Rok bez tłuczenia się pociągami przez kilkanaście godzin w
drodze na koncert rokiem straconym, więc i w 2001 takie atrakcje mnie nie
ominęły. Pierwszą i chyba największą z nich był wypad do Schweinfurtu na
trzydniowy fest pod nazwą Psychotic Days z cała masą topowych sajkowych kapel organizowany przez bardzo
sympatycznego kolesia o imieniu Robert, którego poznaliśmy wcześniej na meetingu w Calelli. Tym razem dla zmyłki warszawska ekipa wyjazdowa podzieliła
się na dwie grupy uderzeniowe – pierwsza w osobie piszącego te słowa, Sivej i
Justyny jechała pociągiem przez Czechy, następnie stopem, a ostatni kawałek
znowu pociągiem tyle, że już spod znaku DB. Drugą grupę stanowił Wino, który
jechał bezpośrednio przez Niemcy – nie to, że byliśmy pokłóceni, ale on miał
wtedy jakieś problemy zdrowotne z szyją czy kręgosłupem, przez pół roku nie pił
i lekko go konfundowało patrzenie jak inni opróżniają browar za browarem. A
dwa, że impreza zaczynała się od piątku, a on nie chciał brać urlopu.
Mam jeszcze stare bilety z tej imprezy z rozpisanym składem,
ale rozłożenie tego na konkretne dni po tylu latach to mission impossible.
Jestem pewny na stówę, że pierwszego dnia była ogólnie bieda, raczej takie
słabsze kapela i mała frekwencja – ze 150 osób, ale mi szczególnie zależało
żeby być tam już w piątek bo jako headliner grali wtedy Godless Wicked Creeps.
Fakt faktem, że nie był to już oryginalny skład, bo najważniejsza osoba, czyli
Dax Dragster, opuściła grupę, niemniej produkcja, jaką popełnili już po
roszadach personalnych, czyli Smile, dawała radę, choć do pierwszych trzech
płyt startu nie miała. Godlessi grali teraz w składzie czteroosobowym, z
kolesiem o ksywie Grip na wokalu i wypadli świetnie, grając od cholery starych
kawałków. Z lepszych zespołów to jeszcze Death Valley Surfers chyba było w piątek.
Tego typu festy jeśli się odbywają w ciepłe miesiące, a ten
się odbywał w czerwcu, mają jedną zajebistą zaletę – ponieważ ludzie masowo
kimają w namiotach, wanach czy hotelach w pobliżu miejscówki koncertowej,
impreza ani się nie zaczyna, ani nie kończy o jakiejś konkretnej godzinie – ona
trwa trzy dni nonstoper, tylko rzecz jasna na zasadzie sztafety, bo nawet
android Roy Batty by się zepsuł po kilkudziesięciu
godzinach chlania bez kimy ;) Fest miał miejsce starym dworcu kolejowym,
który został zamieniony na klub i knajpę, co się przekładało z kolei na to, że
było sporo miejsca na okolicznych trawnikach do rozbicia namiotów. Koniec
końców swojego nie rozstawialiśmy – piątek imprezowaliśmy w międzynarodowej
grupie i pewna niemiecka sajkówa o imieniu Andrea stwierdziła, że ma namiot jak dla drużyny harcerskiej i jak się nam nie chce
rozbijać swojej bździny to możemy spać w jej przedsionku, który był wielkości
jak najbardziej wystarczającej na nasze potrzeby. Miało to dwie niewątpliwe
zalety – po pierwsze nie trzeba było o północy po pijaku szamotać się z
rozstawianiem namiotu, a dwa, że niczym z końcowej sceny z Casablanki – było to
przyczynkiem to długoletniej przyjaźni z ową sajkówą, a także jej chłopakiem
Svenem (nieobecnym wtedy w Schweinfurcie), bo spotykaliśmy się później
wielokrotnie na rozmaitych koncertach w Niemczech czy Czechach i całe godziny
przy piwie przegadaliśmy.
Położenie starego dworca, na uboczu, wśród trawników i drzew
miał wszelako też i swoją złą stronę – mianowicie tak się jakoś utarło, że jak
ludzie budują gdzieś dworzec to obok są tory kolejowe – a te bynajmniej nie
były stare tylko cały czas w użyciu. Z dużą dozą lekceważenia do tego faktu
podszedł jeden pijany sajkowiec z Holandii, który na owych torach urządził
sobie drzemkę, co doprowadziło do zatrzymania pociągu, wezwania policji i
generalnie lekkiej nerwówki, bo policja zaczęła się teraz częściej kręcić wokół
miejscówki. Choć tam policjantów lepią chyba z czegoś innego niż u nas, bo poza
łażeniem nie byli czepialscy nawet w stosunku do totalnie zworowanych
osobników. A tego holenderskiego sajka to już kojarzyłem z wcześniejszych
imprez, bo był łysy jak kolano i przez to się wyróżniał – aż dziwne, że dopiero
teraz nawywijał, bo on zawsze chodził pijackim krokiem czaczy.
W sobotę i niedzielę dobiło już konkretnie ludzi, powiem z
tysiąc, to chyba specjalnie nie nakłamię. Ze znanych mi już koncertowo kapel
tradycyjnie świetny występ pokazali Mad Headsi, a dobry Pitmeni, natomiast
Damage Done By Worms co najwyżej dali asumpt by korzystając z ciepłego
czerwcowego wieczoru wypić piwo na zewnątrz. Topornie wyglądało też granie
innej berlińskiej kapeli – Ripmen, a jeszcze gorzej holenderskiego Scamps. W
sumie dobrze, bo nie da się przestać w hałasie kilku godzin z rzędu, więc jak
się trafia jakiś kapeć na scenie jest chwila na odsapnięcie. Pozytywnych
momentów też było trochę – bardzo dobrze wypadli Kryptonix i Mildwaukee
Wildmen, obie kapele potrafiły zgrabnie przekonwertować na scenę te potężne
pierdolnięcie jakie miały ich płyty, co nie zawsze jest oczywistą sprawą.
Najlepiej jednak moim zdaniem wypadli Gazoo Bill z Finlandii, mimo, że tak
naprawdę ich muzyka nie była ani specjalnie oryginalna, ani wybitnie zagrana.
Wkładali za to w nią sporo entuzjazmu i grali z jakąś taka świeżością. Wino
później sporo przegadał z ich perkusistą, który naprawdę soczyście tłukł po
bębnach mimo, że był autentycznym karłem. My z kolei poznaliśmy dwie
sajkówy z Japonii, dla których była to pierwsza wizyta w Europie i wyglądały na
lekko przerażone lądowaniem na nieznanej planecie. Jak je częstowałem piwem to
wzięły po łyku, a później się przyznały, że nie piją alkoholu tylko się bały
odmówić – aż mi się głupio zrobiło ;) Następnego dnia przed klubem kręcili się
Mad Sini, a Japonki mi mówiły, że uwielbiają ta kapelę, więc je zgarnąłem by
sobie porobiły zdjęcia ze świrami, bo już trochę berlińczyków znałem, więc
jakoś odkupiłem te próby upicia niepijących Azjatek ;) Za to teraz spanikował z
kolei Wino, który uciekł podczas sesji zdjęciowej, bo sobie ubzdurał, że chcemy
mu z tymi Japonkami zdjęcie rozwodowe zrobić ;)
Skoro już jesteśmy przy Mad Sinach to mieli być jedną z
gwiazd sobotniego występu, ale po nich w kolejce czekał P. Paul Fenech i uznał,
że jak oni są gwiazdy to on jest Król-Słońce. Po siedmiu numerach, w momencie
jak pod sceną w najlepsze trwała dzika zabawa, organizatorzy nagle oznajmili
grupie, że muszą kończyć bo jest lekka obsuwa, a Fenech nie zgadza się o
przesunięcie swojego setu o pół godziny. Słowem niech spierdalają. W każdym
bądź razie chyba dobrze dla P. Paula, że nie poszedł oznajmić tego osobiście
tylko wyręczył się organizatorami, bo Kofta dostał szału – zaczął biegać i
wrzeszczeć, przewracać perkusję potem złapał za statyw i napierdalał w scenę. Chwilę
czasu zabrało zanim ochłonął, ale potem jak mu momentalnie odbiło, tak teraz
szybko przeszło. Fenech zadowolony z siebie wlazł paręnaście minut później na
scenę (wraz z towarzyszącym mu zespołem The 10th Key Screamers), ale niesmak po
tej całej akcji spowodował, że odwróciliśmy się na pięcie i poszliśmy w kimono
– jak zresztą całkiem spora liczba publiki. Następnego dnia jak gadałem z Koftą
to się zarzekał, że nigdy więcej nie wystąpi przed P. Paulem – akurat, ha, ha –
już chyba rok później znowu dzielili scenę, tym razem już bez dodatkowych
wątków.
Mógł zresztą sobie odbić to w niedzielę, bo tym razem główną
gwiazdą wieczoru miał być Dead Kings, czyli jego drugi projekt muzyczny. W 2001
roku Kofta, jak stwierdził w wywiadzie, postanowił zrealizować swoja pierwszą
płytę punk rockową i zebrał do tego przedsięwzięcia coś w rodzaju supergrupy.
Sam oczywiście sprawował funkcję głównego wokalisty, na gitarach grali Kim
Nekroman (Nekromantix) i Doyle (Klingonz), na kontrabasie Strangy (Klingonz), a
na perce Johnny Zuidof (Batmobile) – na koncercie Doyle’a zastępował Peter
Sandorff (Nekromantix), a Strangiego Robert (Mildwaukee Wildmen) i cała ta
plejada gwiazd to było chyba najciekawsza rzecz jaka wiązała się z całym projektem, bo
generalnie to z dużej chmury spadł mały deszcz pod postacią płyty King By
Death… Muzycznie to było nieco wtórne, pomysły średnio ciekawe, brzmienie takie
sobie – podobno Kofta zmiksował całość na nowo bez uzgodnienia z resztą grupy,
która nie była specjalnie zadowolona z efektu finalnego. W Schweinfurcie grali
swój debiutancki koncert, widać było, że jest to grupa świetnych muzyków, że
świetnie się bawią na scenie, ale z gówna biczu nie ukręcisz – muzyka była co
najwyżej przeciętna i zarówno po ich występie, tak jak i po przesłuchaniu płyty
pozostał spory niedosyt.
Drugi wyjazd wiązał się z jednodniowym wydarzeniem
ochrzczonym niezbyt oryginalnym mianem Pervy Night Festival, ale przy
komponowaniu składu kapel organizatorzy wykazali się już dużo większą inwencją
niż przy wymyślaniu nazwy. Cała impreza miała miejsce w mieścinie, którą
złośliwi by nazwali wiochą zabitą dechami, my wszelako staramy się od
złośliwości trzymać na dystans i pozostaniemy przy nazwie własnej owej
miejscowości czyli Marktredwitz. W końcu nie jechaliśmy tam zwiedzać, a słuchać
– plusem było zaś położenie bezpośrednio przy czeskiej granicy, co pozwalało
przyoszczędzić na biletach kolejowych, a także nażreć się smażenego syra z
frytkami i zeleninową oblohą w taniej czeskiej knajpie i napchać plecaki
butelkami z czeskim piwem. Skład tego pervy mini festu przedstawiał się
następująco: Bad Reputation, Pyromanix, Lota Red, Godless Wicked Creeps i
Barnyard Ballers – nie skłamię jeśli powiem, że magnesem, który przyciągnął
warszawskich sajko on tour do Marktredwitz w osobach Sivej, Wrzoska i Pitera
były te dwie ostatnie kapele. Natomiast jeśli chodzi o nawiązanie do
festiwalowej nazwy Pervy Night to niemieckie Bad Reputation zrobili to z
nawiązka wystarczającą za wszystkie pozostałe zespoły, choć w zasadzie tyczyło
się to tylko ich wokalisty Hemmera. Osobnik ów podczas występu wyczyniał
początkowo sprośności sprowadzające się do gestykulacji i mimiki, ale koniec
końców rozebrał się do stringów w lamparcie cętki, a następnie w ogóle do
waleta i ganiał z gołym tyłkiem, jak i innymi wstydliwymi częściami ciała po
scenie. Na gitarze w Bad Reputation grała wtedy jakaś laska z dredami i
wyglądała na wyraźnie spiętą wyczynami kolegi z zespołu. Co do samej muzyki
kapela postanowiła sobie za cel udowodnić, że wbrew utartej opinii, do grania
psychobilly wcale nie są potrzebne żadne umiejętności muzyczne tudzież wokalne
– i zapodała coś co podejrzanie zalatywało street punkiem w niezbyt
wyrafinowanym wydaniu, ale robili to przynajmniej z jajem (wokalista nawet z
jajem na wierzchu) i energią. BTW – psychobilly w europejskim wydaniu to jedna
z najbardziej białych subkultur, zdecydowanie bardziej niż punk czy skinhead,
jeśli już wchodzimy na niebezpieczne pole minowe kwestii rasowych, ale od czasu
do czasu jakieś wyjątki się zdarzały – laska Hemmera była stuprocentową
murzyńską sajkówą z wielkim quiffem i... hmmm... wielką wagą. Pyromanix w
przeciwieństwie do Bad Reputation potrafili obsługiwać instrumenty muzyczne
wyjątkowo sprawnie – cóż z tego jak ich pomysł na granie nieodparcie wywoływał u
mnie natychmiastowy odruch ziewania. O kapeli Lota Red pisałem już przy innej
okazji – ci potrafili grać i świetnie technicznie i z odpowiednim kopem -
Himalaje nowoczesnego rockabilly.
Godless Wicked Creeps po raz drugi i ostatni,
bo kapela rozpadła się na dobre bodajże w następnym roku. Na początku lekka
konsternacja, bo wokalista Grip wylazł na scenę o kulach i z zagipsowaną nogą,
więc zapowiadało się na dość statyczne granie, ale gdzie tam. Podskakiwał na
jednym kulasie, albo machał kijami, reszta też bynajmniej na scenie nie robiła
za spiżowe posągi – szkoda, że nie zdecydowali się ciągnąć dalej kapeli. Nawet
biorąc pod uwagę, że odejście Dragstera odbiło się na kreatywności zespołu, to
i tak była to górna półka psychobilly. I na deser Barnyard Ballers,
kalifornijska kapela, która mocno namieszała na amerykańskiej scenie sajko. Po
prawdzie to w kraju dolara taka muzyka właśnie na przełomie wieków zaczęła
przeżywać szybki rozwój, przy czym najwięcej się działo właśnie w Kalifornii,
gdzie Ballers byli jednymi z pionierów sajkowego grania. Teksty, foty czy
nieliczne klipy kapeli jakie oferował internet skłaniały ku przypuszczeniom, że
będziemy mieli na żywca z niezłymi świrami. I owe przypuszczenia faktycznie nie
rozminęły się z rzeczywistością – po pierwszych kilkunastu sekundach
publiczność dyskretnie odsunęła się od sceny na odległość trzech metrów, bo
wokalista Spike zaczął wymachiwać statywem od mikrofonu niczym wojownik ninja
bambusowym kijem, tyle, że z dużo większą nonszalancją, i kwestią czasu byłoby
kiedy ów statyw wylądowałby na czyjejś głowie. Jednym słowem publika nie
chciała takiego ryzyka wziąć na siebie z wyjątkiem jednej niemieckiej sajkówki,
którą naturą obdarzyła boską figurą, ale poczyniła pewne oszczędności jeśli
chodzi o facjatę – i owa laską jako jedyna przestała koncert pod sceną
wpatrzona w Spike’a jak w święty obrazek. Całość wizerunku dopełniał gitarzysta
o wyglądzie rednecka - ubrany w ogrodniczki, kapelusz i z wielką brodą oraz
perkusista o swojsko brzmiącym nazwisku Stojak. Szkoda, że na kontrabasie nie
grał już ten Japończyk, co na pierwszych płytach (choć przyjechał z kapelą do
Marktredwitz) – i tak do momentu pojawienia się Goddamn Gallows była to banda
największych oryginałów na amerykańskiej scenie sajko. Niestety o ile na płytach
punkobilly Ballersów cięło równo aż wióry leciały, o tyle na żywca za dużo było
w tym chaosu i ściany dźwiękowej w brzmieniu – czasami trudno było się
zorientować co za kawałek grają taka napierdalanka odchodziła. Na koniec zespół
zaprosił publiczność na scenę w celu wspólnego wykonania kawałka Hand. Wdrapało
się z piętnaście osób w tym w całości warszawska trójka – gitarzysta rozdziawił
gębą jak zobaczył, że znam tekst opierający się na frazie my wife don’t
understand why I like to use my hand. Uścisnął moją dłoń i powiedział, że nie
wiedział, że ktoś w Niemczech zna ich teksty, więc odpowiedziałem, że jeśli
chodzi o Niemcy to nie wiem, ponieważ ja ze znajomymi przyjechałem na ich
koncert z Polski. Chyba nie uwierzył, ale patrzył jak na ufoludka.
Po trudach koncertowo-podróżniczych skierowanie się
najprostszą drogą do domu mogłoby się wydawać najbardziej racjonalną opcją –
nie wiem czemu się nie wydawało. Mianowicie wróciliśmy drogą okrężną przez
Poznań, gdzie opuściliśmy przytulny i ciepły wagon PKP w celu udania się na
koncert legendy brytyjskiego street punka, czy tam oi!a, czyli The Business.
Niestety legendy mają to do siebie, że najlepiej wypadają w odniesieniu do
czasów dawno minionych i sam występ pozostawiał, oględnie mówiąc, wiele do życzenia.
Raz, że kapeli się wydawało, że jak pomieszają stare brzmienie z amerykańskim
hard corem to będzie gites git – ale nie było. A dwa, że ktoś kto udawał w
klubie akustyka nagłaśniał koncert w… słuchawkach. No to może on w tych
słuchawkach miał dźwięk jak żyletka, ale tak się akurat złożyło, że cała
pozostała publika, w liczbie kilkuset osób, słuchawek podpiętych do konsolety
nie miała, więc musiała się zadowolić dźwiękiem, który zdawał się wydobywać ze
studni i to na sąsiedniej posesji. Cały plus, że o niebo lepiej wypadła tego
wieczoru amerykańska kapela Murhy’s Law. Oddzielny temat do żartów z samego
siebie to powrót – w zasadzie mieliśmy wrócić pociągiem, ale z Warszawy
przyjechał autokar wypełniony znajomymi punkami i skinami – padła więc
propozycja, żeby wracać z tą wesołą ekipą. Myk był w tym, że w drodze do
Poznania, Mięso czyli mój i Wrzoska ziomek z Weisse Ubermenschen próbując
ustawić szyberdach użył w pierwszej kolejności mięśni, zamiast zagłobowskiego
oleum i w rezultacie ową klapę wyrwał z korzeniami. Zresztą o stanie całego
towarzystwa niech świadczy fakt, że zgubili Mięsa podczas jednego z licznych
sikających postojów i zorientowali się dopiero po przejechaniu kilku kilometrów
– oczywiście zawrócili autokar by zabrać zaginionego, który odnalazł się na
poboczu gdy dziarsko maszerował w kierunku Poznania. Wracając do podróży
powrotnej to zapamiętam ją jako jedną z najgorszych nocy w swoim życiu – mimo,
że był to wrzesień, na dworze było zimno jak cholera, a do tego lał deszcz.
Dziura w autokarowym dachu była odpowiedzialna za stworzenie wewnątrz
mikroklimatu rodem z powieści Jacka Londona – jednym słowem Alaska. Nie wiem
kim jest czwarty jeździec apokalipsy, ale pierwszych trzech to bez wątpienia
wiatr, deszcz oraz ziąb – a wszyscy trzej hulali przez całą noc po naszym
środku lokomocji w drodze do Warszawy. Jak wróciłem do domu to mimo, że byłem
półprzytomny wlazłem na godzinę do wanny z gorącą wodą. Tak to jest jak się
złazi ze szlaku :/
Patreze, Piter, Belin 2001/2002
Wyjazd trzeci i ostatni, kierunek znowu, a jakże, niemiecki.
Tym razem minifest pod kryptonimem Night of Hogomania II w berlińskim Razzle
Dazzle, a pisząc po ludzku sajkowa impreza sylwestrowa. Strzelajcie towarzysze
ale dokładnego składu wyjazdowiczów ni w ząb nie pamiętam. Na pewno kimaliśmy u
Snopki i Berniego, a pierwszy raz zabrał się na tego typu ekskursja Patreze z
De Tazsos, który z czasem miał się stać jednym z najbardziej zapalonych
sajko-turystów koncertowych. Podczas sylwestrowego post-party u Berniego na
kwadracie centralnym punktem części rozrywkowej miał być Adam Małysz
one-man-show na prestiżowym Turnieju Czterech Skoczni. Nasz wąsaty superhero
przeskakiwał wtedy wszystkich i wszystko, więc z poczuciem wyższości oraz lekką
ironią tłumaczyliśmy zgromadzonym na piwie Niemcom, co za chwile spotka światową
czołówkę skoczków narciarskich. Nie mieliśmy więc tęgich min, kiedy okazało
się, że pocisnął go bez litości Hannawald.
Impreza posylwestrowa: Ewka Crazy, Patreze, Berni, Monika i ???, Berlin
W środku Justyna z Russem, Berlin 2001/2002
Nie wiem czy nastąpiło już u mnie jakieś wysycenie tematem,
ale z pięciu grających kapel w miarę nieźle pamiętam set Demented Are Go i
Pharaohs. O ile w pierwszym wypadku nie było taryfy ulgowej i Sparky z kamandą
jak zwykle pojechali na pełnej kurwie, o tyle Pharaohs brzmiał jakoś tak mocno
rockabillowo – w składzie pojawili się goście z Caravans, więc może po części
dlatego. To, że nie pamiętam kapeli Rockin’ Slickers to akurat normalna sprawa,
bo, że coś takiego istniało przypomniała mi dopiero niniejsza blogowa pisanina.
To, że Ripmena olałem po 2-3 kawałkach w celach alkoholizacyjnych to też żadna
sensacja. Ale pierwszy raz chyba poczułem lekki przesyt Mad Sinem – nie jestem
pewny, ale był to chyba ich ostatni koncert jaki widziałem ze starym
kontrabasistą, bo kurs na kalifornijskiego punk’n’rolla jaki wytyczył grupie
jej lider, niespecjalnie odpowiadał Holliemu, który w pewnym momencie pomachał
do reszty zespołu na auf wiedersehen. W każdym bądź razie czasy kiedy Mad Sin
był muzycznym tsunami powoli odchodziły w przeszłość. Nie mówię o szoł
scenicznym bo tu ciągle działo się tyle co na 10 innych kapelach razem
wziętych, ale nie ma co ukrywać, że wydana w 2002 roku płyta Survival Of The
Sickest mało miała wspólnego ze starym brzmieniem kapeli, a przypominała raczej
to co zarejestrowali na aluminium Dead Kings. Aha, jak się na sylwka bawiliśmy
to walutę podmienili – w jedną stronę bilet na metro kupowaliśmy w Markach, a z
powrotem już w Euro. Niby kurs miał być taki, żeby ceny się nie pozmieniały,
ale oczywiście szybko się w Niemczech konkretna drożyzna dla nas zrobiła.
Według naszego Bobbiego dla Niemców zresztą też.
Demented Are Go, Hogomania II
Mad Sin, Hogomania II
Pharaohs, Hogomania II
Może uda się w późniejszym terminie dorzucić więcej fot - póki co thnx to Patreze za ujęcia z Hogomanii!
Nie narzekaj na powrót z Businessów. Ty przynajmniej siedziałeś na fotelu, a ja turlałem się w tej dyndzie siedząc na podłodze, która raźno płynął sobie strumnień deszczówki. Jakoś tak po trzech godzinach jazdy przestało mi przeszkadzać, że mam cały mokry tyłek. Do Wa-wy dojechaliśmy się chyba coś koło 7 rano, a ja o 9 musiałem się stawić na uczelni, bo miałem umówione spotkanie z moim promotorem. Chyba nigdy wcześniej, ani później nie wspiąłem się na takie wyżyny silnej woli, że udało mi się tam wtedy dotrzeć :)
OdpowiedzUsuńPS: A! No i warto wspomnieć o tym, że Warszawska ekipa w sumie nie obejrzała koncertu Business do końca bo ruszyła na odsiecz Mięsowi, który wybrał się na jakiś pojedynek pieszy przed klub, a potem nie chcieli nas już wpuścić. :D
siedziałem w fotelu tylko przez jakiś czas, bo z szyberdachu lał się strumień - czułem się jakby mnie ktoś wężem ogrodniczym polewał ;) potem siedziałem na schodach przy tylnych drzwiach - zamienił stryjek...
Usuńa "zawody sportowe" pod klubem były w sumie ciekawsze od Businessów ;)