poniedziałek, 2 czerwca 2014

Sajkostory 35



Kiedy zaczynałem się interesować na poważnie psychobilly w 1997 roku i łaziłem po sklepach muzycznych w bezowocnym poszukiwaniu płyt to mój dialog ze sprzedawcą miał zazwyczaj schemat tego rodzaju – Q: - Macie coś z muzyki sajkobilly? – chwila milczenia – A: - Aaaa, to chyba coś w rodzaju sajkodelii? Jak Pink Floyd? Tak? A w 2003 roku nagle zaczęła rozpisywać się o tym prasa wysokonakładowa – zaczęło się dodatku do Wyborczej pt. Co jest grane, potem Super Ekspres, Polityka, pisały o tym też bardzie niszowe wydawnictwa jak Off – Independent Culture, regularnie Garaż, czy mniejsze ziny punkowe i skinowskie. W końcu nawet Cosmiki zaczęły myśleć nad własnym nieregularnym magazynem. W zasadzie to nawet już nie były rozważania tylko oficjalne zapowiedzi, Siva z Sylwią napisały do tego nawet jakiś artykuł o modzie rockabilly/sajko, ja o historii wczesnego r’n’r, chyba nawet wywiad z Robotixami robiliśmy – koniec końców z pisma wyszło tyle, co z obiecanych przez Wałęsę 100 milionów dla każdego Polaka. Specjalnie rozczarowany nie byłem, bo artykuły poszły na nasz sajkowy portal, a po niewypale z wyjazdem na fest do Speyer wiedziałem już, że zapowiedzi Cosmica trzeba dzielić przez dwa. W tym czasie ekipa z Mental Hell przeniosła swój fest Satanic Stomp do Speyer w południowo-zachodnich Niemczech – po Calelli był to wtedy największy sajkowy spęd w Europie – dwa dni grania, na pęczki dobrych kapel – napaliliśmy się na ten wyjazd, tylko, że bardzo ciężko było wykombinować tani przejazd w tak odległe miejsce. Nagle Radek z Tomkiem wyskoczyli, że też chcą jechać, że mają busa i tylko trzeba na wachę się złożyć i  kierowcę – naobiecywali, nasłodzili, a potem jakiś tydzień przed wyjazdem wycofali się ze wszystkiego rakiem – jak już było za późno, by alternatywny transport organizować. No cóż… najbardziej wpienił się Andriej, który jako Rosjanin musiał długo się nachodzić za wizą do Niemiec i jeszcze za nią konkretnie zabulić. Pojechał sobie w ramach rekompensaty z żoną do Berlina, gdzie zaliczyli imprezę rockabilly. Zresztą jak pisałem wcześniej Andriej zaczął potem pracować w sklepie Cosmica, więc jakiś specjalnie obrażony na nich chyba nie był.

O ile z prasą i wyjazdem do Speyer Cosmic dal ciała o tyle w temacie koncertów nadal robił 500% normy. Trzecia edycja Sajko Najtu miała miejsce 25 października 2003, choć wstępny plan Radka zakładał połowę czerwca. Nauczka jaka płynęła z drugiej edycji mówiła, że co za dużo kapel to niezdrowo, bo impreza kończąca się o 4 nad ranem to jednak lekka przesada. Headliner z zagranicy miał być z grubej rury – padały nazwy Meteors i Mad Sin, ale chyba organizatorzy nie do końca zdawali sobie sprawę z jakimi kosztami się to wiąże. Skończyło się na ściągnięciu Bad Reputation, czyli kapeli praktycznie nieznanej, której poziom muzyczny był dość dyskusyjny. Z drugiej strony scena sajko to też pewna postawa, czy zabawa i na tym polu kapela, głównie dzięki swojemu wokaliście, nadrabiała techniczne niedostatki. Tym razem nie miałem żadnego udziału przy organizacji imprezy. Bad Reputation ściągała dzięki swoim niemieckim kontaktom Ewka. W postaci supportów  wystąpiły dwie lokalne grupy - będąca w wybornej formie Stan Zvezda oraz zupełnie nowa formacja Pavulon Twist, dla której był to sceniczny debiut, warto by więc poświęcić jej parę słów. Zespół ten powstał na gruzach dwóch punkowych kapel Silikon Fest oraz Weisse Ubermenschen – pisałem o tym już wcześniej, bo w tej drugiej kapeli pełniłem obowiązki gitarzysty (nie powiem grałem na gitarze, bo byłaby to lekka przesada). Tworzyli go Bart na perce, Mięso na basie i Adolv na gitarze, a kapela początkowo nazywała się Pavulon Doctors – w owym czasie było to popularne słowo w związku z aferą „łowców skór” w łódzkim pogotowiu ratunkowym, którzy używali pawulonu by „pomóc” przejść swoim pacjentom na „drugą stronę”.

