Zapowiadany na 1 stycznia 2000 roku koniec świata
najwyraźniej został przez kogoś sfuszerowany i życie toczyło się dalej swoim
rytmem. Psychobilly z pewnością nie rozwijało się w Polsce w zawrotnym tempie,
co nie znaczy, że był to krok kamiennego pielgrzyma z Gór Świętokrzyskich. W
Warszawie to już nawet nie-kumaci kumali, o co mniej więcej w tym biega.
Pojawiły się Komety ze swoją żoliborską próbką sajko, a za sprawą Lesława kurs
w tym kierunku obrała Skarpeta. W tym samym roku pułtuska formacja wydała w szczecińskim
Rock’n’Rollerze kasetę Ulubieńcy bandytów. Konia z rzędem, czymkolwiek ten
rząd by nie był, kto da rade tą produkcję przesłuchać w całości. Nie ma co
ukrywać - marne to jest muzycznie, tekstowo irytujące, a na ówczesną chwilę to
te wszystkie rock’n’rollowe wpływy ledwo co tam się przebijały w ich muzyce.
Mieli nawet jeden kawałek ska pod tytułem Psycho Billy, ale śpiewane nie
sajko tylko psycho – tak jak się pisze – lekki powód do beki wtedy to był.
Trochę jednak wpływów Partii dało się usłyszeć w numerach: Studentka, Mickey
Monster, Postmodernistyczna Ewa, czy Vigo-Vago. Zagrali też cover Chrisa Isaaka
Blue Hotel w wersji, o które może lepiej by było zapomnieć – ale ja nie lubię
Isaaka, więc nie jestem obiektywny. W przeciwieństwie do swojej wczesnej
twórczości pułtuszczaki okazały się prywatnie bardzo fajnymi typami, a ich
zajawka na rock’n’rolla szybko zaowocowała bardziej wyrazistymi pomysłami
muzycznymi. W zasadzie już ich wakacyjny koncert w Piekarni jako support Partii
wyglądał lepiej, widać było, że cały czas próbują wypracować własny styl.
Latem 2000 powołany do życia został inny zespół, który miał
za kilka lat namieszać na rodzimej scenie psychobilly. Pomysłodawcami byli
Patreze i Jolski, znający się jeszcze z czasów podstawówki, aczkolwiek do tego
by ich zespół - De Tazsos - zaczął funkcjonować na normalnych warunkach było
jeszcze bardzo daleko. Póki co uczyli się obsługiwać skomplikowane instrumenty
znane jako gitara i bas. Po tym jak poznaliśmy się na Ot Vincie mieliśmy z
marysiniakami, szczególnie z Patrykiem, częściej do czynienia, a do policzenia
warszawskich sajkofanów powoli zaczynało brakować palców u obu rąk ;) Co prawda
Ewka wyjechała na dwa czy trzy lata do Berlina, gdzie wszelako dalej bujała się
w sajkowych klimatach, ale dobiło kilka nowych osób.
Kiedy kilka lat później psychobilly stało się krótkotrwałą
modą, oczywiście tylko na skalę undergroundu, zaczęły się dociekania skąd to
się w ogóle wzięło. Panowała powszechnie opinia, że źródłem owego fenomenu są
zespoły Partia i Komety, które wtedy bynajmniej tego nie dementowały.
Sprowadzenie tego do dwóch kapel nie miało jednak wiele wspólnego z prawdą. Jak
w dobrej chorobie (psychobilly – the cancer on rock’n’roll) do jej zaistnienia
musiało wystąpić kilka czynników. Partia była jednym z nich, bo w Polsce jako
pierwsza od lat zwróciła się w pewnym stopniu ku rock’n’rollowemu graniu,
zahaczającym momentami o sajko. Ale równolegle pojawiła się w Warszawie sajkowa
ekipa, która zaczęła się tłuc na koncerty zagraniczne, i co ważniejsze,
organizować koncerty zagranicznych kapel sajkowych w Polsce. Do tego pojawiało
się coraz więcej nagrań kapel zagranicznych, a ludzie, którzy pojawiali się na
koncertach zaczynali się wbijać w klimat i sami zakładać zespoły. Skarpeta
została zainspirowana przez Partię, ale już dla De Tazsos nie miało to żadnego
znaczenia czy kapele Lesława grają w Polsce czy nie, bo ich inspiracje leżały
gdzie indziej. Nie było jednoznacznej przyczyny, dlaczego nagle nastąpił
rock’n’rollowy revival. Kolejne wydarzenia napędzały następne – bez żolibilly
cały rodzimy ruch psychobilly rozwijałby się znacznie wolniej. Z kolei gdyby
Partia działała w takiej próżni, jak przed 1998, pewnie nigdy by nie powstały
Komety – bo niby dla kogo miałby zaistnieć ten projekt, skoro do owego 1998 nie
było na takie granie publiki.
Partia w tym okresie wyraźnie ożywiła swoja aktywność
koncertową, w Warszawie grali kilka razy do roku, coraz częściej pojawiali się
w Gdyni i innych miejscowościach. Latem rozpoczęli nagrywanie trzeciej płyty,
która wszakże wydana została dopiero w 2001 roku, więc o tym później. Natomiast
po jej nagraniu z grupą pożegnał się Waldek, zastąpiony przez Wojtka Szewko z
Trawnika, który w przeszłości miał epizod w sajkowej Stan Zveździe. Moim
zdaniem, jeśli chodzi o granie koncertowe było to dobre posunięcie, Wojtek grał
jakoś tak dynamiczniej od Waldiego, co dawało na żywca większego kopa. Właśnie
z nim chyba Partia zagrała swoje najlepsze koncerty. Z drugiej strony pod
koniec lata 2000 bardzo dobrze wypadli w klubie Piekarnia, a w zasadzie na jego
dziedzińcu, jeszcze z Waldkiem na basie. A może przyczyną była fajna, nieco
kameralna atmosfera - przyszło sporo znajomych, pod sceną rozkręciła się
zabawa, a sama miejscówka znajdowała się niedaleko Żoliborza. W sumie najlepszy
swój koncert ever, w mojej opinii, Partia zagrała w Merkurym, tuż obok Placu
Wilsona, czyli centrum żoliborskiej dzielnicy, z której pochodził zespół.
Możecie się śmiać, ale to chyba faktycznie miało znaczenie – Lesław jako lider,
nie wyglądał na kogoś, kto czuje się dobrze na scenie. Jak grał dla
przypadkowej publiki, czy na dużych koncertach, gdy supportowali Pidżamę Porno,
wzrok gdzieś mu leciał w bok, facjata speszona, coś tam bąknął „ok”, „dzięki”,
a poza tym zero kontaktu z audytorium. Czasami to miałem wrażenie, że chce jak
najszybciej skończyć i się zwinąć na backstage. Zupełnie inaczej to wyglądało
jak występowali w mniejszej sali i widzieli znajome mordy przed sobą, a jak
jeszcze robiła się zabawa, to już w ogóle – inny człowiek: banan na twarzy,
język się rozwiązywał, jakiś żart poleciał, chętny do bisów. Te koncerty były
najlepsze, zespół dawał z siebie dużo więcej i potężny kawał energii leciał ze
sceny. Inna sprawa to nagłośnienie – w okresie Partii i wczesnych Komet jak nie
było w klubie sensownego akustyka to zespół sam za bardzo ustawić się nie
potrafił. Nie były to jakieś odosobnione przypadki, kiedy koncerty Partii miały
totalnie schrzaniony dźwięk. Odejście Waldka pociągnęło za sobą również wakat
kontrabasisty w Kometach, który miał potrwać aż do 2001, czy nawet 2002 roku.
W 2000 roku po raz pierwszy na psychobilly zwróciły uwagę
niezależne media – zabrzmiało prawie jakby punkowa telewizja wieczorną audycję Mutant Rock zaczęła nadawać. Aż tak dobrze to nie było ;) Póki co rozchodziło
się o dwa konkretne przypadki. Pierwszy to autorska audycja Zgrzyt na falach
rozgłośni Radiostacja prowadzona przez Pietię vel DJ Bigosa. Pietia to postać
na polskiej, a przynajmniej warszawskiej scenie undergroundowej kojarzona chyba
nawet przez największych tłumoków. Nie dość, że już w latach 80-tych robił
najważniejszego polskiego zina punkowego Qqryq, potem organizował koncerty,
giełdę czadową, czad party, ska party, a także wydał mnóstwo kapel w swojej
wytwórni Qqryq Production. Jednym słowem więcej niż trzystu punkowców razem
wziętych. Jedną z jego form aktywności była też owa audycja, gdzie puszczał
mnóstwo muzy z tzw. sceny niezależnej, od hard core, przez punka, oi!, po ska i
skinhead reggae. Głowy sobie nie dam za to uciąć, ale postawiłbym, że właśnie w
2000 roku po raz pierwszy z Zgrzycie zagościło sajko, będąc od tego czasu
stałym punktem programu, a przecież audycja była słyszana nie tylko w
Warszawie, gdzie ludzie już kojarzyli cóż zacz psychobilly, ale fale radiowe
Radiostacji rozchodziły się też po terytoriach dziewiczych dla takich dźwięków.
Druga opcja to Garaż, coś pomiędzy zinem, a regularnym
magazynem muzycznym, tyle, że ukierunkowanym głównie na muzykę punkową, hard
core (też chodzi o muzykę, nie o filmy ;)) oraz ska. Periodyk ten był robiony w
Szczecinie już w latach 80-tych, jeszcze jako typowy zin, potem zniknął, by w
1997 wyskoczyć ponownie w mocno zmienionej formule. Zainteresowanie wydawcy,
Dzidka, muzyką oi/street punk zostało odebrane na tej scenie w dość ambiwalentny
sposób. Trochę mi się nie chce drążyć tematu, bo ma się nijak do głównego
wątku, ale ta nieufność wobec nowego pisma brała się z pewnej hermetyczności
ruchu skinhead/street punk. Scena była samowystarczalna - koncerty, ziny,
zespoły, imprezy – wszystko było robione przez ludzi ze związanych z subkulturą
ekip, a stosunki z resztą tzw. sceny niezależnej, nie licząc ska i okolic, były
bardzo złe. A tu wyskakuje trochę jak diabeł z pudełka ktoś z zewnątrz, i z
jednej strony robi w pełni profesjonalne, bardzo dobre merytorycznie (z pewnymi
wyjątkami) pismo, a z drugiej stara się wykreować jakiś pozytywny wizerunek
sceny z lekkim, ale odczuwalnym zacięciem na polityczną poprawność. W
rezultacie dla sporej części skinów Garaż stał się synonimem obciachowości dla
grzecznych dzieci, co po części dotknęło też grupę Analogs przez jej bliskie
związki z owym magazynem. No, ale nie będziemy się tu mieszać w czyjeś wojny
religijne i skupimy się na czymś innym. A mianowicie na tym, że nagle Garaż
stał się magazynem, który jako pierwszy w Polsce zwrócił baczniejszą uwagę na
psychobilly. Co prawda nie tak od razu, bo początkowo nie wykraczało to poza
jakieś sporadyczne recenzje, czyli to, co już wcześniej uprawiały Skinhead
Sosnowiec i Przepraszam, czy tu biją?. W reaktywacyjnym, dziewiątym numerze szczecińskiego pisma
pojawiła się niezbyt entuzjastyczna recenzja solowej płyty P. Paul Fenecha, w
następnym krótka notka o płycie Cramps. Przełom nastąpił dopiero w numerze 14 z
wiosny 2000 roku gdzie został zamieszczony duży wywiad z Mad Heads i nieco
mniejszy z Partią, a także recenzje płyt obu zespołów. Co równie istotne do
pisma były dołączane kompilacje CD z kapelami, które akurat przepytywano czy
opisywano na jego łamach. O ile w Warszawie było już niewielkie, ale zauważalne
środowisko fanów psychobilly, o tyle reszta Polski to były pojedyncze osoby,
jeśli w ogóle, więc Garaż, czy Zgrzyt pewnie dla niejednej duszy był
pierwszym kontaktem z taką muzą. Ourajt – żebym został dobrze zrozumiany,
żadnej koniunktury to rzecz jasna nie nakręciło, sceny nie zbudowało, nowych
ekip nie stworzyło – raczej mi chodzi o to jak krok po kroku sajko robiło się
coraz bardziej rozpoznawalnym stylem w kraju, w którym rock’n’roll zawsze miał
pod górkę.
Pod koniec roku, 7 listopada, po raz trzeci w Warszawie
zagrali Mad Heads, na podobnej zasadzie, co za pierwszym razem – czyli wracając
z koncertów na Zachodzie. Tym razem organizowałem koncert ja z Oleśką w
Remoncie – termin wtorkowy, wiadomo, że od czapy, ale tak akurat im wychodziło
z podróży. Za to zagrali za jakieś grosze, za które później martensy kupowali
na Nowym Świecie. Byłem w szoku, że te popularne buty były w Kijowie znacznie
droższe niż u nas, z drugiej strony u nas były droższe niż w Berlinie – nie
wiem gdzie tu leżała logika, ale kierując się nią to mieszkaniec Kirgizji za
takie obuwie to już pewnie roczną pensję musiał wybulić. Oczywiście jakby mu
przyszło do głowy w czymś takim paradować. Mniejsza. Jak komuś nie żal było
wstawać na lekkim blazie w środę rano to mógł przynajmniej kolejny wyrąbisty
set w wykonaniu Ukraińców obejrzeć, ale jak oni potrafili szoł w mieszkaniu dla
trzech osób zrobić… Na supporty zaprosiliśmy Skarpetę i Shrapner. Ta druga
kapela to młode skinki z pod Warszawy, wydawało się, że mogą zaistnieć w street
punku, bo mieli ku temu możliwości, ale szybko zniknęli pola widzenia. Za to
brzmienie Skarpeta powoli nabierało jakiś konkretniejszych kształtów, ciągle w
tym najwięcej było siermiężnego ska, ale widać już było, że kombinują w
kierunku bardziej zróżnicowanego grania. W tym czasie byli blisko
zaprzyjaźnieni z Lesławem, który w rozmowie ze mną był bardzo zajarany
pomysłowością i zapałem basisty Skarpety, Plebana, który podnosił wyżej struny
w swojej basówce i próbował grać na niej jak na kotrabasie – tworząc styl
gitary kontrabasowej ;) W niedalekiej przyszłości zaowocowało to wskoczeniem
Plebana do składu Komet, o czym pewnie będzie jeszcze czas napisać.
Komety po odejściu Waldka były w chwilowym zawieszeniu,
Partia z kolei była już wtedy powiązana z firmą Amigos, która zdaje się, że
miała wobec nich jakieś zobowiązania menadżerskie. Efektem były koncerty w
miejscach zupełnie z dupy, takich jak Wektor X, który wyglądał jak skrzyżowanie
klubu dla japiszonów i mafiozów, gdzie publika, wyjąwszy naszą niewielką
grupkę, patrzyła na nich jak na kosmitów. Z kolei pozytywny odzew na drugą
płytę pomógł grupie pojawiać się też na imprezach typu urodziny zespołu Pidżama
Porno.
Na ten koncert Partii z Pidżamą wybrałem się z Sivą -
zostaliśmy wpisani przez Lesława na listę, więc z ciekawości poszliśmy się
przejść zobaczyć jak takie spędy w ogóle wyglądają. Nie powiem nic złego na
pierwszą produkcję Pidżamy Ulice jak stygmaty z zamierzchłych czasów schyłkowego
PRL-u, ale to, co było potem to lot koszący w dół… W roku 2000 kapela ta była
dla mnie jedynie synonimem obciachu dobrego dla plastikowych punków, ale i tak
impreza wyglądała dużo gorzej niż sobie wyobrażałem. Duża sala Proximy
wypełniła się jakąś dzieciarnią w stylu łudstokowym, albo wręcz dyskotekowym,
jakieś 15-letnie dziewczątka z bluzeczkami z odkrytymi brzuchami, na scenie
wieś tańczy i śpiewa. Obejrzeliśmy Partię i spierdalaliśmy stamtąd w
podskokach. Nie były to moje klimaty, oj nie. Tym czasem Lesław był wyraźnie
zafascynowany sposobem, w jaki Pidżama przebiła się mozolnie do, no, w sumie
chyba można tak powiedzieć, mainstreamu. Wiadomo, że to nie był jakiś top,
tylko obrzeża muzyki komercyjnej, ale jednak potrafili przyciągnąć 2 tysiące
małolatki na gig, zaistnieli w mediach, przelewy na konta szły, ot wstrzelili
się w lansowany przez MTV trend cukierkowych kapelek typu Green Day. Z rozmów
Lesława z Grabażem wynikało, że droga do tego wiodła przez setki koncertów po
małych klubach rozsianych po całej Polsce, aż w końcu kapela krok po kroku
zbudowała swoją rozpoznawalność. W sumie Lesław był konsekwentny i w jakiejś
mniejszej skali Partia, a następnie Komety zrobiły to samo, tyle, że dzielone
przez odpowiednią wartość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz