W roku 2013, jeśli zapragnę dostać się do Calelli, wchodzę
na stronę jakiegoś taniego przewoźnika lotniczego, kupuje przez internet bilet
do Barcelony czy innej Girony, danego dnia stawiam się na Okęciu, w Modlinie,
czy jakimś innym lotnisku i za 3 godziny jestem w Hiszpanii – wszystko za
kilkaset zeta w obie strony, albo i taniej. Natomiast w połowie lipca 1999 roku
z racji braku takowych przewoźników, za to dysponując zbliżonym budżetem, ową
podróż trzeba było odbyć autokarem. Głupie 36 godzin i się jest na miejscu – w
połowie drogi, nie wiesz już, na jakiej części swojego ciała się ułożyć w
fotelu, karwa, na fotelu u dentysty czas mi szybciej płynął niż w tym busie do
Hiszpanii. Pytanie zasadnicze brzmi, co skłoniło mnie i parę innych person do
poddanie się tak wyrafinowanej torturze. Otóż na katalońskim wybrzeżu zwanym
Costa Del Sol, leże turystyczny kurort o nazwie Calella, gdzie co roku
organizowany jest największy na świecie festiwal psychobilly (od jakiegoś czasu
robią to w pobliskiej Pindzie, czy tam Pinedzie). Legenda opowiedziana mi przez
internet głosi, że początkiem festu był przyjazd dwóch niemieckich sajkówek na
słoneczne wakacje do Katalonii, gdzie miejscowa ekipa ugościła je organizując
przy tej okazji mały koncert. Z czasem rozrosło się to do poważnego
międzynarodowego wydarzenia, przynajmniej poważnego dla sajkowców – a w roku
1999 odbywała się już siódma edycja całej imprezy.
Oczywiście jechać na sam fest taki kawał to był trochę zbyt
duży hard nawet dla nas. Padł więc iście salomonowy pomysł, by połączyć to z
wakacjami. Za zupełnie rozsądne pieniądze można było wynająć tam trzypokojowy
apartament od soboty do soboty – przeczucie podpowiadało nam, że jak władujemy
się tam w siedem osób to i tak będzie jeszcze luz. Szkopuł w tym, że cała impreza
zaczynała się w czwartek, a jak już miałem jechać taki hektar to chciałem
zobaczyć jak najwięcej. Ostatecznie cała ekipa podzieliła się na trzy grupy:
ja, Ewka i Justyna autobusem do Calelli, który startował w środę nad ranem z
Warszawy, Wino tą samą trasą, ale dwa dni później, bo miał kłopot z urlopem, a
Aśka, Snopka i Bobby furą przez Francję tak by dojechać na sobotę. Ze mną i
dziewczynami dodatkowo z Warszawy jechali Mad Headsi, którzy grali w Calelli
dwa koncerty – jeden normalnie na feście i jeden na takim pojedynczym gigu
zamykającym całą imprezę.
Piter, Justyna, Mad Headsi (Barcelona, Park Guell)
Szczęściem w nieszczęściu, jeśli chodzi o tą 36-godzinną
podróż autobusem, było to, że posiadał on dwa poziomy, z czego mniejszy, dolny
został zawłaszczony arbitralnie przez naszą ekipę, dzięki czemu podczas snu
nawet odnóża można było wyciągnąć. Niemniej na miejsce dotarliśmy w stanie
zombie – miejscowe nygusy chyba miały już obczajoną sytuację z umęczonymi
turystami. Justyna usiadła na jakimś murku, położyła obok siebie torebkę, by
się napić wody, i tyle ją widziała. A w torebce, jak to zazwyczaj bywa,
podróżował paszport i mamona, bo w tym okresie nie woziło się jej jeszcze w
małych plastikowych prostokącikach wkładanych do bankomatów. Welcome to
Catalunya!
Sama miejscowość, jak i całe Costa Del Sol, okazało się
jednym z najbrzydszych miejsc, jakie widziałem w Europie, a trochę po świecie
pojeździłem. Ciągnące się kilometrami betonowe kombinaty turystyczne oraz
kiczowate miasteczka napchane sklepami z pamiątkami “znadmorza” i tłumy,
głównie rasy germańskiej, mocno przekarmionych osobników płci obojga. Tam nawet
wybrzeże było do dupy, plaża zapchana jak z filmu przyrodniczego o okresie
lęgowym morsów, a woda się od razu głęboka robiła i wcale nie była taka ciepła
jak można by się spodziewać. Później znaleźliśmy sobie dziką plażę na skraju
miasteczka, ze skałkami dobrymi do snurkowania i bez tłumów, bo reszta to jakiś
koszmar był. Kolejna sprawa to piwo – w tym czasie w Polsce jeszcze koncerny
nie wprowadziły masówki robionej w 3 dni i nie trzeba się było wstydzić za
wyroby rodzimych browarów. Natomiast hiszpańskie piwa to były niesamowite
szczochy, z cieciorki i ryżu bym lepsze zrobił. Jedynym turystycznym plusem był
jednodniowy trip do pobliskiej Barcelony, pozostającej w ostrym kontraście do
brzydoty nadmorskiej Katalonii.
Jako, że apartament mieliśmy dopiero od soboty, pierwszą noc
mieliśmy przekimać w hotelu poleconym przez organizatorkę festu. Rozsądek
nakazywał dobrze odespać masakryczną podróż, ale widocznie nie kierowaliśmy się
tego dnia rozsądkiem, bo skończyło się na alkoholowej libacji, zakończonej
pogubieniem się jej uczestników, a w moim wypadku obudzeniem się nad ranem na
plaży w stanie lekkiej katatonii – i tak się okazało, że z powrotem do hotelu
dotarłem jako pierwszy.
Humungus, Coffin Nails, Calella 99
Pierwszy dzień festu miał miejsce w piątek i ku naszemu
niemiłemu zaskoczeniu okazało się, że cała impreza nie odbywa się w Calelli
tylko w jakimś miasteczku paręnaście kilometrów w głąb lądu, dokąd ja z Ewką
dotarliśmy koleją. Tego dnia impreza przyciągnęła niecałe 300 osób z czego
chyba więcej niż połowę stanowili sajko-turyści z całego świata. Drugiego dnia
kiedy dobił już Wino jechaliśmy autokarem (w sumie były dwa) wynajętym przez
organizatorów. Chyba tego dnia było trochę więcej ludzi, ale może tylko przez
Wina takie wrażenie ;) Pod względem występujących kapel zupełnie nie jestem w
stanie przypisać ich konkretnym dniom festu – największą grupę stanowiły
zespoły grające klasykę sajko/neo-rockabilly: Sharks, Coffin Nails, Pharaohs,
Long Tall Texans, Frenzy i Caravans – to jeszcze był okres kiedy prawie
wszystko było dla mnie nowością, więc starałem się obejrzeć, tyle ile rzucili
na scenę. Z dzisiejszej perspektywy trochę mnie to dziwi, ale wtedy najbardziej
podobali mi się Coffin Nails (dziwi, bo postrzegam ich granie jako mocno
prymitywne), pewnie dlatego, że zagrali najbardziej żywiołowo oraz Sharks,
którego wtedy namiętnie słuchałem. Sporo obiecywałem sobie też po Frenzy, bo
była to jedna z pierwszych kapel sajko jakie usłyszałem, ale też jedna z
niewielu z tego nurtu, która w pewnym momencie totalnie popłynęła w jakiś
koszmarne rockowo-popowe rzępolenie. Już ich trzecia płyta była ciężkostrawna,
a 2 lata przed tym festem wydali bardzo słabą płytę pod tytułem 9-0-9. W sumie
to bardzo ciekawa sprawa, jak szybko wypalały się z pomysłów undegroundowe
kapele i jak żałosne, zazwyczaj, były ich próby wskoczenia w mainstream. Dla
wczesnego punk rocka była to prawdziwa plaga, w pewnym stopniu też dla sceny
ska, gotyckiej, czy post-punka. O dziwo, w psychobilly czołowe kapele pozostawały
zazwyczaj wierne stylowi, w którym zaistniały, mimo jego totalnej niszowości i
stosunkowo niewielkiego kręgu odbiorców. Frenzy byli jednym z nielicznych
wyjątków od tej reguły, ale chyba zdawali sobie sprawę, jak są odbierane ich
nowsze produkcje, bo zagrali na koncercie głównie stare numery. Ciekawostką
było to, że ich lider używał nie klasycznego kontrabasu, tylko jego wersji
elektronicznej, który wyglądał trochę jak gigantyczne skrzypce – to też było ogromną
rzadkością na scenie sajko, choć moim skromnym zdaniem akurat pozytywną, bo
elektroniczny kontrabas brzmi bardzo dobrze. Występów Pitmen, Cenobites i
Celicates w ogóle nie pamiętam. Za to bardzo fajnie wypadły lokalne kapele
Hellmaniacs i Smell of Kat – z wokalistą tej ostatniej chcieliśmy sobie uciąć
konwersację, a ten z rozbrajająca miną wydukał, że “speak english no good”. Na
co Wino się go pyta, jak w takim razie śpiewa po angielsku, a ten na migi
pokazuje, że mu piszą na kartce transkrypcję ;)
Steve Whitehouse, Frenzy, Calella 99
Tak naprawdę bezsprzecznie najlepszą kapelą festiwalu
okazali się Mad Heads, którzy zagrali też na jego zakończenie, w niedzielę, nie
w głównym miejscu festiwalowym, ale w klubie w Calelli. Mieli taki deal z
organizatorką, że ona im załatwiała noclegi i klub, natomiast sami opłacali
sobie przejazd (stąd oszczędna opcja autobusem), ale brali całą kasę za bilety
na swój występ. Jako, że nikogo tam specjalnie nie znali to poprosili mnie,
Wina i Dżastin o zrobienie bramki i kasowanie za bilety, co umilaliśmy sobie
cały czas browarami, tak, że ostatnich wchodzących na koncert obdarzyliśmy
zaufaniem jeśli chodzi o wpłacane kwoty, bo liczenie pieniędzy przychodziło nam
z coraz większym trudem. W sumie na ten gig przylazło prawie tyle samo osób co
na poprzednie dni festu, a i płyt się trochę sprzedało, więc wyszli na swoje, i
to z dużą górką. Na scenie rąbnęli z energią jaką znaliśmy z ich niedawnych
koncertów w Polsce – szybko zakotłował się wrecking pit, ludzie reagowali
bardzo żywiołowo. Ponieważ przed wejściem zrobiło się pusto, zwinęliśmy bramkę
i ruszyliśmy pod scenę. Nie wiem co mnie podkusiło by sobie tego dnia kupować
cygaro, a na koncercie by je zapali i wleźć w zabawę. Koniec końców krzywdy
nikomu nie zrobiłem z wyjątkiem swojej koszulki – w momencie gdy Mad Heads
specjalnie z dedykacją dla naszej ekipy zagrali Elephants Run, którego
normalnie nie mieli w repertuarze koncertowym, ale wiedzieli, że go lubimy. W
przypływie euforii zdjąłem koszulkę zapominając wyjąć cygara z zębów – w
efekcie z jednego t-shirta zrobiły się dwa – aczkolwiek do noszenie to się już
nie nadawało i do apartamentów wracałem w szyku gitowca z lat 70-tych, w
katanie na gołą klatę.
Mad Heads, Calella 99
O ile w Calelli uroku trudno było się doszukać, o tyle sama
quasi-wakacyjna forma imprezy miała sporo zalet. Ponieważ nie było tam tłumów,
na trzeci dzień kojarzyło się z twarzy większość imprezowiczów – po festiwalu
część ludzi wyjechała, ale sporo zostało i dalej balowało w miasteczku. W
efekcie szybko się zblatowaliśmy z wieloma osobami. Co mnie lekko zszokowało na
tych okołofestiwalowaych popijawach w stosunku do polskich realiów to totalna
olewka tematów politycznych. Jednego dnia siedzieliśmy z Russem z Death Valley
Surfers w jakiejś knajpie, gdzie przy jednym stoliku łykali łysogłowi osobnicy
z koszulkami w celtyki i ósemki, a przy drugim śpiewali sobie przy piwku jacyś
starsi punkowcy w koszulkach Clash z czerwonymi gwiazdami i nawet jednego
krzywego spojrzenia nie było. Generalnie przeważała atmosfera zabawowa, bez
napinki – innego dnia piliśmy browary ze sporą ekipą niemiecką i Mad Headsami.
Jeden z Niemców spytał ich coś o Rosję, na co Vadim uprzejmie odparł, że nie są
z Rosji tylko Ukrainy, na co z kolei typ, że dla niego to jedno i to samo. Gość
był z Monachium, więc lekki rewanżyk wypłacił mu Wino – zaczął mówić, że “a u
was w Austrii to coś tam, coś tam”, na co gościu zbulwersowany, że nie jest z
Austrii tylko Bawarii, na co Wino “Austria, Bawaria, dla mnie, jedno i to samo”
– wszyscy koledzy monachijczyka pierdolnęli takim śmiechem, że mało kufle ze
stołu nie pospadały. Sporo też imprezowaliśmy u nas na kwadracie, jako, że
dozorca tych apartamentów głównie kimał, z liczną grupą z Francji oraz Stanów,
w tym Ericą – wokalistką kapeli Speed Crazy oraz kontrabasistą Hellmaniacs.
Jednym słowem wakacje przebiegały wesoło i rozrywkowo. Dla
mnie do pewnego momentu, do bardzo nieprzyjemnego w skutkach wypadku, kiedy
wpadłem, nomen omen zupełnie na trzeźwo, w szybę balkonową. Efektem przecięta
tętnica w kolanie, kałuża krwi na podłodze, pogotowie i nocna wizyta na ostrym
dyżurze, gdzie mi zaszyli kolano i założyli takie warstwy bandaży, że czułem
się jakbym gips nosił. David z Hellmaniacs, który jako władający tubylczym
narzeczem pojechał ze mną do szpitala erką, czekał na izbie przyjęć, ledwo już
widząc na oczy, co mu nie przeszkadzało palić ogromnego dżointa – poczciwe
chłopisko, w stanie zombie odprowadził mnie jeszcze na apartamenty. W tym
momencie dla mnie wakacje już się skończyły, noga zabandażowana na całej
długości, z trudem można chodzi, więc skorzystałem, że Wino wraca wcześniej ze
względu na koniec urlopu i przebukowałem bilet. Poprzednie 36 godzin w
autokarze to była prawdziwa sielanka w porównaniu do tego, co mnie czekało
teraz w podróży powrotnej z nogą, której nie mogłem zgiąć w kolanie. Po latach
jeszcze się wzdrygam jak sobie to przypomnę, brrrrrr...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz