środa, 20 listopada 2013

Sajkostory 26



Dalsze wypady koncertowe w 2002 roku przebiegły wyjątkowo spokojnie. Było ich w sumie całe dwa – oba do Niemiec. Pod koniec maja w znanym już nam Marktredwitz był organizowany drugi Perky Night Festival, którego pierwszą edycję było nam dane obejrzeć we wrześniu 2001 roku. Tym razem ekipa wyjazdowa skromna, bo trzyosobowa: Justyna, Siva i Piter, a trasa po staremu przez Czechy – przez ten Cheb, nieduże w sumie miasto, z pięknym historycznym centrum, to już trzeci raz jechaliśmy. Mieli tam taką knajpę w stylu włoskim, z rewelacyjną lazanią ze szpinakiem i pieczarkami, zanim zdążyli podać zdążyło się zrobić podkład z zimnego Gambrinusa - na samą myśl ślinka leci. A trzeba było się nachapać na zapas, bo mimo, że z Chebu do Marktredwitz pociągiem było ze 30 kilometrów, przeskok cenowy był dramatyczny. Pogranicznik niemiecki w pociągu się przypultał, po co my właściwie do tych Niemiec jedziemy – jak usłyszał, że na festiwal rock’n’rollowy to zaczął gadać po swojemu coś czego nie zrozumiałem, ale jego mina wyraźnie mówiła „tiaaa, akurat, już to widzę, pracować na czaro jedzieta, albo kraść samochody”. Pomarudził, postękał, ze trzy razy policzył kasę jaką mieliśmy przy sobie, ale w końcu nas musiał wpuścić. Łaskawca wielki – teraz jak już granice otwarte to żaden stres z przekraczaniem zachodniej granicy, ale do 2005 straż graniczna lubiła się wykazywać nadgorliwością. Swego czasu jadąc na skafest zwiskali mi cały plecak i zainteresowały ich kasety – miałem trochę ska i oiowych, w niektórych tytułach od czasu do czasu przewijało się słowo skinhead – ale zaczęli podskakiwać z podniecenie jak się do nich dorwali, oglądać ze wszystkich stron, ale też w końcu wpuścili. Zawsze jakby co, to było jeszcze „tajne przejście weekendowe” kilkadziesiąt kilometrów dalej, które odkryłem przypadkowo w latach 90-tych z Magdą i jednym czeskim skinem i jego skinlaską, jak jechaliśmy na festiwal street punkowy we wschodnich Niemczech. Okazało się, że to przejście lokalne otwarte w pewnych godzinach i tylko w dni powszednie na jakiejś polnej dróżce – np. w sobotę było zamknięte, ale polegało to na tym, że nikogo nie było w budce, a szlaban był opuszczony. A jak już tam dotarliśmy to przecież nie zamierzaliśmy szukać nowego przejścia skoro to niby zamknięte - przeleźliśmy pod niepilnowanym szlabanem przekraczając granicę bez żadnej kontroli i wróciliśmy dokładnie tak samo dzień później ;)
Jak już pisałem wcześniej Marktredwitz nie było metropolią porażającą swym ogromem, a de facto to całe centrum dało się przejść w ciągu kilkuminutowego spaceru – ponieważ nie było tam za bardzo nic do roboty w efekcie w parku, w którym znajdował się klub i jego okolicach zaczęła się międzynarodowa impreza pod gołym niebem. Szczerze mówiąc to łażąc po tej dziurze więcej się widziało sajkowców niż tubylczych mieszkańców. 

 (fot. psychodordt.5u.com)

W przeciwieństwie do bardziej popularnych festiwali Perky Night był czysto sajkowy, nie grała tam ani jedna kapela stricte rokabilly, za to była tam mocna reprezentacja grup, które umownie można nazwać punkobillowymi czy punk’n’rollowymi jak Hellbats, Cenobites, G-String, czy Dicemen... Szczerze mówiąc to nie jestem specjalnym fanem takiego grania i zwykle po obejrzeniu dwóch czy trzech kawałków owych kapel uciekałem na dwór. Również Bad Reputation choć znacznie bliżsi klasycznemu psychobilly, przez swoją prymitywność kojarzyli się z punk rockiem, ale nadrabiali to scenicznym szoł. Natomiast występ Nekromantix to była zupełnie inna bajka – duńska grupa wtedy jeszcze nie budziła tak wielu sprzecznych emocji jak obecnie, ale już wówczas całkiem liczne grona fanów sajko, szczególnie tych związanych z kółkami wyznawców religii zwanej The Meteors, odsądzało Nekromantix od wszelkiej sajkowej czci i wiary jako tych, co wyprowadzili styl na jakieś punkowe manowce nie mające nic wspólnego z oryginalnym brzmieniem. Takie tam pierdzielenie – zawsze muzyka ewoluuje w sposób, który purystom stylu nie przypadnie do gustu. Owszem ich kombinacje muzyczne daleko odeszły od tego co grano w latach 80-tych, ale fundamenty jednak pozostawały te same. A broniło ich przede wszystkim to, że swoją wersję punko-metalo-billy robili w naprawdę interesujący sposób, a na scenie wyciskali z niej 110% możliwości. Ja sam mam sporo zastrzeżeń do wielu studyjnych produkcji Nekromantix, ale to co wtedy zobaczyłem na żywo to była miazga – mimo, że grali na prędkości i z ciężkim brzmieniem, słychać to było bardzo dobrze, nie robiła się ściana dźwięku jak w przypadku takich Cenobites, a do tego widać było, że wkładają w to całe serce. Inna sprawa, że byłem mocno zdziwiony, bo koncert robił bardziej Peter Sandorff niż Kim Nekroman. Jak wiele dawali bracia Sandorff grupie, bo drugi z nich grał na perce, pokazały dopiero produkcje Nekromantix powstałe po ich odejściu, które, nie owijając w bawełnę, nie są najwyższych lotów. Pierwszego dnia z „wielkich nazw” grało też Quakes – obecnie uważam ich za jedną z kilku najlepszych koncertowo grup na całej światowej scenie psychobilly, ale wtedy jakoś nie robili jeszcze wrażenia skutkującego opadnięciem kopary w dół, a aranżacji było daleko do obecnej perfekcji, co nie znaczy, że grali słabo, czy przeciętnie. 

Stare Nekromantix (fot.www.allmusic.com)

Po pierwszym dniu koncertu, który zakończył się koło 2 czy 3 w nocy rozpadał się ulewny deszcz, a nam nie przyszło do głowy rozbić wcześniej namiotu – już nie wspominając, że byłem w takim stanie piwno-melanżowym, że przy rozstawianiu namiotu bardziej przeszkadzałem niż pomagałem. Dobrze, że nie było jeszcze youtuba, bo jakby ktoś skręcił z tego filmik, to zrobiłby on niemałą furorę ;)
Drugiego dnia przed koncertem spotkaliśmy sajko-parę z Ukrainy, choć tylko koleś mieszkał w kraju, a laska w Niemczech. Pogadaliśmy trochę o naszych lokalnych scenach, u nas 2002 rok był takim w sumie przełomowym z coraz większą ilością koncertów, rosnącym zainteresowaniem sceną, aktywnymi kapelami, jakiś tam powód do pochwalenia się zawsze był. Nie pamiętam imienia tego kijowianina, spotkałem go kilka lat potem na Ukrabilly Bang, ale narzekał, że u nich się prawie nic nie dzieje – poza Mad Heads, które często gra na imprezach zupełnie od czapy. Niesamowite jak to wszystko ruszyło u nich z kopyta w ciągu kilku najbliższych lat, i jaką mają obecnie scenę, a jaka z kolei u nas zrobiła się bryndza w tym temacie w pewnym momencie.
Jeśli chodzi o koncerty to drugi dzień był znacznie słabszy od pierwszego. W miarę przyzwoicie wypadł jeden z pierwszy koncertów włoskiego Evil Devil, mimo, że ich umiejętności techniczne pozostawiały wówczas sporo do życzenia, szczególnie jeśli chodzi o wokalistę – za to przynajmniej śmieszny imidż sobie dobrał – kaftan bezpieczeństwa, wysmarowany czerwona farbą. Nic specjalnego nie pokazały ani Bozehound, ani Dicemen, a Death Valley Surfers nigdy nie byli za dobrą grupą jeśli chodzi o stronę muzyczną, bardziej funkcjonowali na zasadzie sajko rock’n’rollowego kabaretu – ale, że był to trzeci raz w przeciągu dwóch lat to trochę mnie ich humoreska przestała śmieszyć. W efekcie najlepiej moim skromnym zdaniem tego dnia wypadli Coffin Nails, którzy nie ujmując im scenicznej żywiołowości i radochy z grania, zawsze byli 2 ligą psychobilly. A Mad Sin, który miał być gwiazdą wieczoru na koniec? Ciężko ocenić, bo podobnie jak w Schweinfurcie, zanim na dobre się rozegrali, wyłączono im prąd. Tym razem sprawcą nie był sfochowany P. Paul Fenech, ale lokalna Polizei, która w dużej liczbie, łącznie z opancerzonym wozem pojawiła się pod klubem z wyraźnym żądaniem zakończenia imprezy, która była zakontraktowana do danej godziny, i właśnie godzina ta minęła. Kofte ponownie dostał szału, zaczął krzyczeć „Riot! Riot!”, podburzać ludzi do zaatakowania gliniarzy, ale więcej osób chyba mu strzelała w tym momencie fotki niż faktycznie chciała się przyłączyć do zamieszek, więc trochę poskakał i się uspokoił.

Death Valley Surfers, Marktredwitz 2002 (fot. psychodordt.5u.com)

Drugi wyjazd w składzie Siva, Piter, Wrzosek za pomocą busa dalekobieżnego do Bobbiego z Oberhausen, skąd zostały przedsięwzięte dwie wyprawy koncertowe. Pierwsza do Karlsruhe na punkowe Deadline i Adicts, druga na 9. Satanic Stomp w Gutersloh. Wielka szkoda, że z forum Partii zostały w pewnym momencie wykasowane wszystkie posty, bo Wrzosek i ja powrzucaliśmy tam sporo impresji w formie pisanej z obu imprez, a akurat z tego wyjazdu jakoś wyjątkowo mało pamiętam. W sumie to jechaliśmy głównie z myślą o tym feście w Gutersloh, a Adicts zaliczyliśmy trochę przy okazji i na dokładkę, ale to właśnie koncert angielskiej kapeli zrobił nam najbardziej dobrze – to co rąbnęli na scenie to ogień z dupy, nozdrzy i uszu. Bawiliśmy się tak dobrze, że następnego dnia na Satanicu byliśmy lekko padnięci – w sumie nastawiałem się głównie na Frantic Flintstones, których wcześniej nigdy nie widziałem i od tej strony naprawdę się nie zawiodłem. Pamiętam określenie Wrzoska „na scenie ruch jak w fabryce kredek”, które idealnie oddawało klimat tego gigu, a i kawałki na set-listę były dobrane naprawdę fajne. Mad Sin to ja w tym okresie widziałem już tyle razy, że powoli mi się przelewało, Frenzy zagrało jak zwykle przeciętnie, a Rockabilly Mafia należała do całkiem licznego grona kapel rockabilly, których nigdy nie byłem w stanie strawić i ich kultowa pozycja na niemieckiej scenie pozostanie dla mnie po wsze czasy tajemnicą, której nie będę w stanie zgłębić.

The Adicts (fot. punxnotdead.pl)

Rok podsumowany został niecodzienną imprezą - różne Pervy Nighty czy Satanic Stompy to jedno, ale my żyliśmy w Polsce, kraju ojca Kordeckiego, ojca Skargi i ojca Rydzyka - więc padł pomysł, żeby zrobić sobie w okresie okołoświątecznym sajkową wigilię Nie pamiętam już czy pomysł wyszedł ode mnie, jako byłego ministranta, czy od Wrzoska, jako znanego fanatycznego kato-taliba, czy był dziełem zbiorowym – w każdym bądź razie w grudniu 2002 doszło do kameralnego spotkanka w gronie Warsaw Wreckin Krew & Przyjaciele w pubie Trend na Muranowie – przyszło z kilkanaście osób, nawet Lesław wpadł na chwilę, bo mieszkał w pobliskim bloku. Jako, że stanowiliśmy większość klienteli szybko zaczęliśmy wysuwać roszczenia odnośnie puszczanej muzyki, wpychając w ręce barmanki niemały stosik płyt. Sama idea okazała się trafiona  w dziesiątkę, przez kilka następnych lat co roku robiliśmy sajko-wigilię, początkowo znowu w Trendzie, potem w Pink Flamingos, 66 Cafe, Wieżycy, czy w tej knajpie w Landzie, której nazwy nie pamiętam. Największa frekwencja była w 2003 roku, czyli w szczytowym okresie popularności psychobilly w Warszawie, kiedy przyszło na takie spotkanie jakieś kilkadziesiąt osób. Potem stopniowo to przycichło, aby w końcu zamienić się w totalnie prywatne popijawki starych znajomych dwa razy do roku - w okolicach Bożego Narodzenia i Wielkanocy, trwające do czasów nam współczesnych.

Ni cholery zdjęć z tych wydarzeń nie mam :/ Może komuś się zachowały i byłby skłonny się podzielić?

5 komentarzy:

  1. Ej, ej! Jaki Trend? Na jakim Muranowie? Spotkanie wigilijne w 2002 miało miejsce w tym rock'n'rollowym (a raczej "rokędrolowym") przybytku w okolicach Ronda Jazdy Polskiej vis a vis Remontu). Tamże nastąpiło masowe tłuczenie szklanek, wywalanie popielniczek i w efekcie "banned from the pub".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie Trend był w 2003, a w 2002 Rokenrol ;) Naprawdę taki chlew zrobiliśmy - nic z tego nie pamiętam ;)

      Usuń
    2. No chlew był konkretny. Pamiętam, że te pierwsze szkła, to poleciały na glebę całkiem niechcący, ale pod koniec, jak atmosfera między nami, a obsługą robiła się coraz bardziej napięta i powolutku zaczęto nas obsługiwać bardziej "powściągliwie", to kolejne szklanice były już tłuczone z pełną premedytacją, a i poplielniczka z zawartością przekraczającą trzykrotnie jej objętość została wywalona na bar nie bez kozery. O skali naszej niesforności świadczy najlepiej to, że w sali obok mieli świąteczne spotkanie wojownicy kung-fu z Mięsem i Jurkiem w składzie, ale jakoś niezbyt byli skorzy, żeby się wtedy z nami integorwać :D

      Usuń
    3. ci kungfutecy mi pamięć wrócili - faktycznie - teraz sobie przypomniałem ten zastawiony stół pustymi kuflami, popiołkami, porozlewane piwo - chyba siedzieliśmy zaraz przy wejściu ;) faktycznie bardaszka była niewąska ;)

      Usuń
  2. A! Z impresji Adictsowych pamiętam, rum przemycany w majtach na teren koncertu, Sivą tańcującą z Małpiszonem na scenie i to, że klub gdzie odbywała się impreza znajdował się chyba w sąsiedztwie jakiegoś ichniejszego PeGieeRu, bo na zewnątrz waliło gnojówką jak ta lala.
    O! I jeszcze pamiętam, że w charakterze supportu zagrało raczkujące i mało jeszcze wtedy znane Deadline, którego wówczas zupełnie nie doceniliśmy.

    OdpowiedzUsuń