poniedziałek, 25 listopada 2013

Sajkostory 27



Sukces pierwszej edycji Saturday Psychobilly Night i przychylne przyjęcie debiutu Robotix podziałały na Cosmic jak turbo-dopalacz. Kosmiczna Odyseja Helvisa była z pewnością udaną produkcją w swojej kategorii, trudno było jednak liczyć na jakąś rewelacyjną sprzedaż bez promocji w radio i TV– takie były rodzime realia. Kosmiki jednak znalazły na to bardzo sprytny patent – wysyłali spore ilości CD Robotixów do wytwórni zachodnich specjalizujących się w tego rodzaju muzyce, a w zamian otrzymywali pozycje wydawane przez owe wytwórnie. I właśnie te płyty sajko, rockabilly, horror punk et cetera, stały się bazą do otworzenia sklepu Cosmica, który początkowo funkcjonował na zasadzie ćwierćoficjalnej w biurze firmy znajdującym się przy Świętokrzyskiej w samym centrum miasta. Nie pamiętam nawet jakimi kanałami ludzie dowiadywali się o istnieniu tego proto-sklepu – w każdym bądź razie okazało się, że istnieją osoby, które słuchają sajko, i całkiem dobrze kojarzą ten styl, choć nikt z naszej ekipy ich nie znał. Radek opowiadał, że przychodził do nich jakiś gościu w garniturze, który pracował niedaleko jako makler, i kupował na pęczki płyty nie mogąc się nadziwić, że wreszcie jest w stanie coś takiego dostać w Polsce.

Te płyty z zachodu szły na tyle dobrze, że Cosmic zdecydował się stworzyć już jak najbardziej oficjalny sklep, ale szło to jak po grudzie i w efekcie jego otwarcie nastąpiło dopiero w październiku 2004, czyli w okresie gdy aktywność firmy przy organizacji koncertów już się dopalała. Zielna to była niespecjalnie długa uliczka, z której niewiele zostało po Powstaniu – tuż po wojnie mieszkała tam moja rodzina w resztkach kamienicy zredukowanej przez niemieckie bomby do parteru, zanim nie zostali przekwaterowani do wybudowanych na pobliskim Muranowie nowych bloków. Większa część gruzowisk Zielnej została wymieciona do reszty i powstał na tym miejscu Plac Defilad. Na odcinku po drugiej stronie Świętokrzyskiej pozostawiono parę starych kamienic i gmach Pasty, budując vis a vis nich dość obskurne pawilony handlowe, które w latach 90-tych stały się zagłębiem warszawskich kebabowni, tanich spelunek i peep showów. W takim towarzystwie rozłożył się Cosmic zaczynając od małego pomieszczenia na parterze, a z czasem, gdy znacznie powiększył się im asortyment ciuchowy i butowy wynajęli też pomieszczenie na piętrze. Lokalizacja była o tyle dobra, że znajdowała się w ścisłym centrum miasta i łatwo było tam trafić.
Pawilony nie przetrwały wiele dłużej – zostały wyburzone w 2010 roku.

Zamknięty już sklep Cosmica w pawilonach przy Zielnej (obok sklepu z napisem Delikatesy Alkohole) (fot. http://czarnota.org)

Ponieważ firma sprowadzała płyty z zachodu nie za gotówkę, ale na zasadzie wymiany, mogła zaproponować naprawdę konkurencyjne ceny – w ich sklepie kosztowały o 20-30% taniej niż w dystrybucji Crazy Love, do tego nie trzeba było tej całej kołomyi z przesyłkami, dodatkowymi kosztami i pocztą polską. Szło się do sklepu i kupowało co tam wpadło w oko. Sporym minusem było to, że nie siedzieli za dobrze w muzyce sajko i brali stuff jak leci – wszystkiego po trochu, więc dobre pozycje schodziły na pniu i często nigdy nie były już uzupełniane, a badziew zalegał na półkach aż do finalnych dni Cosmica. Inna sprawa, że od upowszechnienia się na przełomie wieków internetu i mp3 sprzedaż płyt na świecie zaczęła lecieć na mordę lotem koszącym i szybko głównym źródłem przychodów stały się ciuchy oraz buty. Ciekawa sprawa, bo akurat mniej więcej wtedy sieć New Yorkera wypuściła całą serię ciuchów w takim pseudo rockabillowo/sajkowym klimacie – koszule w płomienie, skarpety w czaszki, takie sprawy ;) Z jednej strony trochę spopularyzowało to ów styl ubierania się, z drugiej przestał on być oryginalny, skoro każdy to mógł sobie kupić w centrum handlowym. Pamiętam, że Radek w pewnym momencie skonstatował z lekkim zdziwieniem, że najlepiej szły wdzianka z motywami religijnymi utrzymanymi w takim trochę kwiecistym, meksykańskim stylu – pewnie właśnie dlatego, że duże sieciówki trzymały się od czegoś takiego na dystans. Przez jakiś okres za ladą w sklepie pracował Kuba Panow, potem Andriej, a w biurze Cosmica Sylwia – można więc powiedzieć, że firma ekipą stała ;) Ten kramik na Zielnej nie przetrwał zbyt długo – bodajże do końca 2005 roku, kiedy w pawilonach podniesiono czynsz o 100% i Cosmic się stamtąd zawinął – mieli się przenieść do Galerii Mokotów, ale to już było sporo od centrum i szczerze mówiąc nawet nie jestem teraz w stanie sobie przypomnieć czy do tego doszło, czy sklep padł na dobre.


Jazdy na forum Partii, jakie wynikły przy okazji organizacji pierwszego sajko najta, wycinanie postów, czy całych tematów, skłoniły nas do refleksji, że czas najwyższy by zrobić własną stronę www jak również własne forum dyskusyjne poświęcone psychobilly oraz pokrewnym gatunkom. Przez kilka lat cała ta sajkosubkultura była nad Wisłą tak marginalną sprawą skupioną wokół kilku znajomych, że jakoś nikt nie miał ambicji by się tym zajmować – ale kiedy na forum Partii/Komet zaczęło się dla nas robić zbyt ciasno, nie było na co dłużej czekać i wykroiliśmy sobie własny kawałek podłogi w internecie gdzieś na początku lutego 2003. W pionierskim okresie stronę i przy okazji forum robiły cztery osoby: Siva, Sylwia, Wrzosek i ja – no forum to robiło się samo tylko trzeba było je założyć. Nikt z nas nie był specjalnie biegły w projektowaniu stron www, ale html w sumie jest dosyć prostym językiem i jakąś tam prymitywną wersję byłem w stanie sam zrobić przy pomocy wskazówek znalezionych w necie. Co do moderacji forum stwierdziliśmy, że nie będziemy usuwać postów ze względu na poglądy, za to troili tępić bezlitośnie – o ile mnie pamięć nie myli to nawet nie mieliśmy specjalnie sytuacji z atakiem cyber-debili, po których trzeba by sprzątać. Za to wolność wypowiedzi spowodowała, że sporo naprawdę ciekawych dyskusji wynikło na parę kontrowersyjnych tematów. Forum w sumie istnieje w lekko zmienionej formie do dnia dzisiejszego, choć nie ma co ukrywać, że w okresie rozkwitu portali społecznościowych jest w stanie agonalnym i bardzie służy jako kopalnia informacji o czasach prehistorycznych niż o tym co się dzieje obecnie. Z drugiej strony trudno mi nie wspominać z sentymentem czasów, kiedy po każdym koncercie mnóstwo osób wrzucało mniej czy bardziej udane impresje poimrezowe, pojawiały się zdjęcia, opinie, zażarte kłótnie, kto zagrał lepiej, a kto co nawywijał po pijaku. Impreza żyła jeszcze w internecie ze 2-3 dni, a teraz to wszystko jakieś takie autystyczne. Jak ktoś wrzuci „No naprawdę warto było, zajebisty koncert” to jest zazwyczaj rekordzistą w długości pokoncertowych opisów.

Początek sajkoforum ;) Istnieje do dziś pod adresem: http://free4web.pl/3/0,39208,default.html
 
Narodziny strony i forum sajko zbiegły się z przygotowaniami do drugiej edycji Saturday Psychobilly Night. Poszło dobrze za pierwszym razem, więc Tomek z Radkiem słusznie uznali, że ma na co czekać i na marzec zaplanowano powtórkę z rozrywki. Wiadomo było, że ze względu na współpracę z organizatorami zagra tam Robotix, a także Stan Zvezda, która też już była po słowie z Cosmikiem, co do wydania płyty długogrającej. Jako jedna z kapel otwierających miał zagrać jeszcze Haberbusch 46, ale nasze kłopoty z ogarnięciem, o których wspomniałem we wcześniejszej pisaninie miały efekt taki, że zrezygnowaliśmy na jakieś 2-3 tygodnie przed koncertem. Namówiłem też Radka, żeby dopisał do listy Werwolf 77 – punkowo-kaberetową kapelę naszych dobrych kumpli, biorąc pod uwagę, że na sajko przychodziło coraz więcej punków i skinów. Radek nie robił problemów, choć przy następnym spotkaniu na wszelki wypadek dopytywał się „kto i zacz” ów Werwolf, bo jak Tomek zobaczył nazwę to się przestraszył, że jakiś nazistów im przemycam do set-listy ;) No i z rodzimego chowu to jeszcze Komety, ale to tak skomplikowana sprawa była, że opiszę to na końcu. Z zagranicy tym razem miały zagrać dwie kapele. Berliński Ripmen oraz Ot Vinta z Ukrainy. Gdzieś tak pod koniec roku 2002 do Warszawy z Niemiec wróciła Ewka – Crazy Seniorita, która przez okres pomieszkiwania w Berlinie wyrobiła sobie mnóstwo kontaktów na scenie sajko i za jej rekomendacją i pośrednictwem był właśnie ściągany Ripmen. Z kolei ze wschodu ja zaproponowałem Bombers z Petersburga, albo Ot Vintę – ze względów formalno-wizowych dużo łatwiej było oczywiście ściągnąć chłopaków z Ukrainy, ale pozostało dogranie spraw finansowych. Telefonował do nich Andriej z biura firmy, przy mnie i Radku – z tego co pamiętam dostali propozycje zagrania za taka samą kasę co Mad Heads, ale było ich pięciu, a nie trzech i trochę się zaczęli krzywić, że to przymało, ale kiedy Andriej na głos zaczął się zastanawiać, że w takim razie będzie jeszcze dzwonił do Bombersów, to szybko przystali na warunki.

No to wróćmy do Komet. Cosmic po pierwszej edycji, na którą dobiło nadspodziewana ilość ludzi miał teraz w dupie czy ta kapela zagra czy nie i nawet nie specjalnie chciał gadać z nimi, co do warunkach na jakich mieliby wystąpić. Na necie pojawiła się już pierwsza rozpiska kapel, bez Komet rzecz jasna, co z kolei znowu doprowadziło do jakiś niezdrowych internetowych przepychanek. Arkus nawet wyjechał z tekstem na forum, że się sprzedaliśmy (znaczy Warsaw Wreckin Krew) za pieniążki Cosmica, na co dostałem lekkiej piany, bo nie dość, że kasy z tego nie miałem żadnej, a wręcz odwrotnie, to jeszcze cały czas przekonywałem Radka i Tomka, że jednak żolibilly powinni zagrać. Takie samo zdanie miała Ewka, która ze względu na kontakt z Ripmenem dołączyła do ekipy organizacyjnej. Koniec końców doszło do „rozmów ostatniej szansy” – Komety na początku lutego grały koncert w knajpie Brama i przy tej okazji siedliśmy sobie w kącie z Lesławem i Arkusem, by wyprostować parę rzeczy. Cosmiki przyjęły argument, że jednak obecność Komet jest istotną sprawą na tego typu imprezie, a Komety odpuściły sobie wykłócanie się o kolejność grania. W sumie całe te porozumienie miedzy grupą, a firmą było sklejone na gumę do żucia i pękło zaraz po koncercie, ale i tak warto było. Nawet porównując koncert Komet w Bramie i Punkcie – temu pierwszemu nic nie brakowało, ale ten drugi to był dopiero wypas. Zespół był wtedy w szczytowej formie, a na Sajko Najcie chyba chciał coś udowodnić, Lesław z Arkusem zagrali na wkurwie, Pleban zrobił swoje ze sporą nawiązką i wyszedł im najlepszy koncert jaki widziałem w ich wykonaniu. W Bramie na imprezę przyszło jakieś 150 osób, co jak na pojedynczą, lokalną kapelę było naprawdę niezłym wynikiem. Przez cały luty 2003 nie piłem alkoholu - tak sobie wymyśliłem, że trzeba trochę przystopować - a akurat na tym koncercie do biletu dawali jeden darmowy browar – wrrr… a za kole musiałem chyba z 6 zł zapłacić. Jak śpiewa wspomniany zespół Werwolf abstynencja nawet krótka może być tragiczna w skutkach” – na koncercie w Bramie paradowałem ze śliwą pod okiem, bo kilka dni wcześniej na Misfitsach wdałem się w awanturę z jakimś metaluchami – tak mi stopień agresji od tego niepicia wzrósł ;)

Samego Psychobilly Night vol. 2 nie chce mi się po dziesięciu latach po raz drugi opisywać skoro zrobiłem to wówczas na świeżo i wystarczy zrobić ctrl+v ze starej strony:

Hmmm…, nie wiem czy recenzji z drugiego warszawskiego sajko-festu nie powinien pisać ktoś, kto z większym umiarem korzysta z wyrobów przemysłu browarniczego. Szczerze mówiąc pewne fragmenty koncertu są dla mnie "białymi plamami", ale postaram się je zapelnić wytworami własnej wyobraźni :)

Impreza miała rozpocząć się około 19, ale gdzie tam. Obsuwka była jak cholera i kiedy na scenie zainstalował się Werwolf 77, "Punkt" był już nieźle wypełniony. Jedna z niewielu rodzimych kapel punk77 zagrała bardzo fajnie i żywiołowo, do czego już nas zdążyła przyzwyczaić wcześniej, a także bardzo równo, co z kolei jak na ich występy było zupełnym novum. Oczywiście największa zabawa była przy chóralnie odśpiewanym przez oiową załogę hicie "Twoje długie włosy kłują mnie w oczy", ale niezgorsze pogo szło też przy "Desce z gwoździem", czy "Chciałem zrobić karierę". Jako drudzy zagrali prekursorzy stołecznego sajko, czyli Stan Zvezda. Od pamiętnego koncertu z Astro-Zombies perfekcyjnie dopracowali swoje nowe brzmienie i z każdą imprezą grają coraz czadowniej, a przecież już grudniowy koncert był fantastyczny. Jacek śpiewał "A moje czarne buty stukają rock'n'rolla rytm", a pod scena faktycznie wiele par butów wyprawiało szaleńcze densy. […] Trzecim zespołem wieczoru były warszawskie Komety, choć chodzą plotki, ze tak naprawdę przyjechali z Meksyku :) Żarty żartami, ale pomysł zaprezentowania sombrerros był trafiony w dyszkę. Widziałem chyba większość koncertów, jakie w swojej historii zagrali żolibillowcy, ale ten moim skromnym zdaniem był zdecydowanie najlepszy. Publiczność była chyba podobnego zdania, bo pod scena zrobił się niezły kocioł, a przy "Should I Stay..." albo "Runaway" zabawa sięgała zenitu. Po Kometach na scenie pojawili się berlińscy sajkowcy z grupy Ripmen i chyba było trochę widać po nich trudy całodziennego melanżu. W dodatku przed koncertem uległ uszkodzeniu ich kontrabas i musieli zagrać na pożyczonym, co nie każdemu muzykowi odpowiada. Niemniej zapodali całkiem przyzwoity punkobillowy set, perkusista wymiatał aż milo, a ich sceniczne image było bardziej niż ciekawe. Mi najbardziej przypadła do gustu przeróbka "Tainted Love" z gościnnym udziałem Kuby z Poker Face. Po godzinie grania miejsce Niemców na scenie zajęli Robotixi i trzeba powiedzieć, ze ich pomysły na granie bardzo się niżej podpisanemu podobają, a i chyba szerokiej rzeszy przybyłych na koncert. Ostra jazda i cały czas ruch na scenie - na takich koncertach trudno się nudzić. Oprócz numerów z debiutanckiej płytki pojawiło się kilka coverów w tym... temat z Muppetow. Była już prawie 3 w nocy kiedy wreszcie przyszła kolej na Ot Vintę. Niestety rewelacyjny koncert ukraińskiego bandu oglądało mniej niż 100 osób, reszta wybiła się do domów, albo leżała zmelanżowana po całym klubie. Chłopaki zachowali się rewelacyjnie i mimo, ze ledwo kilkunastu zombich miało jeszcze siły na zabawę, zagrali na full i nawet autora tych słów zmusili do radosnych podskoków, choć parę chwil wcześniej nawet siedzenie sprawiało mu nie lada problemy. Radosna mieszanina psycho-country-punko-billy, wariackie krzyki kontrabasisty, zapowiadanie każdego numeru ukraińskimi rymowankami, wspaniały koncert. Do tego niesamowite brzmienie. Uff, o 4 rano kiedy umilkły ostatnie dźwięki trzeba było się wreszcie ewakuować do domów. Czas najwyższy bo nawet najbardziej wytrwali ledwo się już snuli. Słowa uznania dla organizatorów, bo tym razem akustyka była o niebo lepsza niż w grudniu.

Może jeszcze parę dygresji okołokoncertowych. Ponownie frekwencja była bardzo wysoko, klub oszacował ją na jakieś 500 osób. Pojawił się nawet jakiś sajkowiec z Berlina, który przyjechał specjalnie na ten koncert. Ot Vinta spała u Andrieja, Ripmen u Wrzoska i Sylwii – z Niemcami zresztą od wczesnego przedpołudnia szwędaliśmy się po Starym Mieście, co zdecydowanie niekorzystnie odbiło się zarówno na ich jak i na naszej formie. Dwóch Ripmenów było ortodoksyjnymi sajkowcami, za to ich perkusista Gordian o wyglądzie prawosławnego ascety był niepijącym wegetarianinem z jazzowych klimatów – ale w sumie swój chłop, na Starówce wtranżalał pierogi z grzybami aż mu się uszy trzęsły. Przypomniała mi się śmieszna anegdotka, którą opowiedział Wrzosek – mianowicie jeden z członków berlińskiej kapeli, pozwolicie, że nie napiszę który, przed koncertem zakupił duże pudełko ptasiego mleczka, które zamierzał zabrać do domu dla swojej niemieckiej dziewczyny. Niestety, życie nie jest takie proste jakby mogło się niektórym wydawać - szampańska zabawa w Punkcie, ilości spożytego polskiego browaru, brak snu i inne okoliczności łagodzące zaskutkowały tym, że ów ripmenowiec był widziany w Punkcie gdy całował się z jedną znaną punkową załogantką. A ptasie mleczko nie dojechało do Berlina, tylko zostało zjedzone następnego dnia na kaca ;) Na tym punktowym koncercie poznaliśmy też dwóch gości z Wrocławia – Kostka i Łukiego, którzy specjalnie tłukli się pociągiem na sajko do Warszawy i w sumie byli prekursorami stylu w swoim mieście. O ile do tej pory psychobilly było głównie stołeczną sprawą to mniej więcej w tym okresie zaczęło się to rozpowszechniać i na inne ośrodki, a Wrocław jako drugie miasto w Polsce dorobił się własnej, małej ale udałej, Wreckin Krew.


Z Mad Headsami + trochę Partii i trochę Lumpex 75 ;) Gdynia 2004

Jeszcze na koniec o jednym koncercie jaki miał miejsce kilka dni przed drugim sajko najtem – ponownie przy okazji trasy po Europie zahaczył o Polskę Mad Heads, ale tym razem zagrał nie w Warszawie, a w gdyńskim klubie Ucho. Jego właściciel Karol, widział ich wcześniej w Punkcie i przy nadarzającej się okazji postanowił ściągnąć ten rewelacyjny band na własne podwórko. Jako suport grała stołeczna Partia, która poza Warszawą najczęściej koncertowała chyba właśnie w Trójmieście. Przez następne kilka lat od czasu do czasu w Uchu były organizowane sajkowe koncerty, przez co Gdynia stała się po Warszawie (z Pułtuskiem) i Wrocławiu trzecim ośrodkiem gdzie można było zobaczyć tego rodzaju granie na żywca – może nie tyle regularnie, ale jednak też nie efemerycznie. Co prawda długo nie przekładało się to na powstanie klimatów –billy, bo jedynym sajko-fanem nad Zatoką był Krawat, nasz stary dobry drużek jeszcze z czasów punkowo-skinowo-oiowych, a potem jeszcze Marlenka, która wszelako szybko przeprowadziła się do Warszawy. Szczęśliwie z wypadu na Mad Heads do Gdyni też pisałem swego czasu recenzje na psychobilly.vip.interia.pl, a więc „zagraj to jeszcze raz Sam”…

Arkus i Krawat, Gdynia 2004
 
Koncerty sajko w naszym pięknym kraju można na palcach jednej ręki policzyć. Niestety... Stad na wieść, że w Gdyni zagra Mad Hades i Partia szybko przeliczyliśmy gotówkę i mimo skrajnie niekorzystnego terminu (poniedziałek) postanowiliśmy zorganizować mini "warsaw psychos on tour". Tym razem ekipę tworzyli Siva, Piter i Trefniś. W Gdańsku odebrali nas znajomi bootbojsi (pozdro dla Kuli i Barda), po czym udaliśmy się na sopocką plażę zaopatrzeni w stosowny asortyment napojów rozrywkowych. W Gdyni byliśmy jakieś półtorej godziny przed imprezą, wiec zgodnie ze staropolskim zwyczajem kontynuowaliśmy zakrapiana biesiadę, by koło 20 podbić pod klub. Sama miejscówka była bardzo pozytywnym zaskoczeniem - rewelacyjne nagłośnienie, telebim nad sceną, ogólnie kulturka, tyle, że ceny piwa jak z centrum stolycy :( Ogólnie w klubie zebrało się około 150 osób, co jak na poniedziałek należy uznać za spory sukces. Pod sceną głównie oi-skini, troszkę pankrokowcow, studentów itp. Sajkobilów z wyjątkiem warszawskiego desantu niezaobserwowano :) Na miejscu spotykamy Arkusa z Partii, który przekazuje nam dość szokującą wiadomość, ze Partia wystąpi w dwuosobowym składzie bez basu, ponieważ Pleban nie mógł przyjechać do Gdyni. No cóż, stanęliśmy pod sceną i czekamy, co z tego chłopakom wyjdzie. Tymczasem po pierwszych kawałkach pozytywne zaskoczenie. Brak basu nie był wcale tak dokuczliwy, a Lesław z Arkusem próbując załatać "dziury" wynikłe z uszczuplenia kadry zagęszczali w sposób niesamowity. Dzięki temu koncert był bardzo "energetyczny", a zestaw hitów przygotowany przez żolibillaków mocno rozgrzał publikę. Druga kapela wieczoru był znany i lubiany w Warszawie Mad Heads. Tym bardziej byliśmy ciekawi jak zostaną przyjęci na swoim pierwszym polskim koncercie poza stolica. Okazało się, ze trójmiejska ekipa potrafi (i lubi) się bawić przy rock'n'rollowych rytmach nie gorzej niż warszawiacy. Wystarczyło, że poleciał "Stinky Town" i pod sceną zrobił się niezły młynek, a przy "I'm Alone" bawiło się już ze 30 osób. Podobnie jak w grudniu w "Punkcie" ekipa z Kijowa zagrała głównie materiał ze swojej ostatniej płyty "Naked Flame", ale parę numerów podanych zostało w nieco innych wersjach. Poleciał też cover Stray Catsów "How Long Do You Wanna Live, Anyway?". Wspaniale wypadł tez "Po Barabanu", w którym Madheadsi w pewnym momencie w trójkę grają na perkusji. Ukraińcy zagrali grubo ponad godzinę (włącznie z bisem), a publika przez cały czas szalała pod sceną. Co tu dużo dodawać, zespół, który właśnie wrócił z trasy po Holandii i Niemczech stwierdził, ze koncert i publika trójmiejska były najlepsze i następnym razem jak przyjadą do Polski oprócz Warszawy koniecznie musza znów zawitać nad Bałtykiem. Ogólnie impreza udana maksymalnie i zero żalu za wydane pieniądze na pkp i zarwaną noc, jedyny niemiły akcent wyjazdu to różnica zdań pomiędzy ekipą wracającą z koncertu a "siłami prawa i porządku" w temacie przechodzenia przez ulice w miejscu nieoznakowanym. Podziękowania dla Vadima za wpisanie na listę i ekipy trójmiejskiej za gościnę (ze szczególnym uwzględnieniem Prof. K. i jego ucznia B. - "no, zabierz tej pani torebkę" :)

Ma ktoś zdjęcia z drugiego sajko najtu? Wrzosek, Siva, Arczi? Podzielcie się z ludźmi ;)

2 komentarze:

  1. Warto wspomnieć, że Ripmeny złamały swój kontrabas, podczas podróży i na koncercie wspomagały się pudłem Plebana. Z tymi czekoladkami to też jest śmieszna historia, bo cała ekipa postanowiła zrobić zakupy w sklepie u mnie na osiedlu. Panie ekspedientki jak ich zobaczyły, to wpadły w stupor dysocjacyjny, a jedna nawet przeszła płynnie w fugę, kiedy kontabasista (z kontrabasem na plecach) zaczał się do niej zalecać. :)
    Ponieważ jako się rzekło, ekipa kimała u mnie, chciałem im nieba przychylić i naszykowałem im frykasów przeróżnych, żeby rano mieli szamkę na śniadanie. Do całości dołożyłem niemiecką musztardę, którą kazał mi kupić Bobby, gdyśmy byli u niego w gościnie reklamując ją jako najlepszą musztardę świata. Może i była ona najlepsza, tylko ja jako nieotrzaskany ćwok nie byłem tego w stanie docenić, bo niestety jak na moje nieobyte podniebienie obleśna była, ale powiedziałem sobie: "dobra nasza - Niemce zeżrą musztardę i poczują się jak w domu, ja w końcu się jej pozbędę z lodówki i wszyscy będa zadowoleni". Nie doceniłem jednak przeciwnika. Okazało się, że żarcia, które im przygotowałem nie tknęli, bo dwóch przedłożyło rozszkosze McDonalda nad uroki polskiej kuchni, a perkusista z połowicą przywieźli własną wałówkę i sobie ją zszamali. Na domiar złego przywieźli też własną tubę musztardy (identycznej jak ta moja), ale nawet jej nie otworzyli i zostawili ją u mnie reklamując ją jako najlepsza musztardę na świecie. Co te Teutony mają z tą musztardą? W każdym razie mój misterny plan spalił na panewce i zamiast pozbyć się balastu lodówkowego, zostałem z dwoma tubami niejadalnej musztardy.

    OdpowiedzUsuń
  2. coś jest na rzeczy z ta musztardą - im tańsza i bardziej ordynarna tym smaczniejsza - przynajmniej dla mojego podniebienia ;) też kiedyś nocowałem dwóch Niemców i byli wybredni jak misie panda, za to Mad Headsi wcinali wszystko ze smakiem ładując na to warstwy tabasco ;)

    OdpowiedzUsuń