty. 


Utwory na płycie podzieliłbym pod względem klimatu na trzy kategorie: - te bardziej skoczne i radosne w stylu Long Tall Texans czy King Kurt („Psychoman", „Dziki zachód", „Vampir", „Ona to lubi", „Maszyna czeka już", „Walkie Talkie", „Król Fliperów", „Bal szkieletów"), - mroczne i niepokojące w stylu Frenzy lub wczesnych dokonań Meteors („Dziwny Gość", „Harley", „Ja Kocham Cię", „Sex, Drugs & Rock’n’Roll"), - i inne trudne do sklasyfikowania: „Krew" i „Walcz”, w których słychać trochę echa punkowych fascynacji zespołu; „Tak naprawdę”, który jest typowa rockowa ballada, której nie powstydziłyby się Wilki czy inna IRA i który chyba najbardziej odstaje od klimatu całej płyty, narzekać jednak nie będę, bo sentymentalny ze mnie typek, a ten utwór bardzo miło mi się kojarzy. Pozostają jeszcze covery, wśród których znalazły się „Miserlou”, czyli surfowy motyw spopularyzowany w „Pulp Fiction"; „Idę po ulicy”, czyli kawałek wspomnianych wyżej LTT z polskim tekstem i „Święty szczyt" Deadlock-u/Kryzysu. Za ten ostatni numer przyznaje S.Z. kolejny plusik, bo w oryginale nigdy za nim nie przepadałem, a gdyby mi ktoś powiedział, ze można z niego zrobić taki pyszny rockabillowy kawałek to bym nie uwierzył... teraz już wierze. Ta płyta Stan Zvezda udowadniają, że nie zebrali się tylko po to, żeby nagrać stary materiał z pobudek sentymentalno-wspominkowo-kombatanckich, bo widząc (a raczej słysząc) z jakim entuzjazmem podchodzą do grania i jaki w nich jeszcze tkwi potencjał można przewidywać, że jeszcze zdrowo namieszają i co najważniejsze dadzą solidnego kopa polskiej scenie psycho.... i o to chodzi, i o to chodzi.
(Wrzosek)

Gdybym miał się pokusić o porównanie trzech pierwszych polskich płyt w stylistyce sajko, to bym strzelił sobie w obie stopy naraz. One są nieporównywalne, każda jest na tyle inna stylistycznie od dwóch pozostałych, że przypominałoby to pamiętne rozważania o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkanocy z Powtórki z rozrywki. Każda jest dobra, momentami bardzo dobra, do realizacji trudno się przyczepić, do pomysłów też, no może tylko do okładki Balu szkieletów, która jest koszmarna. Jak to wyglądało na tle tego co się nagrywało na świecie? Zupełnie nieźle, może nie ścisła czołówka, ale jednak w tym czasie wychodziło naprawdę dużo świetnej muzy spod znaku psychobilly. Mimo, że zasadniczo większość numerów z tych trzech produkcji była śpiewana po polsku odnotowano ich wydanie na zachodzie, który zazwyczaj ignorował nieangielskojęzyczne produkcje. Zaowocowało to koncertami Komet w Berlinie i trasą Robotix po Niemczech. Odzew na forum Madmana też był pozytywny, choć w sumie umiarkowany. Pamiętam jeszcze taką sytuację, uprzedzając nieco fakty, że w 2004 będąc na sajkofeście w Speyer, razem z Patrykiem leźliśmy między samochodami sajkowców obozujących pod halą koncertową, a tu nagle z jednego auta znajome dźwięki – Niemcy puszczają sobie Kosmiczną Odyseję Helvisa. Zgadaliśmy do nich i okazało się, że była z nimi jedna laska polskiego pochodzenia, która skołowała płytę, a ta zrobiła furorę wśród jej kumpli.

Wracając do Polski i Stan Zvezdy to grupa do studia wchodziła już w nowym składzie – Korkosza, perkusistę z oryginalnego składu z lat 80-tych zastąpił (chyba na początku roku 2003) inny weteran warszawskiej sceny undergroundowej Fala. Był to bardzo sympatyczny, aczkolwiek czasami mocno nieogarnięty gość, który wszakże na perce grał niesamowicie – właśnie z nim w składzie Zvezda zagrał rewelacyjny koncerty na czerwcowym CookKing Clash w CDQ, a z równą petardą pojechał tego dnia też Robotix. To w ogóle była ciekawa impreza (a w zasadzie jej czwarta edycja), jak sama nazwa wskazuje, mająca związek z kuchceniem. Jak to się odbywało? Ludzie gotowali w domu swoje specyjały, które często biły na głowę to co podawano w drogich restauracjach, a następnie udostępniali za free przybyłej publiczności. Przed klubem była porozstawiana całkiem pokaźna liczba stolików z takim domowym jadłem, przy których wszakże kłębił się dziki tłum i dopchanie się do jakiejkolwiek degustacji przypominało walkę o wolne miejsca w tramwaju w godzinach szczytu. A po szamce w klubie odbywał się koncert – akurat podczas czerwcowej edycji CookKingu grały kapele sajko, czyli Zvezda i Robotix, wypadając naprawdę rewelacyjnie. Kilka tygodni wcześniej na imprezie Old School Party Robotixy odwaliły również niezgorszy kawałek sztuki występując w 15-osobowym składzie, bo warszawska Wreckin Krew spontanicznie dokonała abordażu sceny i zatrudniła się w rolach chórków kapeli. Tak sobie myślę, że pod względem spontanu, energii, zabawy, atmosfery, czy relacji z kapelami to właśnie w 2003 roku koncerty polskiego sajko były najlepsze. To w ogóle były złote czasy, szczególnie dla Warszawy, bo koncerty w klimacie odbywały się wtedy na okrągło. A ekipa sajkowa była wtedy bardzo zintegrowana i jak akurat nic nie grało to na porządku weekendowym były mitingi w kuflotekach, których ilość w stolicy była już naprawdę zadowalająca w przeciwieństwie do cen, które mocno przewyższały średnią krajową, nie mówiąc już o tym, że miejsc w klimacie praktycznie nie było w ogóle. Teoretycznie najbliższej ideologicznie nam było do pubu Rock’n’Roll przy Mokotowskiej – praktycznie vis a vis Remontu, w którym odbywały się pierwsze sajkowe koncert Stan Zvezdy w latach 80-tych. Ale taki to był rock’n’roll jak punk z zespołu Lady Pank, jednym słowem zbieżność nazwisk całkowicie przypadkowa – no na początku mieli tam jeszcze jakieś ambicje, do wystroju użyto obrazków z Marylin, Jamesem Deanem itp., kupli trochę składanek CD w taniej płycie z r’n’rollowymi klasykami i chyba na tyle. Później nawet to zaczęło zanikać – raz jak Wino przyszedł na bro wraz ze znajomymi Niemcami odwiedzającymi Warszawę to leciała akurat typowo radiowa popowa sieczka, więc poprosił o puszczenie coś nawiązującego do nazwy pubu. W odpowiedzi usłyszał, że teraz nie puszczają rock’n’rolla… bo są wakacje – nie wiem jak mądrą trzeba mieć głowę, by wyprowadzić taki wniosek przyczynowo-skutkowy... Jednym słowem bez owijania w bawełnę, ani wełnę, pub Rock’n’roll był przybytkiem dość gównianym i ratowało go głównie to, że ceny piwa nie przekraczały skandalicznego poziomu. Miejsce upodobali sobie również młodzi metalowcy, nam nie przeszkadzali w picu, my im też. W sumie większość metaluchów jakich spotkałem to byli spoko ludzie, poza paroma kutasowatymi wyjątkami, a przy bliższej gadce to oni te satanikowe i monsterowe klimaty traktowali z takim samym przymrużeniem oka jak sajki. Drugą chętnie odwiedzaną knajpą w tym czasie był Łysy Pingwin na Ząbkowskiej, w 95% pewnie dlatego, że pracował tam Maciek Kerniak, czyli swój człowiek, który nie miał nic przeciw spontanicznemu sajkowemu koncertowi życzeń – znaczy się jak my tam siedzieliśmy to leciało głównie psychobilly. Z drugiej strony na praskie Szmulki nie każdy miał blisko, a warszawiacy z lewego brzegu jakoś mają awersję do przekraczania Wisły ;) Szmulki zresztą jak najbardziej słusznie (nie)cieszyły się opinią wyjątkowo nieprzyjemnej dzielnicy, gdzie przestępczość przewyższała statystki z kilku spokojniejszych województw razem wziętych. Miałem z tych okolic paru znajomych i klimaty były tam naprawdę pocieszne – np. w okresie kiedy była jeszcze obowiązkowa służba wojskowa armia nie była w stanie dostarczać tam wezwań po tym jak ich „emisariuszy” kilkakrotnie obiła kijami kilkudziesięcioosobowa banda. Na początku XXI wieku cała Praga zaczęła się stopniowo zmieniać, gdy ze względu na niskie czynsze zaczęła tam powstawać coraz większa liczba klubów, knajp, pubów, a dzielnica stopniowo się uspokoiła, choć akurat Szmulki zachowały swój wredny charakter, gdzie ludzie mają kraty w oknach do trzeciego piętra włącznie. Raz czy dwa razy jak siedzieliśmy w Pingwinie wbijały się do pubu gruboszyjne drechy, rozglądały się w lekkim szoku i szybko się wybijały z powrotem zdegustowane muzyką ;) Po jakimś czasie Maciek przestał tam pracować, więc jeżdżenie na Ząbkowską straciło sens. 

Szmulki, Ząbkowska, po lewej kamienica z Łysym Pingwinem (fot. mapy.google.pl)

Od biedy w klimacie była też knajpa w Landzie na Służewiu, a szczególnie C-45 na Piaskach, ale obie były zbyt daleko od centrum na stałe miejsca spotkań. Pozostawały więc jeszcze speluny w rodzaju Dolce Vita czy Wędkarskiego przy Marszałkowskiej, gdzie już wczesnym popołudniem było siwo od dymu, a o miejsce siedzące było równie łatwo co w tramwaju o ósmej rano. Nie lubiłem żadnej z nich, ale przynajmniej tanio lali piwo – szczególnie do Dolce Vita miałem uraz po awanturze z drechami i menelami jeszcze ze skinowskich czasów – pierwsze starcie wyszło nam niczym operacja Barbarossa – całkowitym rozgromieniem sił przeciwnika – niestety przeciwnik był tubylczy i szybko otrzymał posiłki w rezultacie czego operacja Barbarossa zaczęła przeradzać się w Stalingrad i przed ostateczną klęską uchroniły nas migające światła policyjnej suki, z której wysypały się siły prawa i porządku.

4 komentarze:

  1. Była jeszcze ta buda zbita z dykty vis a vis obecnej Wieżycy (ta z toi-toiem obitym dla odmiany boazerią). W pewnym momencie też cieszyła się sporą popularnością.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. faktycznie była - ogrzewana kozą z jakimś podejrzanym piwem - kujawiak czy jakoś tak ;) w zimie w tym tojtoju było jak w komorze kriogenicznej, wysikanie się tam stanowiło akt wyjątkowej odwagi.

      Usuń
    2. Zimą w tojtoju, to było jak w połączeniu komory kriogenicznej z sauną, bo w środku zimno, a jak człowiek zaczynał lać i pojawiała się gwałtowna różnica temperatur, to rozpoczynał się proces skraplania, a para unosiła się ku górze, więc trzba było szczać patrząc w sufit, żeby ta żółta chmurka nie osiadła na gębie. :/

      Usuń
    3. Kiler to się chyba nazywało. Pamiętam ten przybytek z naszych, moich i Łukiego, bytności na weekendach alkoholowo - koncertowych w Warszawie. A zimą to się chodziło lać do parku poniżej tej budy.

      Usuń