Nie będę chyba się specjalnie mijał z prawdą, jeśli napiszę,
że to w 1998 roku w Polsce zaobserwowano pierwsze symptomy lepienia monstrum
pod nazwą „rodzime psychobilly” przez kilkoro samozwańczych doktorów
Frankensteinów. W Warszawie pojawiła się grupka czterech osób, które były
zorientowane bezpośrednio na subkulturę sajko, a równolegle zespół Partia,
takoż z Warszawy, wydał płytę, na której pojawiło się kilka kawałków w
rzeczonym stylu.
Zaczęliśmy z Lesławem wzajemną wymianę muzy, choć jak
pisałam wcześniej, to głównie ja przegrywałem od niego, ale też trochę
przegadaliśmy godzin snując wizje na temat stworzenia w Polsce klimatu
przychylnego rock’n’rollowemu graniu. Dwie pierwsze płyty Partii były bardzo
różnorodne stylistycznie i gdyby tylko na nich opierać opinię to trudno by było
jednoznacznie wskazać ówczesne fascynacje zespołu, ale Lesław faktycznie był
wtedy mocno wbity w tematykę sajko. Kupował dużo płyt z tego gatunku i okolic,
szczególnie z Nervous Records, ale też taki zin Deathrow Database wydawany
przez Alana Wilsona z The Sharks. Jeśli chodzi o konkretne kapele to był mocno
zajarany Meteors, Cramps, Batmobile, czy Reverend Horton Heat. Owszem, słuchał
też sporo Morriseya i The Smiths, ale z naszej sajkowej „bandy czworga” też
nikt się nie skupiał wyłącznie na sajko. Po prawdzie gdyby Lesław chciał się
wtedy określić jako sajkowiec, to nikt by nie mógł mu tego odmówić, ale mam
wrażenie, że nie czuł po prostu takiej potrzeby czy chęci. W przeciwieństwie do
nas, balujących od piątku do poniedziałku rano z innymi freakami, jeżdżących
nieustannie na koncerty i imprezy, był raczej typem samotnika, nie najlepiej
czującego się w pijackiej bandzie. Arkus nie miał aż takiej zajawki, choć
bardzo lubił np. Batmobile czy Meteors, ale mam wrażenie, że bardziej siedział
w takich kapelach, które mi kojarzyły się z jakimś brit rockiem, czy brit
popem. Cały ten antropologiczny opis mógłbym sobie w zasadzie darować, ale w
zamierzchłych czasach Dżastin pisząc na jakimś forum o początkach drugiej fali
polskiego sajko opisała Lesława i Arkusa jako psychobillowców – moim zdaniem
oni nigdy jednoznacznie do tego się nie poczuwali, ale jednak siedzieli,
szczególnie Lesław, mocno w temacie.
Partia w tym okresie nie miała jeszcze własnej publiki, na
ich występy przychodzili przypadkowi ludzie i garstka ich znajomych, więc nasza
mała grupka szybko stała się zauważalną częścią ich koncertów. Dla nas,
sajkofanów, z kolei pojawienie się kapeli, która chętnie zapuszczała się na
cenione przez nas tereny muzyczne dawało nadzieję, że wreszcie zacznie się
wypełniać „czarna dziura” ziejąca w Polsce na miejscu, gdzie powinien być szyld
z napisem „rock’n’roll”. Przy okazji wymian płytowych spotykaliśmy się na
browarze z Lesławem, najczęściej przy Placu Wilsona, bo on był z Żoliborza, i
gadaliśmy sporo o funkcjonowaniu rynku muzycznego. Pamiętam, że przy jakiejś
okazji Lesław namówił barmana, żeby puścił jego kasetę Reverendów, ale po
kilkunastu minutach jakiś knajpowicz błagalnie nas poprosił – Panowie, zmieńmy
tą muzykę, bo tego słuchać się nie da ;). Sytuacja Partia na rynku muzycznym
nie była zbyt różowa mimo, że grupa wydała płytę w całkiem poważnym
wydawnictwie, a Warszawa i ja trafiła na Listę Przebojów Programu III. Lesław
był mocno rozżalony na układy, które decydowały, co puszczano w rozgłośniach
radiowych, o TV nawet nie wspominając. Podobnie wyglądała sprawa z koncertami,
gdzie bez odpowiednich pleców można było sobie co najwyżej pograć na niszowych
imprezach i w małych klubach. De facto to wytwórnie płytowe często same stwarzały
sobie kapelę na potrzebę chwili, jak np. Golec uOrkiestrę, kiedy na fali
popularności w Polsce Bregovicia, postanowiono wyczarować folkowo-rockowy
produkt i trzepać na nim kasę. W 1998 r. na rynku muzycznym zaistniała formacja
Czarno-Czarni, stworzona przez lidera grupy Bielizna, mającej w dorobku wiele
świetnych kawałków oraz muzyków Big Cyca, który dla mnie zawsze był gównianą
kapelą. Czarno-Czarni w zamierzeniu mieli nawiązywać, jak sama nazwa wskazuje w
pastiszowy sposób, do rock’n’rolla lat 60-tych, ale ich debiutancka płyta
okazała się cienka jak barszcz. Największy hit, jakiego się dorobili to taka
pseudo-rock’n’rollowa cepelia w najgorszym wydaniu. Nazywał się ten numer Nogi i przy nim to nawet ten Shakin Stevens sprzed lat to było kick ass
rockin’ music. Mainstream był zdominowany przez podobne wynalazki, wyjątkiem
były dinozaury rockowe z lat 80-tych oraz kapele, które przeszły długą,
wyboistą drogę od subkultury do popkultury, jak T.Love, Kult, czy Elektryczne
Gitary. Debiutancka płyta partyjniaków miała softowe brzmienie bardziej
ukierunkowane właśnie na mainstream, który wszakże miał w głębokim poważaniu,
czy taka kapela istnieje czy nie, póki jacyś macherzy by nie zdecydowali, że
można z tego doić kesz.