Pavulon Twist, 3 Saturday Psychobilly Night (Fot. Rafał Kopyt)

Staz Zvezda, 3 Saturday Psychobilly Night (Fot. Rafał Kopyt)

Skład uzupełnił Andriej na wokalu (o którym też już pisałem), co było o tyle ciekawe, że ten czysto warszawski zespół miał teksty po… rosyjsku. Pisał je brat Andrieja w czasie spędzonym na pobycie jako pensjonariusz rosyjskiej psychuszki. Chyba nie trzeba dodawać, że były one nieco odjechane. Muzycznie wczesny Pavulon Twist grał takie nieco mroczne neo-rockabilly z licznymi motywami surfowymi, coś co w Polsce było kompletną nowością. Niespodziewanie Andriej okazał się też wyjątkowo utalentowanym wokalistą obdarzonym czystym, głębokim głosem. Nic więc dziwnego, że debiut sceniczny Pavulonów został przyjęty przez publikę z dużym entuzjazmem. Stan Zvezda podkręciła jeszcze tłum jaki szczelnie wypełnił tego wieczoru sale Punktu.

Bad Reputation + Siva (Fot. Rafał Kopyt)

Do prawdziwego szaleństwa doszło jednak dopiero podczas występu Niemców – ich mocno punkowe, prymitywne brzmienie wybitnie utrafiło w gusta wymieszanej subkulturowej publiki, a wokalista Hemmer widząc co się dzieje pod sceną wyraźnie się rozochocił i podczas występu rozebrał się na jakiś czas do gołej dupy. Jakiś czas później w wywiadzie do dużego niemieckiego zina Moloko Plus przedstawił swoje impresje na temat owego koncertu: - Polska to było najlepsze, co można sobie w ogóle wyobrazić. Nie zarobiliśmy tam żadnych pieniędzy, ale to była najlepsza, najdziksza i najbardziej wdzięczna publika, przed jaką kiedykolwiek graliśmy - chociaż mieliśmy bardzo dużo dobrej publiczności. Było prawie 500 ludzi i pewnie byłoby jeszcze więcej, gdyby do Warszawy nie doszły słuchy, że Bad Reputation występują z nagimi fiutami. Dlatego wstęp był od 18 lat [faktycznie to ze względu na alkohol sprzedawany w klubie i też nie było to specjalnie przestrzegane – dop. Piter]. Party było tak genialne, że nie da się tego opisać!! Jak dwie dziewczyny weszły na scenę, zaprosiłem tam całą salę. Weszło tak dużo ludzi, że głupia ochrona zrzucała ludzi ze sceny przemocą. Próbowaliśmy to udaremnić, ale ochraniarze nie byli zbyt mądrzy i nie rozumieli angielskiego. Potem był prawdziwy chaos przed sceną, między ochroną i publiką, ale pomimo tego każdy miał frajdę. To była pomieszana publika - psychos, punks i skins, a nawet paru 50-letnich gości w garniturach [tłumaczenie by Boguś, lekko przeze mnie skorygowane].

 Hemmer (Bad Reputation), 3 Saturday Psychobilly Night (Fot. Rafał Kopyt)

Cała prawda - Warszawa na początku XXI wieku to było miejsce, gdzie koncerty sajko miały najbardziej niepowtarzalną atmosferę, mimo, że sama ekipa sajkowa stanowiła może kilka procent publiki. Jakie są źródła tego fenomenu z lat 2002-2004, kiedy stołeczne koncerty psychobilly były najważniejszymi undergroundowymi imprezami w mieście? Generalnie przeważa opinia, że była wtedy taka moda. Po prostu. Pozwolę sobie mieć odmienne zdanie, bo gdyby faktycznie coś takiego wystąpiło to pojawiłoby się sporo sezonowych sajkowców i sajkówek, a faktycznie nic takiego nie miało miejsca – cały czas było to relatywnie wąskie grono osób. Nie mówię o „cichych” sympatykach, którzy słuchali sobie od czasu do czasu muzy w domu, ale tych, którzy w jakiś bliższy sposób utożsamiali się z psychobilly. Moda, zainteresowanie się oficjalnej prasy, magnetyczne przyciąganie jakie zazwyczaj towarzyszy nowości – owszem w jakiś sposób to mogło podkręcić jeszcze całą sprawę, ale główne źródła chyba leżały gdzie indziej. Decydujące było chyba to, że w tym właśnie okresie nastąpiła wyjątkowa posucha jeśli chodzi o imprezy z gatunku punk rocka, oi! punka i ska, więc ich naturalna publiczność rekompensowała to sobie uczęszczaniem na sajkonajty. To z kolei wytworzyło specyficzną sytuację, że większość warszawskiej subkulturowej społeczności zaczęła się pojawiać w jednym miejscu, więc stały się te koncerty imprezami nie tylko muzycznymi, ale i towarzyskimi. Forma mini-festiwalu była też atrakcyjna dla ludzi z innych miast, którzy jak przyjeżdżali na koncert to wiedzieli, że zobaczą zawsze kilka kapel w klimacie, który ich interesuje. Niebagatelny był też fakt, że przeciwieństwie do gigów punkowych, o oiowych nawet nie wspominając na sajko w Punkcie zawsze było wyjątkowo spokojnie – mimo, że pojawiali się tam ludzie z opcji politycznych mocno do siebie nie przystających. Nie wiem, czy była to jakaś niepisana umowa, czy tak się po prostu ułożyło, że na Sajko Najtach nikt nie szukał pretekstu do awantur i w rezultacie do nich nie dochodziło. Jedyny przypadek jakiejś szykującej się zawieruchy nie miał miejsca wśród publiczności, tylko przyszedł z zewnątrz – podczas którejś edycji pod klub podbiła ekipa chuliganów Legii, którzy mieli wyraźną ochotę na sparing – spowodowane to było tym, że tradycyjnie dużą część uczestników tego typu imprez stanowili fani Polonii. Finalnie do żadnej konfrontacji nie doszło – ekipa sportowa KSP, która zebrała się wewnątrz nie została wypuszczona z klubu przez bramkarzy, którzy po prostu zamknęli metalowe drzwi na klucz, a legionistom chyba nie chciało się stać na zimnie do zakończenia koncertu – i wszystko rozeszło się po kościach. W rezultacie przez brak konkurencyjnych imprez i dzięki specyficznemu klimatowi Psychobilly Night zaczęły przyciągać nawet ludzi totalnie niezwiązanych z klimatem, przychodzących „bo tam się coś dzieje”. Jakiegoś dnia popiłem z kumplami z pracy, w efekcie czego wylądowaliśmy na niewielkiej dyskotece przy Koszykowej, gdzie przy browarach bajerowałem jakąś blondynkę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy kilka dni potem natknąłem się na nią na sajko w Punkcie ;)
Nie minął miesiąc a Punkt znowu zapełnił się chętnymi do spędzenia wieczoru przy muzyce sajko. IV Psychobilly Night została zaplanowana na 22 listopada tym razem w składzie czterokapelowym, mianowicie Mad Heads, Kathy-X, Robotix i De Tazsos. Mad Heads miał już na tyle wyrobioną markę nas Wisłą, że chyba nawet małego palca nie przykładałem wtedy do ich ściągnięcia – Cosmiki sami się do nich zwrócili, a spali u Andrieja. Teoretycznie miał być to jedyny koncert w Polsce, ale korzystając z sytuacji Karol z Ucha zaaranżował też ich występ w Gdyni dzień po Warszawie. Kathy-X trafiła do Punktu przez kontakty Ewki – liderką grupy była gitarzystka Death Valley Surfers, Kathy Freeman, która wszakże już od jakiegoś czasu mieszkała nie w rodzinnej Anglii, tylko w Berlinie, gdzie spiknęła się z byłym kontrabasistą Mad Sina (z okresu A Ticket Into Underground), Robem, co z kolei było asumptem do narodzin nowej kapeli. Na perkę został zwerbowany weteran amerykańskiej sceny rock’n’rollowej Dave Crome, który miał w CV współpracę m.in. z Bo Diddleyem czy Delem Shannonem. Robotix – wiadomo sztandarowa kapela ze stajni Cosmic Records, nie dziwne więc, że byli najczęściej występującą kapelą na sobotniopuktowych imprezach. Moim wkładem było zasugerowanie dołączenia do zestawu Tazsosów, kapeli najbliżej związanej z warszawską ekipą sajkową, a w zasadzie złożoną z ludzi z tej ekipy. Pewnie, że znaliśmy się i lubiliśmy z muzykami Komet, czy Stan Zvezdy, ale raczej rzadko razem imprezowaliśmy poza ich koncertami. Bardzo przyjacielskim kontakt mieliśmy z chłopakami z Robotixa, ale oni mieszkali w Pułtusku, więc w zasadzie też te kontakty były głównie okołokoncertowe. Natomiast Patryk, Jolski i Pomek po prostu byli z rodziny – nie tylko jak się coś konkretnego działo, ale też do szwendania się po knajpach, domówek, piwa w plenerze, wyjazdów na koncerty do innych miast czy za granicę. Ponieważ grupa działała wtedy jeszcze na pół gwizdka, a w street punkowym Haberbuschu 46, w którym wówczas grałem, mieliśmy problem ze znalezieniem basisty, który by jarzył o co nam chodzi, zapytaliśmy się Patryka, czy by z nami nie pograł, na co przystał bez większych obiekcji. W ten sposób w jakiś sposób staliśmy się kapelą skoligaconą z De Tazsos. To też w niebagatelny sposób wpłynęło na to, że ekipa wywodząca się z pijaństwa w knajpie na Racławickiej mocno zaczęła się trzymać z marysińską, a w zasadzie to na pewien sposób zrobiła się z tego jedna załoga. Dla De Tazsos czwarty sajko najt był pierwszym występem w Warszawie, a drugim w ogóle. Mało brakowało, a w ogóle by do niego nie doszło – kiedy pojawili się z gitarami przed koncertem towarzyszyło im kilka osób z marysińskiej bandy, na którą bramkarze Punktu zareagowali wyjątkowo alergicznie. Nie chcieli na pewno wpuścić Pitka i chyba Makarona, twierdząc, że dobrze pamiętają jaką robili trzodę na poprzednich imprezach. Tazsosi solidarnie stwierdzili, że jak nie wpuszczają kumpli to oni też nie wchodzą – zaczęły się negocjacje. Najpierw musiałem przekonać Radka i Tomka, że bramkarze przesadzają, potem przekonać ich, żeby przekonali bramkarzy. Trochę to wszystko trwało, koniec końców skończyło się kompromisem – wszyscy zostali wpuszczeni, a sekuritate poczuli się dowartościowani rolą wielkich łaskawców grożących palcem, że „jak będą awantury to nas wszystkich wypierdzielą z klubu”. De Tazsos mimo tej nerwówki i lekkiej tremy leczonej za pomocą kieliszka zaprezentowali się całkiem przyzwoicie. Zresztą nie było to tylko moje zdanie, podobało się głównie osobom siedzącym w klimacie sajko, ale też ekipie punkowo-skinowskiej. Przy okazji tych wspominek odezwałem się do Patreze po jego wersję - mimo upływu lat była zadziwiająco zbieżna z tym co ja zapamiętałem, tak więc oddajemy mu na chwilę głos ;)

Za wiele, to ja nie pamiętam... Zaczęło się na Marysinie. Zebraliśmy się bandem plus ziomusie Makaroni, Pitek i jeszcze kilka osób ale nie powiem na pewno kto. Ruszyliśmy w drogę do klubu Punkt na Koszykowej. Wstępne bronki do autobusu i jedziemy. Dotarliśmy z mandżurem (gitary etc) na miejsce i chcemy wejść do środka, zrzucić ten balast i wyskoczyć na mini odstresunek przed występem. Dodam, że był to nasz drugi występ, a pierwszy przed ludźmi z "klimatów" , więc mieliśmy mini pietra...w każdym bądź razie na dzień dobry ochrona stwierdziła, że tych panów - patrz Pitek, Makaroni i Patreze nie wpuszczają! Jak to kurwa! pytam. Przecież ja tu dzisiaj gram! A oni też są z zespołu ;) A oni na to "a co nas to obchodzi? Wiecznie kurwa stwarzacie problemy! Dziś nie wchodzicie! Powiem szczerze, że lepszego momentu na nie wpuszczenie ze świecą kurwa szukać ;) i gdyby nie głos rozsądku i charyzma Pitera, który wytłumaczył sytuacje, to nie byłoby o czym pisać, bo byśmy po prostu nie zagrali :D Dobra, zrzuciliśmy graty, czasu jeszcze jest co nie miara, więc najwyższa pora przeciwdziałać temu mini pietrowi... Na Koszyki rzut beretem. Wzięliśmy tyle ile potrzeba tego dynamitu i muszę przyznać, że już po pierwszym łyku było lepiej, a po następnych było już całkiem dobrze ;) Po drodze mijaliśmy chłopaków z ROBOTIXa. Szamali u cincika albo innego orientalnego. Wymieniliśmy się pozdrowieniami i poszliśmy w swoją stronę...No cóż, koncert wyszedł, jak wyszedł. Do 100% amatorszczyzny dodać po słusznej chochelce gorzały i mamy tzw. KENCIASTIK ;) Mimo to albo właśnie dlatego Na scenie czuliśmy się świetnie, nasi ziomeczkowie zrobili nam kulturalny pit podczas występu, jebnęliśmy ok. 13 nie do końca jeszcze dopracowanych kawalin, jednak podlanych oliwą energii i nieokrzesania ludzi z lasu ;) ...i tylko tych kilka spojrzeń pt. „co to kurwa jest?!” bezskutecznie próbowało wyrwać nas z amoku...

Robotix w ciągu roku wyrobił sobie markę naprawdę solidnej firmy i to nie tylko w kręgach sajko, zresztą jak najbardziej zasłużenie. Na czwartym psychonight zaprezentowali sporo nowego materiału, który miał się znaleźć na ich drugiej płycie, a scenicznie z każdym koncertem sprawiali coraz bardziej profesjonalne wrażenie. Sivy śpiewał na większym luzie niż na wczesnych koncertach, a muzycznie było to już naprawdę granie z górnej półki. Do tego nie zatracili spontaniczności, nie nabrali gwiazdorskich manier i widać było, że występy na żywca sprawiają im prawdziwą frajdę.
Co do Kathy-X nie do końca było wiadomo czego się spodziewać, ale w komentarzach pokoncertowych przeważała opinia, że to był najmocniejszy punkt wieczoru, do czego jak najbardziej się przychylam. Nie było to z pewnością czyste sajko, ale gdzieś na obrzeżach tego stylu mimo wszystko muzyka kapeli oscylowała, łącząc w sobie też wiele elementów z garażowego rock’n’rolla i post-punka. Niby to było bardziej spokojne granie, ale do tego naprawdę energetyczne.
No i na koniec niekwestionowana gwiazda wieczoru, która pozostawiła po sobie wyjątkowo mieszane uczucia. Od strony szołu, dopracowania kawałków, zabawy pod sceną to nadal był top światowego sajko. Natomiast, że jako całokształt od sajko zaczęło to się odsuwać w tempie przyspieszonym to zauważyli nawet ludzie mający mgliste pojęcie o owym gatunku muzycznym. Eksperymenty z reggae, covery Manu Chao, generalnie jakieś bardziej softowe i rockowe brzmienie były lekką konsternacją dla tych, którzy oglądali ich wcześniejsze koncerty w Polsce. Nikomu jednak nie przyszło do głowy, że to jest już absolutna końcówka grupy w tej formie i ostatni ich koncert w Warszawie. Na początku 2004 roku wyszła ich czwarta płyta zatytułowana Kontakt, tym razem nie nakładem Crazy Love, z kawałkami śpiewanymi po ukraińsku, a muzycznie dość niespójna. Prawdopodobnie była to próba wejścia do ukraińskiego mainstreamu, nie wiem, na ile udana. Faktem jest, że pierwszy wycofał się z całego przedsięwzięcia Bogdan, a bracia zreformowali grupę nie do poznania, zmieniając nazwę na Mad Heads XXL, dołączając sekcję dętą i żegnając się z sajko na rzecz nieco popowego ska z folkowymi klimatami.
Mad Heads dzień po Warszawie grali jeszcze w Gdyni, dla ok. 150-200 osób i z tego co słyszałem odczucia publiki były podobne – fajnie, nawet bardzo fajnie, ale bywało lepiej.

Wracając do stolicy to IV edycja sajko najtu była chyba szczytem możliwości tej sceny – klub był zapchany do granic możliwości, ludzie pili browary nawet pod szatnią bo znalezienie miejsca siedzącego czy stojącego nie było prostą sprawą, a pod sceną wrecking pito-pogo zasuwało równo podczas każdego setu. Na forum sajkowym aktywnie udzielało się ze dwadzieścia parę osób, w sklepie Cosmica można było kupić płyty i ciuchy z klimatu, kto by pomyślał, że od tej pory zacznie się powolna obsuwa polskiego psychobilly.

Robotix, 2004, Galeria Off

Na zakończenie warto jeszcze wspomnieć o drugiej edycji imprezy halloweenowej spod znaku horror punka i sajko – podobnie jak rok wcześniej odbyła się ona w Galerii Off, która w tym czasie dorobiła się już określenia Galeria FuckOff ze względu na drogie ceny piwa, słabe nagłośnienie i skąpą liczbę miejsca do siedzenia. Tym razem zagrały trzy kapele: 666 Aniołów, Robotix oraz punkowy Dumbs – z pewnością było dużo luźniej niż przed rokiem, a największa zabawa szła podczas setu Robotów. Upodlenie pijackie znowu zaczęło przekraczać granicę zdrowego i niezdrowego rozsądku – coś mi odbiło i zwinąłem z knajpy kran do piwa. Jaka idea przyświecała mi podczas popełniania owego występku nie mam pojęcia, bo niestety piwo z niego nie leciało. Impreza znalazła swoją kontynuację w pobliskim parku Morskie Oko. Do domu docierałem jak już świtało, sam będąc w stanie zombie, a do tego holując będącego w jeszcze gorszym staniem Ślepego – znajomego punkowca, który był wówczas moim sąsiadem przez podwórko. Jako ciekawostkę może jeszcze dodam, że warszawski halloween nie był jedynym w takich klimatach w naszym kraju – w Gdyni zagrała Stan Zvezda, a w Bydgoszczy, tyle, że dzień później 5 kapel w tym Robotix, Stan Zvezda i Anioły. Powoli psychobilly przestawało być czysto stołeczną rozrywką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz