wtorek, 3 czerwca 2014

Sajkostory 38



Koncertowo psychobilly A.D. 2004 zaczęło się w Warszawie od Ot Vinty w CDQ. Ale jak w przypadku Komet i Mitchów była to impreza tematyczna, mianowicie ukraiński sylwester, który według kalendarza juliańskiego wypadał 17 stycznia. Wejście nie było co prawda na zaproszenia, ale przy cenie biletu 60 zł oznaczało to praktycznie to samo – nikt z Warsaw Wrecking Krew tam się nie pojawił – coś niefartowny był dla nas klub przy Burakowskiej.

Stołeczna inauguracja sajko-sezonu 2004 przypadła więc na imprezę w klubie Tunel, gdzie obok popularnych Komet miały wystąpić dwie młode warszawskie kapele sajko: Obibox i Flymen, choć ta ostatnia nie pojawiła się na scenie. O ile mnie pamięć nie myli był to ostatni stołeczny występ Komet w składzie z Plebanem. Pech chciał, że na imprezę przyszedłem chory na grypę, z gorączką i parę piw zadziałało jakby ktoś mi w głowę przyłożył imadłem – w efekcie niewiele z finalnego występu żolibilly pamiętam :/
Pamiętam taki slogan reklamowy, że Komety to supergrupa powstała z Partii i Skarpety. Coś w tym było, a prosta matematyka mówiła nam, że skoro Partia+Skarpeta=Komety to Komety-Skarpeta=Partia, co nastąpiło chyba szybciej niż ktokolwiek się spodziewał. O tarciach na linii Lesław i Arkus vs chłopaki z Pułtuska pisałem już wcześniej. Do momentu realizacji Psycho Attack Over Poland były to jeszcze drobne złośliwości i kwasy polegające na obsmarowywaniu się przez neta i w wywiadach – choć to może złe naświetlenie sprawy, bo nie była to wymiana ciosów, a raczej jednostronny ostrzał ze strony Simona & Garfunkela… eeee….  znaczy się Lesława i Arkusa, choć po jakimś czasie cierpliwość pułtuszczaków się skończyła i z ich strony też zaczęły lecieć jadowite teksty w kierunku adwersarzy. Ale pominięcie Robotów przy wyborze kapel na składak miało już poważniejszy wymiar – z jednej strony kapitalna sprawa, że Lesławowi się chciało przygotować i pilotować cały projekt, z drugiej to przykre, że jego osobiste uprzedzenia okazały się w nim silniejsze od chęci przygotowania jak najlepszej płyty. Na dodatek chyba było mu trochę głupio, że skreślił Robotixa z dość niskich pobudek i tłumaczył się ich absencją na kompilacji brakiem porozumienia z wydawcą Robotów – czyli Cosmikiem, co oględnie mówiąc nie było prawdą. Sytuacja w Kometach zaczynała przypominać atmosferę w mieszkaniu Kotków i Kołków z Alternatyw Barei. Odejście Plebana było kwestią czasu, pozostało jedyne pytanie czy zostanie przeprowadzone z klasą czy z kwasem. Niestety na pożegnanie Lesław z Arkusem wywinęli taki numer, że jak o tym usłyszałem to myślałem, że ktoś ze mnie żartuje. Po którymś z kolei wyjazdowym koncercie zapakowali się do samochodu i nie czekając na swojego kontrabasistę uciekli zostawiając go w ciemnej dupie, w obcym mieście, z instrumentem bynajmniej nie filigranowych rozmiarów. Zawsze lubiłem Lesława jako osobę z gruntu uczciwą, przyjacielsko nastawioną i w bezpośrednich relacjach szczerą. Arkus to był raptus, potrafił przez neta napisać szybciej coś niż pomyślał, ale też w relacjach koleżeńskich był bardzo spoko gość. Nigdy osobiście nie spotkało mnie z ich strony nic przykrego, a wręcz odwrotnie wspominam kumplowanie się z nimi bardzo pozytywnie -  a tu taka akcja Plebanem, której nie da się inaczej podsumować niż „ja pierdolę, co za chuje!”. 

Dopóki smrody były ograniczone do animozji między Kometami a Cosmikami, sajkowa społeczność miała do nich dość neutralne podejście nie trzymając niczyjej strony. Gorzej było gdy zaczęły się ataki na Robotixa, kapeli lubianej zarówno od strony muzycznej jak i koleżeńskiej, ale to też było do przełknięcia jako wewnętrzna sprawa paru osób. Teraz jednak przy okazji odejścia Plebana została przekroczona jakaś bariera przyzwoitości i mam wrażenie, że to co pozostało z Komet straciło bardzo wiele z sympatii swojej starej publiczności. Nie była to jeszcze jakaś frontalna wojna, ale sporo osób jawnie zaczęło deklarować niechęć do poczynań (pozamuzycznych) Lesława i Arkusa. Wrzosek nie przepuścił praktycznie żadnej okazji, żeby przejechać się w internetowych dyskusjach po wpisach Arkusa, a że jest wyjątkowo zręczny w szermierce słownej, to zazwyczaj kończyło się to rejteradą tego drugiego z wątku. Sylwia, która pracowała wówczas w Cosmiku, po którym Komety jeździły jak po burej suce, też nie miała specjalnie powodów by jakoś brać stronę żoliborzaków. Po tym jak Arkus na forum określił sajkonajty jako „Saturday Pozer Nights” spiął się w tym temacie z Sivą i Kostkiem – od tej pory ta dwójka też miała na pieńku z zespołem. Ekipa pułtuska już jawnie była w stanie wrogości ze swoimi dawnymi mistrzami. Ewka w prywatnych rozmowach też wyrażała dużo dezaprobaty wokół tego co wyprawiają Komety, ale publicznie raczej jeszcze starała się powstrzymywać od bezpośredniej krytyki, tak samo jak i ja, bo znałem z całej ekipy Lesława i Arkusa najdłużej, ale też ich zachowanie zaczynało mi działać na nerwy. Póki co trzymałem jeszcze twarz na kłódkę, licząc, że może jakimś cudem wszystko to się może naprostuje. Z  najbardziej aktywnych uczestników sajkomaniactwa w zasadzie tylko Justyna stała murem za Lesławem, ale ona już od dłuższego czasu siedziała za granicą, więc trudno było ją liczyć. 

Po rozstaniu z Plebanem na jego miejsce został zwerbowany nowy kontrabasista, Tulipan. Przyznam się  bez bicia, że chyba ani razu nie widziałem Komet w tym efemerycznym składzie, zresztą ile tych koncertów było? Raptem kilka - pierwszy we Wrocławiu pod koniec maja, potem w czerwcu Poznań, w Warszawie chyba tylko jeden i Mrągowo na koniec. Opinie jednak były miażdżące, bo ponoć Tulipan nie do końca kumał o co chodzi w takim graniu i plumkał na kontrabasie jak jazzmen. Chyba w tym czasie Arkus wrócił też do pełnego zestawu perkusyjnego – wcześniej była to tylko stopa, werbel i hi-kat, czyli klasyka rockabilly. Trudno w to uwierzyć, ale pożegnanie z nowym kontrabasistą wyglądało bliźniaczo podobnie jak z poprzednim – został zostawiony na lodzie przez Arkusa i Lesława, podczas gdy ci dwaj ewakuowali się sami autem do Warszawy. Zdaje się, że było to po koncercie na Piknik Country w Mrągowie w lipcu 2004 roku.

Komety 2004 z Tulipanem w składzie

Kłopoty ze znalezieniem sensownego kontrabasisty skłoniły Komety do przerzucenia się na bas elektryczny. Od tego momentu de facto zespół zaczął wracać do brzmienia i stylistyki Partii żegnając się z sajkowo rockabillowym wizerunkiem. Nowym członkiem grupy został Pablo, o którym niestety nie mogę napisać nic więcej ponad to, że grał na basie w Kometach, bo po wiosennych akcjach moje relacje z zespołem robiły się coraz luźniejsze i przestałem pojawiać się regularnie na ich koncertach. W nowym składzie zespół zagrał na jesieni kilka koncertów, miedzy innymi w berlińskim Wild At Heart, w Warszawie w Punkcie, czy Łodzi. Tego warszawskiego koncertu nie do końca pamiętam ze względu na mieszankę piwno-dżointową, póki coś tam jeszcze jarzyłem to oglądałem – była to zdecydowanie Partia dla niepoznaki wrzucona na plakaty jako Komety. Zagrali średnio, starej Partii zdarzały się zdecydowanie lepszy występy, ale i zdecydowanie gorsze też. Do Komet z Plebanem to nawet startu nie miało.

Komety 2004, już bez kontrabasu

W listopadzie ciśnienie w Kometach doszło do tego poziomu, że Arkus pokłócił się z Lesławem i w afekcie wrzucił na www, że odchodzi z zespołu. Dogadali się już następnego dnia i teraz z kolei został odtrąbiony na necie powrót oryginalnego pałkera, niemniej takie akcje oddawały w jakiś sposób, że zła atmosfera nie leżała wyłącznie w nieporozumieniach na linii basista – reszta grupy.

Oprócz sajkonajtowych zlotów w Warszawie było całkiem sporo mniejszych koncertów z okolic sajko, a od pojawienia się Pavulonów też i rockabilly. W sumie niezła ciekawostka, że w Polsce mini-rockabilly/rock’n’roll revival nastąpił na bazie rozwoju sceny sajko – to trochę jakby jajko zniosło kurę ;) De facto to przez kilka lat zespoły grające sajko i rockabilly stanowiły w Polsce jedną i tą samą scenę, a poza opisanymi histeriami między Kometami a Robotixami nie było żadnych zadrażnień. W czerwcu kojarzony bardziej z sajko Flymen wystąpił w 2 Kółkach na imprezie połączonej ze zlotem starych samochodów i rockabillową didżejką autorstwa Ewki, a oddźwięk wśród uczestników, w większości spoza klimatu, był bardzo pozytywny.

Z zagranicznych kapel sporym wydarzeniem miał być przyjazd do Warszawy Kings Of Nuthin’, którzy rok wcześniej pozamiatali nami w Zduńskiej Woli. Nie było więc miło doczytać się informacji, że kapela odwołała całą europejską trasę – teoretycznie mieli ją przełożyć na jesień, ale tak przekładali, że w Warszawie nie zagrali już nigdy. I już nie zagrają, biorąc pod uwagę tragiczną śmierć wokalisty w 2013 roku… Także jedyną zagraniczną kapelą związaną z sajko jaka zawitała do Polski w innym celu niż zagranie na którymś sajkonajcie była Ot Vinta – i trzeba powiedzieć, że trochę tego ich koncertowania było, bo na przełomie maja i czerwca przejechali się po naszym kraju z całkiem konkretną trasą, bo aż po dziewięciu miastach, a na dokładkę przyjechali jeszcze w wakacje do Kraśnika i na jakiś festiwal w Giżycku. W ramach tego tournee zawitali też i do Warszawy, gdzie ponownie zagrali w CDQ, tym razem na szczęście w dużo bardziej przystępnej cenie, szkoda tylko, że w czwartek, co ujemnie wpłynęło to na frekwencję. Oczywiście chłopaki z Równego zawsze było równiachami i nie było ściemy na scenie, tylko jak zwykle kozacki ogień, a pod sceną nie ściemniała publiczność bawiąc się przez cały set. Po koncercie rozkręciła się impreza na bekstejdżu, gdzie Ukraińcy polewali przywiezioną ze sobą wódkę bynajmniej nie w symbolicznych ilościach – dobrze, że mieszkałem wtedy trzy przystanki od CDQ, więc jakimś nadludzkim wysiłkiem dotarłem w domowe pielesze. Gorzej jak sobie rano uzmysłowiłem, że piątek zalicza się do tych feralnych dni, kiedy trzeba wstać i pojechać do roboty, nawet jak ma się chuch jak dobra gorzelnia.

Oprócz muzyków grających, albo starających się grać na żywca, rozpączkowały się też imprezy didżejskie w klimatach sajkowych i rockabillowych. Celowali w tym zwłaszcza Pietia Bigos i Roku, ale puszczaniem dźwięków z CD, winyli, tudzież MP3 zaczęli się też parać Lesław, Ewka – Crazy Seniorita oraz Wrzosek jako Dj Calluna. Z oczywistych względów nie przyciągało to tyle ludzie co koncerty, ale zawsze był to kolejny pretekst do ruszenia w teren i wypicia piwa w gronie znajomków. Przy okazji takiej didżejki w Indeksie przy uniwerku bramka nie chciała wpuszczać ludzi z klimatu, bo okazało się, że to impreza zamknięta dla jakiś patafianów – Lesław, który miał tego wieczoru puszczać muzę, najpierw próbował negocjować, żeby wpuścili znajomych, a kiedy nic z tego nie wyszło zawinął swoje manele i siebie samego z klubu – bardzo pozytywne zachowanie!


Tomek (organizator Old Skulli) oraz Slavik i Piotruś (Miguel & The Living Dead)

Na koniec o zjawisku jakie w roku 2004 wypłynęło z głębokich czeluści własnej subkultury na szersze wody undergroundowego światka stolicy, a mianowicie imprezach pod nazwą Old Skull i kapeli Miguel & The Living Dead. Cóż i któż zacz? Bazą całej imprezy były teoretycznie klimaty gotyckie, horror punkowe, bat cave’owe i death rockowe – jeśli chodzi o te dwa ostanie określenia to ja wtedy nawet za bardzo nie wiedziałem co to w ogóle jest. Gotyk łączyło jakieś dalekie pokrewieństwo z wczesną brytyjską sceną psychobilly – w Sunglasses After Dark grał Simon Cohen, który później przez wiele lat współpracował z Demented Are Go, P. Paul Fenech nagrywał z Alien Sex Fiend, w USA ukuto nawet takie pojęcie jak gothabilly, na mroczniejszą wersję sajko. Horror punk w latach 90-tych też zaczął przenikać się wzajemnie z psychobilly, czemu początek dała duńska kapela Nekromantix. Można więc powiedzieć, że wśród warszawskich sajkofanów pojawienie się tego rodzaju imprez wywołało życzliwe zainteresowanie. Szczególnym orędownikiem i propagatorem spędzania czasu na oldskulach okazał się Wrzosek – co zresztą dziwić nie powinno bo był zatwardziałym misfitowcem ;) Szybko też zapalił się do pomysłu Wino przez sentyment do małolackich lat kiedy słuchał dużo stuffu typu Killing Joke czy Bauhaus. De facto to w następnych latach oldskullowe imprezy nie ograniczały się tylko do wspomnianych na początku stylów – silnie reprezentowany na nich był też post punk, garażowy rock’n’roll, a okazjonalnie nawet psychobilly.
Pierwszy Old Skull miał miejsce pod koniec lutego 2004 i chyba jako jedyni zagrali wtedy Miguel & The Living Dead – był to zresztą ich debiutancki występ. Założycielem, motorem napędowym i pomysłodawcą w jaki sposób kapela ma funkcjonować był Piotruś vel Nerve69 vel Miguś, który był naturalizowanym warszawiakiem z Lublina i właśnie w stolicy znalazł ekipę do zmontowania kapeli. Wraz z  nim skład tworzyli trzej młodzieńcy, przynajmniej jeszcze wówczas młodzieńcy, z zimnofalowej kapeli Eva – Slavik na wokalu, Klaus na basie i Niuniek na perce oraz dodatkowo na klawiszach Goozzolini. O ile Miguś miał niesamowity zmysł do kompozycji i sklecenia kilku różnych stylów w jedno niepowtarzalne brzmienie, o tyle z dobraniem składu to trafił jak szóstkę w totka, bo jego koncepcje, charyzma Slavika i spontaniczność Klausa zsumowały się w kapelę doprawdy zjawiskową. Prawdę mówiąc pierwsze trzy koncerty Miguela przeszły mi obok. Na zapowiedzi tego debiutanckiego nawet nie zwróciłem uwagi. W czerwcu na drugim Old Skullu grali ze słowacką kapelą Last Days Of Jesus i amerykańskim Antiworld, ale cała impreza była dwa dni po koncercie Ot Vinty i jeszcze odczuwałem spustoszenie wyrządzone mi przez strumienie wódki jakie lały się po koncercie Ukraińców, więc też sobie odpuściłem. Niemniej opinie osób, które zaznaczyły swoją obecność na dwóch pierwszych oldskullach były jednoznaczne – ta nowa horrorowa kapela nie dość, że ma fajne numery to jeszcze je potrafi zagrać w ultraczadowny sposób i zrobić sceniczny show jak się patrzy. Trzeci raz występowali w nieśmiertelnej Aurorze z Phantom Limbs… i też nie poszedłem, sam już nie pamiętam dlaczego. W tym czasie już spora część sajkowej ekipy regularnie uczęszczała na imprezy oldskullowe i pokrewne, a kilkanaście osób z klimatów goth’n’deathrock’n’horror pojawiało się z kolei na większości warszawskich imprez psychobilly. Didżejka na Old Skullach nie stroniła od puszczania sajko, a w połowie października na drugiej odsłonie imprezy Zombie Goth’n’Roll Party wystąpili Tazsosi. Migueli udało mi się w końcu zobaczyć na żywca na 3 edycji halloweenowej imprezy organizowanej przez Pietię pod szyldem Rock’n’Roll Horror Night, którą w 2004 przeniesiono z Galerii Off do Punktu znanego z sajkonajtów, marnego nagłośnienia i niewiele lepszego piwa. Zgodnie z nową świecką tradycją impreza ta nie mogła obyć się bez setu 666 Aniołów, a skład uzupełnili jankesi z Kevin K & The Real Kool Kats oraz trochę hard core’owy, a trochę punk’n’rollowy Poker Face, w którym na wokalu udzielał się Kuba Panow – były basista Stan Zvezdy (w latach 80-tych), a na basie Rafi, który grał w jednym z pierwszych składów szwajcarskiej grupy horrosajkowej The Monsters.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz