Przełom lat 1999/2000 przyniósł warszawskiej sajko ekipie
jeszcze dwa wyjazdy do czeskiej Pragi. Południowy kierunek – nie jestem w tym
względzie obiektywny, uwielbiam tam jeździć. A sama Praga jest wyjątkowo ładnym
i klimatycznym miastem, nawet biorąc pod uwagę, że jej centrum najechali i
okopali się tam głęboko turyści z całego świata. Ale zatrzęsienie tanich knajp
powoduje, że chyba każdy znajdzie sobie odpowiadającą mu miejscówkę do
długodystansowego biesiadowania. Tam nawet w okolicach zamku czy starego miasta
można bez trudu trafić na kufloteki z browarem za jakieś 3 zeta. A jak komuś
nie odpowiada niski stosunkowo woltaż lokalnych piw to zawsze ma alternatywę
pod postacią niedrogiego rumu, śliwowicy, czy morawskich win. W dodatku można
się tam totalnie wyluzować, bo Czesi raczej nie gustują w napince i rozrzucaniu
krzywych spojrzeń. Mieszkałem swego czasu jakieś 3 tygodnie na Karlinie, który
uchodził za najbardziej menelsko-niebezpieczną dzielnicę w całej stolicy Czech,
i wiem jedno – jak by go w całości przeteleportować do Warszawy, to tam byłby
jedną z dzielnic najspokojniejszych. Jedna rzecz natomiast zawsze była dla mnie
niepojęta – jak to możliwe, że czeska scena niezależna była w stanie
zorganizować 10 razy więcej koncertów kapel zagranicznych niż Polacy. Tam się
non-stop coś działo, przyjeżdżały kapele z najwyższej półki, bilety były tańsze
niż na podobne imprezy w Polsce, o cenach alko nawet nie wspominając, tłumy
wcale na te koncerty się nie pchały i jakoś to funkcjonowało.
Justyna, Piter, Wino (Praga 1999)
Na 8 października 1999 zapowiedziano w Pradze imprezę pod
nazwą 3rd Space Monster Rock&Roll Party, gdzie miały zagrać trzy lokalne
kapele oraz jako główna atrakcja, będący u szczytu popularności, Mad Sin. Hey ho, let’s go. Tym razem z
Warszawy przyjechała większa niż zazwyczaj ekipa – chyba z 7-8 osób, pojawiła
się też podobna liczebnie załoga z Berlina. Sam koncert odbywał się w naprawdę
fajnej scenerii, na powietrzu, w knajpie motocyklowej, która znajdowała się na
półwyspie Libensky Ostrov. Miejscowych było może ze 100 osób, z czego w
klimatach zdecydowana mniejszość. Ale i tak wychodzi na to, że byli daleko
przed nami, szczególnie jeśli chodzi o scenę rockabilly – zagrały tam dwie
kapele w takiej stylistyce - Crazy Wheels i Tomsbilly. Szczerze mówiąc to
zagrały cienko, po części opierając się na zgranych standardach rock’n’rolla,
ale jednak coś tam się pod tym względem działo i trochę takiej rockabillowej
publiki też przyszło.
Crazy Wheels (Praga 1999)
Jako przedostatnia grała kapela sajko Los Bandidos,
której wokalistą był Kosmak, późniejszy lider zajebistego bandu Green Monster.
Ale akurat Bandidos, podobnie jak wcześniej rockabillowcy, wielkiej sztuki nie
zrobili, zagrali jakiś miałki materiał własnej produkcji i parę lekko
nieudolnych coverów Demented, więc z ulgą przyjęliśmy zakończenie ich setu. De facto to najciekawszym punktem ich występu było sceniczne rozdzianie się z garderoby przez wynajęta striptizerkę o powabnych kształtach, której towarzyszył w owym performance całkiem niemały wąż ;)
Striptiz na Los Bandidos strzelony z przyczajki
Mad Sin, jak to Mad Sin – rąbnęli jak torpeda, specjalnie
nie ma co się po raz kolejny rozpisywać. Natomiast w czasie występu doszło do
małej awantury pomiędzy wokalem, a ekipą berlińskich sajkowców i tu już
skrobniemy parę słów. W tym czasie do kapeli, jako drugi gitarzysta, doszedł
Tex Morton, który w latach 80-tych grał w jednej z pierwszych formacji
sajkowych - Sunny Domestozs. Nie wiem dokładnie o co im biegało, ale Niemcy
podczas koncertu mieli do niego wyraźnie jakieś „ale” – najpierw mu robili jakieś
wrzuty słowne, pokazywali faki, aż w końcu któryś splunął w jego kierunku. W
tym momencie Kofte, rzucił mikrofon, zrobił susa ze sceny i to co się wydarzyło
w następnym sekundach wyglądało jak atak odyńca na stado zajęcy. Gruby wbił się
pędem w tą ekipę, porozrzucał ich po bokach, złapał za gardło prowodyra i
przeniósł go parę ładnych metrów w powietrzu, podczas gdy temu coraz bardziej
gały wyłaziły z orbit, a nóżki energicznie machały nad ziemią. I bluzganie na
Texa momentalnie się skończyło, a kapela dokończyła koncert już bez dodatkowych
atrakcji. Po całej tej zawierusze byłem w stanie bez zastrzeżeń uwierzyć w
historię opowiedzianą mi przez znajomego skina z Lubeki, o tym jak pod jakiś
koncert Mad Sina w byłym NRD podbiła kilkunastoosobowa ekipa prawoskrętnych i
wykrzykiwała hasła przeciw liderowi kapeli, który miał algierskie pochodzenie.
No to się doczekali, bo Kofta wyskoczył na nich w pojedynkę, machnął dwa czy
trzy cepy, po których trafieni zaliczyli K.O., a reszta umknęła w tempie iście
sprinterskim.
Holly i Tex Morton, Mad Sin (Praga 1999)
Koncertowy wieczór na Libenskym Ostrovie zakończył się lekkim upodleniem alkoholowym z kapelami, aczkolwiek bez skandalicznych konsekwencji. Następnego dnia balowaliśmy wieczorem w knajpie Ujezd na Malej Stranie, klimatyczne miejsce, które zastąpiła pamiętny żiżkowski Propast. Nagle ni stąd ni zowąd do kufloteki wbija się Mad Sin, nie zawinęli się po koncercie do Berlina, tylko postanowili pobiesiadować jeszcze w Pradze, więc nastąpiła powtórka z wczorajszej rozrywki. Jak ze stereo poleciał Psycho Therapy Ramonesów Koftę nagle zaczęło podrzucać, stanął na środku pubu i zaczął punkowe karaoke. Ech, czasy kiedy dobry wieczór kończył się o 6 nad ranem ;) A teraz jak nie prześpię 8 godzin to nawet mocne kawy nie pomagają ;)
Aśka i Kofte z Mad Sina (Praga 1999)
Drugi wyjazd do Pragi miał miejsce pod koniec marca 2000
roku, a skusił nas do tego koncert Demented Are Go. Tym razem ekipa wyjazdowa
była skromniejsza, bo zabraliśmy się w trójkę – Justyna, Wino i Piter. Na
nocleg wynajęliśmy domek kempingowy, z którego korzystaliśmy też przy okazji
wcześniejszej wizyty na Mad Sinie – trochę nas wytrzęsło nocami, bo wiosna
przechodziła akurat lekkie załamanie formy. Zrekompensowaliśmy sobie to
spożyciem odpowiednich środków, które w powszechnej opinii uchodzą za rozgrzewające.
Tym razem impreza odbywała się w samym centrum Pragi, w Rock Cafe na Narodni
Trida – może to spowodowało, że publika dopisała zdecydowanie lepiej niż na
jesieni. Chodź między Bogiem, a prawdą, to miejscowa sajko-ekipa pojawiła się w
liczbie może kilkunastoosobowej, a zdecydowaną większość stanowiły osoby, które
raczej bym skojarzył z zespołami typu Hey, czy Myslovitz. O ile pamięć mnie nie
zawodzi to tym razem nie grały żadne supporty, a może je po prostu
przeoczyliśmy zajmując się degustacją piwa przy barze. Atrakcja wieczoru
jebnęła dokładnie tak jak należałoby oczekiwać, czyli z kopem i energią.