Czarno-Czarni
Po co o tym wszystkim pisze? Wydaje mi się, że dość obojętne
przyjęcie pierwszej płyty, a z drugiej strony stopniowy wzrost popularności
koncertowej Partii w kręgach subkultur – rodzącej się sajko oraz istniejących
punk i oi skinhead – spowodował powrót kapeli do korzeni i bardziej surowego
brzmienia. Nie wiem czy było to intencjonalne i wiązało się z próbą wejścia
przez grupę na rockowy rynek, która to próba zakończyła się walnięciem z bańki w ścianę. Jako
pierwszy (i jedyny?) z prasy muzycznej na Partię A.D. 1998 zwrócił magazyn Brum. W czerwcowym numerze zamieścił bardzo pozytywną recenzję ich
debiutanckiej płyty, przy czym jej autor ubolewał, że jej brzmienie ma mniejszy
pałer niż demówki kapeli. W tym samym numerze ukazał się też wywiad w formie
spisania przez autora (tego samego, co recenzował płytę) przemyśleń Lesława.
Wynika z niego, że liderowi Partii chodziło wtedy po głowie po prostu
zaistnienie na szeroko rozumianej scenie rockowej i z jej nową generacją
poczuwał duchową więź – padły nawet nazwy konkretnych grup – Homo Twist,
Pidżama Porno, Świetliki, Ego… Padaka, prawda? O ile Partia chciała zaistnieć
na rockowej scenie, o tyle ta rockowa scena chyba już tego tak bardzo nie
pragnęła. Brum w tym czasie zapraszał po pięć osób z rodzimych zespołów,
które oceniały po kilka kawałków innych kapel. Warszawa i ja została
objechana z góry na dół – czasami bardziej subtelnie, czasami chamsko, jak
przez jakąś lalę, której pseudonimu artystycznego nikt już nie pamięta. Kurs na
scenę niezależną, czy nastąpił z rozsądku, czy z miłości to już nikt nie dojdzie,
ale chyba innej alternatywy dla Partii wtedy nie było. Myślę, że nie bez
znaczenie były też wspólne koncerty z Mad Heads, ale o tym później.
Ze swojej strony nasza czwórka, bo do Magdy, Pitera i Wina,
dosajkowała Dżastin vel Helvette, była dobrze rozpoznawalna na warszawskiej
scenie street punkowo-skinowej. Bez jakiejś tam fałszywej skromności to wszyscy
mieliśmy udział kilka lat wcześniej przy tworzeniu od zera warszawskiej sceny
street punkowej. Byliśmy w pierwszej ekipie z tych klimatów, robiliśmy
pierwszego stołecznego zina poświęconego takiej muzie, organizowaliśmy (z
Szymonem) pierwsze koncerty. U mnie nocowali Analogsi, u Wina i Arka
Horrorshow, przy okazji ich pierwszych wizyt w Warszawie, kumplowaliśmy się z
Lumpexami z Gdańska, Crowdsami z Poznania, czy Boot Street Boys z Łodzi. Na
własne oczy widziałem też jak się formowała rodzima scena ska. OK, street/oi!
punk miał potężny bonus rozpoznawalności ze względu na relatywnie sporą
popularność punk rocka w Polsce, ale z drugiej strony garb ze względu na
skinowską publikę, którą gawiedź powszechnie łączyła z ultranacjonalistycznym
odłamem tej subkultury. Organizacja koncertów to była droga krzyżowa – przy
jednym z pierwszych gigów najpierw ktoś zakablował na nas, że jesteśmy
nazistami – trzeba było jechać osobiście z dementi do klubu – na szczęście
okazało się, że nagłośnieniowcem był nasz kumpel, który potwierdził, że – Eee,
to wy? Szefie, ale to nie są faszyści. Rano, w dniu innego koncertu,
właściciela zaczął straszyć UOP i znowu trzeba było jechać i przekonywać, że
nie będzie żadnej „nocy długich noży”. Z drugiej strony od zera budowano scenę
ska, nie mającej ani specjalnych tradycji z lat 80-tych (ktoś widział wtedy
rude boya w Polsce?), ale też złej sławy jak Oi! Coś z niczego – dlaczego nie
miałoby się udać z sajko?