Wokalista Sparky był ucharakteryzowany na jakiegoś goblina ze szpiczastymi
uszami, potem trochę mu to wszystko zaczęło złazić podczas grania, bo w sali
zrobiło się nieźle gorąco. Pod sceną, mimo ognia ze sceny, to głównie jakieś
pląsy były – ja z Winem, i jeszcze Tomem -
kolesiem, który później grał w Green Monsters na kontrabasie –
próbowaliśmy rozkręcić wrecking, ale rozkręcaliśmy głównie panikę. W ogóle
nawet na koncertach punkowych czy oiowych czeskie pogo to takie softowe
podskakiwanie, z sajko było to samo, więc energia, które moje ciało miało wtedy
w nadmiarze nie miała się gdzie rozładować, co w połączeniu w wypitym alkoholem
spowodowało, że w pewnym momencie dostałem klasycznej małpy. W
skinowsko-punkowych czasach zdarzały nam się pewne patologiczne zabawy, które
polegały na rozbijaniu sobie butelek na własnych głowach – wprowadził ową
rozrywkę pewien znajomy z Gdańska, którego ksywy nie wymienię ze względu na to,
że ma obecnie poważna posadę zawodową ;) Do apogeum doszło przed koncertem
Horrorshow i Analogs w 96 w Sosnowcu, kiedy podczas popijawy z 10 osób zaczęło
sobie butelki tłuc na głowach, na co świętej pamięci Iwan ze Szczecina, przebił
wszystkich tłukąc z bani szybę wystawową w sklepie. Kiedy w Pradze Demented
zaczęli grać cover Funnel Of Love Wandy Jackson odbiła mi szajba i rozwaliłem
sobie na głowie flaszkę, którą właśnie co opróżniłem z browaru. Momentalnie
parę metrów wokół mnie zrobiło się pusto, a Justyna z lekkim niepokojem
zapytała się – Piter, wszystko w porządku?, - Tak, a co? – No to idź do
łazienki, w lusterko zajrzyj. Złapała mnie zdziwionego za rękę, zaprowadziła
przed umywalkę, patrzę a tu połowa facjaty we krwi – nie dziwne, że tak wszyscy
pospierdzielali. Normalnie tłuczenie butelek kończyło się minimalnym guzem, a
teraz efekty specjalne jak z dobrego horroru. Potem na imprezie z Demented ich
perkusista Ant powiedział, że jak mnie zobaczył po tej butelkowej akcji to zgubił
rytm podczas grania. Abstrahując od tego idiotyzmu co zrobiłem, to sam koncert
był jednym z najlepszych w wykonaniu Brytyjczyków, jaki kiedykolwiek widziałem.
Eddy i Sparky, Demented Are Go (Praga 2000)
Ant i Sparky, Demented Are Go (Paraga 2000)
Po koncercie obowiązkowo fotka z zespołem. Na początku,
Kosmak, który organizował imprezę nie chciał nas przepuścić do zespołu, ale
olaliśmy go i się wbiliśmy na scenę. Okazało się, że kapela ze względu na w
miarę wczesną godzinę uderza jeszcze z kilkoma sajko-lokalsami na zamkniętą
popijawę do małej knajpki. Chłopaki z Demented nie widzieli problemu, żebyśmy
zabrali się z nimi, dołączyły też dwie sajkówy ze Szwecji, które były na
koncercie, takie trochę laleczki spod igły – już nie pamiętam, czy przebywały w
Pradze turystycznie, czy na jakiejś wymianie studenckiej. W ogóle te laski były
nieco dziwne – jak Wino do nich zagadał o Ultima Thule, to się żachnęły, że
tych „faszystów” to one nie słuchają.
Piter, Justyna, Sparky (Demeneted Are Go), Wino (Praga 2000)
Najbardziej kontaktowymi osobami z
kapeli, okazali się Ant, jeden z dwóch założycieli grupy, z którym sobie miło
pogawędziliśmy przy bro oraz gitarzysta Stan. Drugim z założycieli był Sparky,
nawiasem mówiąc kuzyn Anta, który okazał się bardzo sympatycznym gościem,
aczkolwiek szybko odjechał wskutek spożytych ilości alkoholu, tudzież innych
substancji i w stanie kompletnego mumina przesiedział większość imprezy gdzieś
w kącie. Poderwał się raz, rozwalił krzesło, na którym siedział, został
usadzony natychmiast przez resztę kapeli i znowu popadł w lekką katatonię.
Subkultura psychobilly gromadziła w swych szeregach liczne porypane osobowości,
ale Mark Phillips był pod tym względem daleko poza punktem, w którym kończyła
się skala zwykłego świrostwa. To był dopiero przechuj, jeśli chodzi o wybryki –
kapela nieustannie miała z nim problemy podczas tras koncertowych i wyjazdów
zagranicznych. Podczas trasy po Francji kapeli zepsuł się bus, musieli się
przesiąść do pociągu i tyle widzieli swojego wokalistę. Po tygodniu zespół
odebrał telefon z francuskiej ambasady, żeby przejąć od nich zgubę i zapłacić
za koszt przelotu samolotem do Londynu. Podczas koncertu w Amsterdamie Sparky z
kolei wysrał się na scenie, w rezultacie czego kapela dostała wieloletni zakaz
grania w Holandii. Kiedy zagrali tam znowu, pierwszy raz po latach, nie
zabrakło rozczarowanych, że Mark nie powtórzył swoich fekalnych wyczynów. Po
tym koncercie w Pradze kapela grać miała w Niemczech i Szwajcarii, ale Sparczak
zdemolował w jakimś mieście pokój hotelowy, został zatrzymany przez policję i
resztę trasy trzeba było odwołać. Nie był to pierwszy wybryk tego rodzaju, ale
ponieważ zespół miał niedługo potem grać w po raz pierwszy w Stanach, na dużym
sajkowym festiwalu, reszta muzyków zacisnęła zęby i postanowiła jeszcze raz
machnąć ręką na zachowanie dzikusa. Ale wyprawa za Ocean skończyła się totalną
katastrofą, Sparky zupełnie wymknął się spod kontroli, znowu zdemolował pokój
hotelowy (w Nowym Jorku), podpalając w nim firanki, łamiąc meble i wrzucając
odkurzacz do szybu wentylacyjnego, następnie jakby tego było mało rozpalił
ognisko w Central Parku. Jakoś udało się prześlizgnąć z tym bez większych konsekwencji,
ale w dniu koncertu Phillips na ostatnich zakupach złapał za tyłek ekspedientkę
w sklepie, co w liderze „politycznej poprawności”, jakim było USA, oznaczało
interwencję policji i miesięczny areszt. Kapela wściekła wróciła bez niego do
UK, Sparky otrzymał nakaz deportacyjny, ale ponieważ dano mu tydzień na wyjazd,
zdążył jeszcze zagrać w Stanach kilka koncertów z kapelą Speed Crazy biorąc na
warsztat popularne kawałki Dementedów. Nawiasem mówiąc podobna sytuacja
wydarzyła się przed planowanym koncertem Demented w Krakowie – podczas
poprzedzającej go trasy po Hiszpanii Mark zaliczył kolejny rozbrat z
rzeczywistością, nikt nie był w stanie dalej z nim występować i premierowy
występ w Polsce nie doszedł do skutku. Kiedy późną nocą impreza z kapelą w Pradze
zaczynała przygasać, wszyscy zaczęli się szykować do wyjścia, Sparky nagle
odmówił powrotu na kwaterę. Kontrabasista Demented, Eddie, potężny typ,
przerastający Phillipsa o dwie głowy po prostu złapał go za chabety, podniósł
do góry i zaniósł wierzgającego nogami do hotelu.
Wino z Justyną i szwedzki sajkogirslami (Praga 2000)
Następnego dnia pobalowaliśmy sobie jeszcze naszym sajkowym
trio po Pradze. W Rock Cafe szukałem okazji, żeby jebnąć Kosmakowi za jego
wczorajsze zachowanie, ze dwa razy przechodząc pchnąłem go ramieniem, ale
wyraźnie unikał konfrontacji. Całe szczęście, bo znowu bym wiochy narobił, a
tak sumie to w późniejszych latach się zblatowaliśmy i trochę piw zostało
wspólnie wypitych. Potem przenieśliśmy się do knajpy Ujezd, gdzie barmanami
byli znajomkowie z wcześniejszych latach, a z głośników leciał przeważnie
punkrock i ska. Ja czas spędziłem potrójnie przyjemnie, bo oprócz dobrej muzy i
zimnego piwa, spotkałem w pubie dobrą znajomą – ładną punkówę o wdzięcznym
imieniu Alżbeta ;)
https://www.youtube.com/watch?v=tGpdGgLMJEs&feature=youtu.be
OdpowiedzUsuń