Wino, Ewka, Piter (1998)
Liczba subkultur młodzieżowych jest dłuższa niż lista
statystów zatrudnionych przy kręceniu Titanica, ale większość z nich ma jedną
cechę wspólną – najważniejsza jest muzyka. Oczywiście ciuchy, fryzury, ziny,
teraz to i internet, światopogląd, upodobania i inne pierdoły są ważne – ale
wszystko kręci się wokół muzyki. Nie ma koncertów to cała historia ogranicza
się do kilkorga zapaleńców słuchających sobie nagrań w domowym zaciszu i
zbierających kasę by od czasu do czasu pojechać zagranicę by zobaczyć ulubione
kapele. A jak nie ma kapel lokalnych i trzeba ściągać zespoły z zagranicy to
ile tych koncertów można zrobić w roku? Dopóki nie wystrzeliła Rezystencja,
Analogs, Horrorshow itd. to cały oi!/street punk w Polsce to było raptem kilka
załóg: z Sosnowca, Warszawy, Łodzi, Trójmiasta – nie wiem czy w sumie ze 100
osób tego było.
Haberbusch 46, Kotły 1997
Zrobić kapelę sajkową w Polsce A.D. 1998 to była jakaś
abstrakcja. Z całej mini-sajko-ekipy tylko ja miałem jakieś tam mgliste pojęcie
o muzykowaniu. Od jesieni 1996 grałem
na gitarze w punkowo-oiowej kapeli Haberbusch 46, która nazwę wzięła po starym
warszawskim browarze (w którym z kolei mój pradziadek był przed wojną
majstrem). Nigdy tak naprawdę nie nauczyłem się grać, a cały projekt był
bardziej wydarzeniem towarzyskim niż muzycznym. Kto nie słyszał, a ciekawy,
zawsze może się przekatować czterema kawałkami (nagranymi na początku ’98)
jakie wyszły na składance Podaj Amunicje.
Haberbusch 46 - Kiler
W tym czasie pozostała trójka
grająca w kapeli – Ewka, Jezek i Trojan – dopiero zaczynała zwracać
zainteresowana na sajko, ale moja konwersja na nową wiarę siłą rzeczy wywarła
jakiś tam wpływ na styl kapeli – doszło granie coverów Ghostriders in the Sky
czy Wild Thing, zrobiliśmy też numer Kiler – mocno zalatujący punkobilly, ale
generalnie do końca kapela funkcjonowała jako formacja streetpunkowa. Na
początku 1999 r. zagraliśmy koncert w Łodzi z Boot Street Boys, gdzie nie
chciałem jechać, bo w ogóle nie robiliśmy wtedy prób. Jakby tego było mało na
scenę weszliśmy ledwo trzymając się na nogach – byłem tak nawalony, że
wcześniej niechcący rozwaliłem drzwi w klubie, wpadając w znajdująca się w nich
szybę, szczęśliwie bez poważniejszych następstw, poza nieco poharataną łapą.
Występ skończył się taką padaką, że głowa mała. Jakby tego było mało, impreza
była łączona z jakimiś kapelami hip-hopowymi i zakończyła się mega-awanturą z
miejscowymi. Poszło zdaje się o kluby piłkarskie – w każdym bądź razie
dysproporcja sił była oględnie mówiąc dość poważna i wróciłem do Warszawy z
posiniaczonym łbem, kulejącą nogą oraz dziurami w kurtce po bagnecie. Nie było
to pierwsza tego typu historia, gdzie graliśmy kompletnie nieprzygotowani i
szala goryczy się przelała. Dałem sobie spokój z zespołem, który pociągnął w
nowym składzie jeszcze jakieś pół roku.
Mad Sin, Berlin 98
W październiku 1998 odbyliśmy ponowny trip do Berlina, tym
razem na, cóż za odmiana, Mad Sin. Opis samego występu sobie daruje, widziałem
ich wtedy czwarty raz z rzędu – nie to, żeby mi się już wtedy znudziło,
natomiast faktycznie trochę opatrzyło. Dużo ciekawsze było jak w przeciągu roku
zmieniła się publika na ich koncertach. Psychobilly zawsze było niszą w niszy,
ignorowaną przez komercyjne stacje i duże koncerny płytowe. U zarania ruchu, w
1980 r., Meteors nagrał sesję dla EMI, z której nikt nie był zadowolony – dla
kapeli brzmienie było zbyt mało drapieżne, dla wytwórni zbyt agresywne –
zostało to dopiero wydane po latach jako Lost Album przez Raucous Records.
Potem King Kurt wydał w połowie lat 80-tych dwa single w Polydorze, które
osiągnęły umiarkowany sukces komercyjny i to byłoby na tyle. Cała pozostała
dyskografia z pod znaku psychobilly wychodziła w wytwórniach niezależnych. I
nagle Mad Sin podpisał w 1998 roku kontrakt za kosmiczne dla nich pieniądze z
płytowym gigantem – Polygramem – czego rezultatem była płyta ...Sweet &
Innocent? ....Loud & Dirty! nagrywana na… Malcie. Grupa do tego czasu
zdążyła sobie wyrobić reputację najlepszej niemieckiej kapeli sajko, a dzięki
niezliczonej ilości koncertów stała się rozpoznawalna w szerzej rozumianych
kręgach „undergroundu”. A tu nagle pojawili się w szerokiej dystrybucji,
zahaczając o niemieckie listy najlepiej sprzedających się płyt. Nic dziwnego,
że na koncercie pojawiło się jakieś kilkaset osób – pierwszy i chyba ostatni
raz byłem w Niemczech na imprezie sajko, gdzie sajkowcy stanowili mniejszość
wśród publiki, choć ciągle większość pod sceną. Jako support zagrały wtedy dwie inne
berlińskie grupy – Church Of Confidence oraz Lota Red, dość oryginalna formacja, bo choć poruszali się w
klimacie ostrzejszego rockabilly, z sajkowymi motywami, to robili to zupełnie
inaczej niż ogromna większość kapel maglujących w nieskończoność, to co już
przemaglowano w latach 50-tych i 60-tych. Na kontrabasie wycinała całkiem ładna
laska, nosząca się trochę jak urzędniczka na porządnej posadzie – co trochę
kontrastowało z jej żywiołowym stylem gry i wskakiwaniem na pudło instrumentu. Skład ekipy wyjazdowej w osobach Wina i jego ówczesnej laski Lipy, Pitera, Ewki
i Jezka – z tymi dwoma ostatnimi agregatami kaleczyłem muzykę w Haberbuschu,
który wtedy już powoli dogorywał. Była to jakaś ironia losu, że kapela się
rozleciała w momencie, kiedy reszta grupy zrobiła się na otwarta na
kombinowanie w kierunku sajko, ale może i lepiej, bo dzięki temu odrodzenie
psychobilly w Polsce jest kojarzone z zespołami, którym instrumenty nie
przeszkadzały w graniu :).
Mad Sin, Berlin 98
O ile stworzenie jakiejkolwiek sceny sajkowej w Polsce było
melodią przyszłości, o tyle jakby muzyka stopniowo zaczynała być rozpoznawalna.
Znajomi po jakimś czasie kumali już czego my tam słuchamy. Pod koniec 1998 r.
imprezując z ekipą w knajpach na Emili Plater, które były wtedy popularnym
miejscem do łojenia browarów, natknąłem się na trzech gości, którzy się mocno
zdziwili moją wpinką Demented Are Go. – To ktoś tego jeszcze słucha?. Jednego
z nich, Kubę, późniejszego wokala Poker Face i Soulburners, piąte przez
dziesiąte znałem, drugiego Kerniaka kojarzyłem ze starych koncertów, trzeciego
Krzyśka B. widziałem wtedy po raz pierwszy. Okazało się, że sajkowali w latach
80-tych w okresie Stan Zvezdy, Kuba nawet grał w tej kapeli na basie. Trochę
zmienili klimat, ale sentyment do starej muzy im pozostał. Z Krzyśkiem
powymienialiśmy się w tym okresie na trochę muzy, od Kerniaka z kolei
poprzegrywała parę rzeczy, w tym Krewmen, Dżastin. Ale czy robił się przychylny
klimat dla tego rodzaju grania – miał to dopiero pokazać pierwszy sajkowy
koncert w Polsce od czasu rozpadu Stan Zvezdy.
Church Of Confidence, Berlin 98
Z takich jeszcze ciekawostek to pod koniec października 1998
w Poznaniu grał holenderski Lovesteaks, kapela wówczas związana z szeroko
rozumianą sceną sajko, choć muzycznie zdecydowanie bliżej było jej do
garażowego punk’n’rolla. Mieliśmy nawet pomysł z Justyną by tam się przejechać,
nawet wysyłałem pytania o kapelę na psychobilly mailing list. Ostatecznie
tyłków się nie ruszyło i chyba stratni na tym nie byliśmy, bo jak później
przesłuchałem płytę Holendrów, to drugi raz już tego nie miałem ochoty zrobić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz