Prawdopodobnie 9 na 10 statystycznych Polaków poproszonych o
odpowiedź, czy chętnie spędziłoby swój urlop w Moskwie i Petersburgu popukałoby
się energicznie w czoło i spytało, co za debile w ogóle mają takie pomysły. Tak
więc ten odcinek będzie o dwóch takich właśnie debilach, Piterze i Winie,
którzy w lipcu 2000 roku zamiast ruszyć wydeptaną przez Kowalskich ścieżką
wiodącą nad Bałtyk, Mazury czy Majorkę, wsiedli na Centralnej w wagon kupiejny
z biletami na, bagatela, 42-godzinną podróż do Petersburga. Zaczęło się od tej
sajkowej listy mailingowej, na której się udzielałem od ponad 2 lat, a były na
niej aktywne też dwie czy trzy osoby z Rosji. Od Vadima z Mad Headsów mieliśmy
sporo informacji na temat Petersburga jako stolicy rosyjskiego psychobilly, w
tamtejszych klimatach miast przezywano nawet Psychoburgiem, bo muza ta była tam
bardzo popularna i dobrze przyjmowana. Stamtąd pochodziła pierwsza rosyjska
kapela sajko Meantraitors, organizowano tam też sporo imprez w klimatach, nawet
udało im się koncert Meteorsów zrobić. Skontaktowałem się przez sajko listę z
Evgenijem vel Jogurtem, który mieszkał w dawnej stolicy Rosji i obiecał on nam
pomoc przy ogarnięciu się na miejscu.
Paradoksalnie dostać się wtedy do Rosji było znacznie
łatwiej niż teraz, co nie znaczy, że łatwo. Putinowskie porządki dopiero
wchodziły w życie i Polacy nie potrzebowali jeszcze płatnych wiz na wschód –
fakt, że ot tak sobie wjechać nie było można, albo dawaj zaproszenie od
miejscowego, co było mocno skomplikowane, albo kupuj drogi voucher turystyczny,
albo… No właśnie, była taka luka, która nazywała się pieczątka AB, która nie
kosztowała nic – mianowicie osoby udające się na wyjazd służbowy do Rosji
mogłyby dostać pozwolenie wjazdu na ową pieczątkę. Obaj załatwiliśmy sobie w
robocie lewe zaświadczenia, że jedziemy służbowo, niczym kaowiec na statek, a w
konsulacie oczywiście nikomu nie przyszło do głowy, żeby to weryfikować. Po tej
autokarowej podróży do Katalonii byłem w lekkiej panice jak zniesiemy 42
godziny w podróży, ale to był lajcik. Wagon kupiejny, cztery rozkładane łóżka,
wyspałem się wtedy jak suseł, bo za bardzo nie było co w drodze robić. W sumie
nawet jakoś się nie dłużyło, dawno nie byłem na wschodzie, więc nie wiem czy
ten zwyczaj dalej tam funkcjonuje, ale wtedy jak pociąg stawał na większej
stacji, czyli mniej więcej co trzy godziny, to miał z pół godziny postoju. Na
peronie od razu zaczynał się trucht babuszek w kierunku wagonów – kobieciny
wyciągały z koszyków wszelaki asortyment: domowe pierogi, własnoręcznie
upieczone ciasta, suszone ryby, wódkę, piwa, wszelkie zakąski, łącznie z
kiszonymi ogórkami – przez cały pobyt w Rosji najlepsze żarcie właśnie u tych
babek zakupiłem. Czy muszę dodawać, że co postój to kolejne piwka były
dokupywane? Ceny za jadło i wypitkę były tak śmieszne, że nawet mi nie przyszło
do głowy by się targować, szczególnie na Białorusi, przez którą przejeżdżał
nasz transport. W jakimś większym mieście, chyba Połocku, postój miał trwać
ponad godzinę, więc postanowiłem trochę rozruszać szkity i obejrzeć okolice
dworca. Przed głównym wyjściem na placu stała kolejka do nikąd złożona z
mężczyzn zaopatrzonych w wiaderka, słoiki, czy plastikowe butelki.
Zaintrygowany stanąłem z głupia frant i zacząłem się gapić na owo zjawisko. Po
paru minutach podjechała cysterna, kolejka zafalowała, z szoferki wylazł
nieśpiesznie gość, podłączył jakiś szlauch i zaczął lać do tych wszystkich
wiaderek, słoików, garnków… piwo. Ha, trzeba też było ze swoim naczyniem
przyjść ;) Ponieważ jednak takowego nie posiadałem zakupiłem białoruskie piwo w
jakiejś budzie, a przy następnej mój wzrok przykuła sporej wielkości suszona
ryba, która wydała mi się trafioną zagryzką do browaru. Ponieważ jednak w owej
budzie nie zauważyłem sprzedającej, a już powoli chciałem wracać do wagonu,
zajrzałem ze zniecierpliwieniem przez okienko do budy. W środku jakaś kobiecina
sikała prosto do wiadra i ochota na suszoną rybę momentalnie mi przeszła.
Na dworcu wyszedł po nas Jogurt i odholował do hostelu. O
ile ceny komunikacji i alkoholu, a częściowo i żarcia, były w Petersburgu wręcz
nieprzyzwoicie tanie, o tyle z noclegami była kicha, bo cudzoziemcy musieli po
przyjeździe do Rosji dostać tzw. registrację wystawioną przez hotel – w
rezultacie hotele dla miejscowych były tanie, ale takie które mogły ową registrację
wystawić to już kosztowały kupę kasy. Najtańszy był hostel nad samą Newą, który
sobie liczył 12 czy 15 dolarów za noc w kilkuosobowym pokoju. Trochę po
portfelach to uderzało, jedyne co dobre, że przez cały tydzień nikogo nam do
pokoju nie dokwaterowali. W dodatku w recepcji powiedzieli nam, że jako Polacy
registracji nie potrzebujemy, co się okazało finalnie nieprawdą, ale do tego
dojdziemy.
Wino
i Lenin pod dworcem finlandzkim w Petersburgu, na który wywiad
niemiecki dostarczył go ze Szwajcarii w kwietniu 1917 roku w celu
wywołania w Rosji przewrotu (Lenina oczywiście, nie Wina ;))
Jogurt po odstawieniu nas na kwaterę musiał lecieć do pracy,
ustawiliśmy się na wieczór, a my tymczasem zamieniliśmy się w turystów.
Petersburg okazał się wyjątkowo ładnym miastem, a jego historyczne centrum nie
zostało praktycznie wcale zeszpecone przez architektoniczne socrealistyczne
koszmarki. Oczywiście jak się w podwórko wlazło to syf wyłaził, ale z ulic
poprzecinanych licznymi kanałami w amsterdamskim stylu to się nie rzucało w
oczy. Zwiedzanie zaczęliśmy od zakupienia w sklepie piwa – wybór padła na markę
Baltica, odkapslowaliśmy kluczami, gul gul i ulga, bo okazało się, że w Rosji
piwo robią zupełnie niezłe, a po ubiegłorocznych złych doświadczeniach
katalońskich jakieś tam obawy były, a białoruskie po drodze były w sumie
nędzne. Następnie na Aurorę, gdzie jeden z marynarzy próbował nam opchnąć swoją
czapkę, ale co my z nią do diabła niby mieliśmy potem zrobić? Potem przez
większą część dnia włóczyliśmy się po Newskim Prospekcie i okolicach,
docierając finalnie do Pałacu Zimowego. W 1917 Aurora wystrzeliła ślepy nabój
dając sygnał do ataku na ów Pałac i rozpoczęcia bolszewickiego przewrotu, który
zakończył kilkumiesięczny okres demokracji w Rosji, a dał narodziny
totalitarnemu systemowi, który z kolei przemielił dziesiątki milionów ludzkich
istnień. W roku 2000 zbolszewizowani marynarze na szczęście nie biegali już po
ulicach, za to pod pałacem łaził facet z niedźwiedziem na łańcuchu, który w
zamierzeniu miał być atrakcją turystyczną, a sprawiał jedynie koszmarnie smutne
wrażenie umęczonego zwierzaka.
Piter i Wino na Aurorze, gdzie rozpoczęło się nieszczęście zwane komunizmem
Wieczorem byliśmy umówieni z Jogurtem pod klubem Money
Honey, gdzie grała jakaś lokalna kapela rockabillowa. Myśleliśmy, że mamy
farta, że akurat nam się koncert trafił, ale gdzie. Okazało się, że tam kapela
rockabilly grają codziennie, a jakby tego było mało na piętrze jest druga sala,
gdzie też były codziennie imprezy, na których mogły grać kapele punkowe, ska,
jazzowe, czy bluesowe. Wychodziło na to, że tam przez dwa tygodnie więcej się
działo niż wówczas w Warszawie przez pół roku. Fakt faktem, że ta kapela
rockabilly to nic odkrywczego nie pokazywała, głównie standardy odklepywali,
grać potrafili, ale jakiegoś poweru większego to nie miało. Na sali było może
ze 100 osób, z czego w klimatach może z kilka – przychodzili głównie normalsi
sobie potańczyć. Obtańcowaliśmy z Winem jakieś dwie miejscowe studentki, do
końca nie pamiętam nawet jak do hostelu wróciliśmy, bo piwo w lokalu kosztowało
połowę tej ceny, co w Polsce.
Klub Money is Honey, Petersburg, 2000
Następnego dnia mieliśmy obejrzeć Ermitaż. Wina rano
spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem i powiedział, że bańka mu pęka i odpuszcza,
ja się zawziąłem, bo byłem umówiony z Jogurtem – tam był taki myk, że jak bilet
kupował miejscowy to kosztował on jakieś 4 zł, a jak innostraniec to ze 40,
więc przebitka była kolosalna – ja stałem cicho, a on w kasie załatwił sprawę.
Nie wiem czy na kacu z połowę muzeum daliśmy radę obejrzeć, ale nawet jak ktoś
jest totalnym ignorantem w takich sprawach to wnętrze i kolekcja robią
wrażenie, a ja mimo wszystko trochę się na tym znałem i interesowałem.
Kolejne dni bujaliśmy się z Winem po mieście, wieczory
spędzając albo w Money Honey na rockabilly, albo w klubie sajkowym na Fontance.
W sumie głównie w tym drugim, choć działo się tam niewiele, ale zawsze trochę
sajkowców siedziało, można było wypić bro i posłuchać muzy. Z miejscowymi
psychobilly szybko się zblatowaliśmy, oni nie mogli zrozumieć, po co my w ogóle
na te rock’n’rolle łazimy – dla nich rockabillowcy to byli trendy strojnisie, z
drogimi ciuchami, z dobrych domów i grzeczne laleczki. Skoro tak mówili to
pewnie tak było, i fakt faktem tak też wyglądało – cała ta ekipa sajkowa widać
było, że z dzielnic robotniczych, naszywki, koszulki i znaczki samoróbki, buty
jak po ojcu, piwo kupowali najtańsze – od razu wspólny język znaleźliśmy ;)
Inna sprawa, że klimaty mieli też momentami podejrzane - jak byliśmy u Jogurta
na kwadracie oglądaliśmy foty z sajkowych koncertów i wyjazdów, patrzę a
gospodarz coś tam próbuje schować, ale zdążyłem przylukać, że było tam parę
zdjątek, na których ekipa „pięć piw” zamawiała. Ale nie nasza piaskownica, nie
nasza sprawa. Innym razem łaziliśmy z Winem po mieście oddzielnie i się
umówiliśmy na Fontance w klubie. O danej godzinie idę i widzę z daleka Wina jak
stoi ze 100 metrów
od miejscówki. Widzę, ze ma jakąś niepewną minę – Co jest, zamknięte? – Nie,
ale w środku ekipa nazioli siedzi… Cholera wie co robić. Jakoś niedługo przed naszym
wyjazdem do Rosji polska psiarnia spałowała jakiś ruskich handlarzy i się z
tego afera międzynarodowa wykręciła. Mieliśmy lekkiego pietra, że na miejscu
ktoś na nas będzie mały rewanżyk za to próbował zrobić, a tu ekipa
prawoskrętnych – stwierdziliśmy, że na wszelki wypadek napijemy się gdzie
indziej i wpadniemy za jakiś czas. Później jak się pytaliśmy Jogurta, czy by
się do nas przypultali to zrobił zdziwiona minę – Do Paljaków? A pacziemu? Oni
tolka Kawkazów nie ljubiat. Rzeczywiście jakiegoś innego dnia w sajkowym klubie
miała próbę jakaś oiowa kapela white power, siedziało tam trochę ich kumpli i
nikt do nas nie miał problemów, że walimy obok browary i gadamy po polsku.
Ruscy z Petersburga w ogóle okazali się przesympatycznymi ludźmi bardzo pozytywnie
nastawionymi do Polaków. Wszędzie spotykaliśmy się z ogromną sympatią, na
imprezach to każdy momentalnie chciał z nami się stukać butelkami czy kuflami,
raz jakaś laska jak usłyszała, że gadamy po swojemu, aż zaczęła wzdychać, że
uwielbia nasz język i że ona to wszystkie filmy z Lindą zna ;) Zarówno w
podstawówce jak i w liceum olewałem naukę rosyjskiego z powodów ideologicznych,
zupełnie bez sensu, ale coś tam mi do łba wtłoczyli, bo po trzech dniach
wszystko zacząłem sobie przypominać, tak samo zresztą jak Wino, a miejscowi
twierdzili, że gadamy zupełnie zrozumiale, tylko jak Estończycy, kalecząc słowa
i z dziwnym akcentem ;) Aż mi raz głupio się zrobiło jak jeden taki
konkretniejszy sajkowiec po pijaku ze mną gadał i zeszło na temat Czeczeni –
akurat tam druga lokalna wojna się zaczęła, i on nie mógł zrozumieć, dlaczego w
Polsce sprawa czeczeńska cieszy się taką sympatią, powiedział, że zginął tam
jego kumpel. Z drugiej strony sam przyznawał, że powinno się im dać
niepodległość, ale zaorać granicę, postawić zasieki i karabiny maszynowe –
niech się każdy rządzi u siebie.
Klub sajkowy na Fontance, 2000, Petersburg
Ok., to może przeskoczę znowu na turystykę. Każdego dnia
mimo intensywnego wieczornego imprezowania włóczyliśmy się też sporo po
mieście, którego zabytkowa część ciągnęła się kilometrami, więc cały czas
poznawaliśmy coś nowego. Pod tym względem Petersburg bije nawet czeską Pragę,
czy Budapeszt. Jeśli chodzi o wypicie browara i wódeczki to też było
rewelacyjnie. Bilet trolejbusowy kosztował równowartość 20 groszy, a taksówka
do nas do hostelu chyba z 8 zł. Ciekawa sprawa była tez z takim miejskim
autostopem, okazało się, że można było machać na normalne samochody, gościu się
zatrzymywał, pytał gdzie się jedzie i jak mu było po drodze to brał z 50-60%
tego co taryfa, jaja normalnie, ale pomysłowe. Natomiast jedna rzecz była
kompletnie do dupy – gastronomia. Nie wiem czy to dziedzictwo komunizmu, ale
tam nie szło dobrze zjeść – co knajpa to zonk. W sumie najlepiej podali w
knajpie gruzińskiej, ale cena to była taka warszawska i to z górką. W
restauracji wegetariańskiej smakowało jakby żadnej przyprawy nie dorzucili, w
lokalnej to tylko raki się nadawały do zjedzenia, ale po nich to wyszedłem
bardziej głodny niż przed jedzeniem – w dodatku podczas posiłku towarzyszył mi
oburzony wzrok Wina jak ja jestem w stanie zjeść taką kreaturę ze szczypcami.
Największy total to była knajpa uzbecka – mam specyficzną dietę – to znaczy nie
jem mięsa z wyjątkiem ryb i owoców morza (rak to chyba z owoce jeziora kolego
narratorze), ale jakiegoś dnia nie mogliśmy znaleźć żadnej garmażerki – w końcu
tych Uzbeków wypatrzyliśmy. Włazimy, ja się pytam czy jest coś bez mięsa, więc
oni na mnie jak na ufoludka. Dobra, nogi strudzone, wezmę zupę, mięso odłowię
na serwetkę, tym bardziej, że Winowi już leci ślina na steki. Po czym dostałem
zupę, wyglądało to tak, że w talerzu pływało trochę cieczy, z której wystawała
olbrzymia góra mięcha :) No to miał Wino wyżerkę ;) W sumie najlepsze żarcie to
było z ulicy od bab, pierożki, czy czeburaki – takie ciasto napchane jakimś nadzieniem
– ziemniakami, serem, szpinakiem za 1 zł za sztukę.
Petersburg okazał się też wyjątkowo wyluzowanym miastem, tam
się wieczorami tłumy przewalały po centrum, sporo było młodzieży w
subkulturowych stylach, a miejscowa milicja (tak, tak – milicja) sprawiała
wrażenie jakby miała wszystko w czterech literach. Wracając z miejscową ekipą z
jakiejś popijawy Wino zobaczył stójkowego na skrzyżowaniu i pyta się – A jak po
waszemu przezywacie milicjantów? – Mienty. No to Wina wyskandował owo słowo się
na całe gardziołko, trzeba go był prawie zakneblować, w końcu chodziło o to by
sobie poużywać, a nie ponadużywać – a dołka w Rosji to ja bym nie chciał
oglądać.
Melanż z miejscową ekipą w metrze, Jogurt tańcuje po środku, 2000, Petersburg
Bombers, Poligon, 2000 (widać coś? :/)
Mosquito, Poligon, 2000
Zwieńczeniem wizyty w Piterze (jak wdzięcznie przezywano St.
Petersburg) był koncert w klubie Poligon miejscowej kapeli sajkowej Mosquito
oraz grupy Bombers, która z kolei lawirowała pomiędzy klimatami sajkowymi a
surfowymi. Z klubu na Fontance znaliśmy z kilkanaście osób, na koncercie było
ze sto kilkadziesiąt i z miejsca jako Polacy staliśmy się mini atrakcją. W
sumie recenzowanie koncertu, podczas którego wypiło się chyba z 8 piw zakrawa
na szalbierstwo, ale z tego co pamiętam to nawet bardziej podobał mi się ten
pokręcony surf w wykonaniu Bombers, aczkolwiek Moskity tez zagrały z ładnym
kopem. Impreza zakończyła się prawie dokładnie o północy, wybijamy na dwór a tu
jasno jak w dzień – cały urok białych nocy, które w połowie lipca miały się
jeszcze całkiem dobrze. Wieczór zakończył się huczną imprezą na kwadracie u
jednego z miejscowych sajkowców, którą przerwał bezceremonialnie sąsiad o
wyglądzie boksera wagi ciężkiej, który po prostu wlazł do mieszkania, wyłączył
stereo i powiedział coś zdenerwowanym głosem wspomagając to gestykulacją
zaciśniętą pięścią.
Z miejscową ekipą po koncercie w Poligonie, 2000, Petersburg - północ, a jest tylko lekki zmrok - białe noce ;)
Nasze rosyjskie wakacje miał zwieńczyć jednodniowy trip do
Moskwy. To znaczy mieliśmy tam dotrzeć nocnym pociągiem z Pitera, spędzić cały
dzień i się załadować w nocny międzynarodowy do Warszawy tak by oszczędzić na
noclegu, tym bardziej, że w tamtym mieście nie mieliśmy już na nikogo namiarów.
Tyle, że nie wiedzieliśmy jaka to kołomyja by kupić bilet na ruski pociąg,
normalne cyrk – na pierwszym dworcu powiedzieli, że mogą nam, jako cudzoziemcom
sprzedać bilety tylko po specjalnej taryfie, czyli jak za zboże. Jak poszliśmy
na główny wakzał to kolejka wyglądała jak na miesiąc stania. W desperacji nawet
zastanawialiśmy się czy nie polecieć samolotem, ale spróbowaliśmy jeszcze
innego dworca – tam była oddzielna kolejka dla innostrańców, ale można było
kupić po zwyczajnej cenie – do kasy raptem ze 12 osób, a stania na 4 godziny –
nie uwierzyłbym gdybym tego wtedy nie przeżył, a potem znowu na Ukrainie. Za
nami stała Finka i mieliśmy w trójkę niezła polewkę z tej całej biurokracji. W
kasie spisywali wszystkie dane z paszportu, wypytywali się o jakieś pierdóły, a
na koniec jeszcze trzeba się było podpisać – powagę całego tego ceremoniału
oddaje fakt, że Wino podpisał się jako Wiertaliot (helikopter), a ja jako
Napoleon Bonaparte. Niestety nie dostaliśmy miejsc na sypialne, tylko na 3
klasę, za współpodróżnych mając Cyganów i Kaukazów, przez co podczas jazdy chęć
snu walczyła z chęcią pilnowania bagażu. Za to cena wynosiła mniej więcej 10 zł
za 700-kilometrowy trip.
Moskwa okazała się totalnym zaprzeczeniem Petersburga. Raz,
że ceny nagle skoczyły do warszawskich, przynajmniej, jeśli chodzi o piwo w
knajpie czy frytki w budzie. Dwa, że na ulicach zamiast nadbałtyckiego luzu
czaiły się patrole milicjantów z karabinami, i to nie takie po dwóch tylko po siedmiu-ośmiu
typa. Do tego architektura rodem z najgorszych socrealistycznych wizji - kilkunastopiętrowe,
szare bloczyska wciśnięte w Arbat, siedem gmaszysk, na których wzorowano
warszawski Pałac Stalina (obecnie Kultury i Nauki), tyle, że znacznie większych
od naszego, rozpadające się osiedla z wielkiej płyty. To co ciekawego w centrum
to obeszliśmy w niecałą godzinę, Arbat, Plac Czerwony, Kreml zza muru, bo
bilety dla obcokrajowców w kosmicznej cenie i pojechaliśmy na Patriarsze Pruda
wypić po piwku – jak ktoś czytał Mistrza i Małgorzatę to będzie wiedział o co
biega, a jak nie, to może się skusi by sięgnąć do lektury – żałować nie będzie
;)
Wino na Patriarszych Prudach, Moskwa, 2000
Następnym punktem programu było moskiewskie muzeum, gdzie zgromadzono
ogromna kolekcję malarską (m.in. van Gogha, Gauguina, Picasassa, Matissa) w
znacznej części zajumaną przez Armię Czerwoną podczas jej marszu przez Europę.
Znowu myk z biletami, dla swoich parę złotych, dla obcokrajowców kilkanaście
dolców. Postanowiłem więc przypalić głupa, proszę dwa biljety i daję odliczona
kasę jak dla miejscowych. Baba w kasie na mnie patrzy krzywym wzrokiem i pyta –
A wy adkuda? Myśl, Piter, myśl – Eeee, z Bielarussi… Na to ona, że ja wcale nie
gadam jak Białorusin, więc już z głupia frant, że jestem Polakiem z Grodna.
Pomarudziła, ale paszportu nie chciała i sprzedała po tańszej cenie ;) Ponieważ
pociąg mieliśmy dopiero o północy w akcie desperacji zwiedziliśmy nawet
miejscowe zoo, a pod wieczór zamelinowaliśmy się w dworcowej knajpie, bo
niebezpiecznie wzrosła ilość milicyjnych patroli. W końcu wskok do pociągu,
wskok na wyro, piwo na dobranoc i kierunek dom. Na granicy byliśmy późnym
rankiem i się zaczęły jazdy z brakiem naszej registracji, która wbrew
zapewnieniom hostelu jednak okazała się niezbędną. Celnik zaczął się pultać,
pies mu mordę drapał, zaczął się wypytywać, co to w ogóle za wyjazd służbowy
był, co robiliśmy, z kim się spotykaliśmy – ja od czapy, że załatwialiśmy
sprzęt do wędkarskich sklepów. Chyba uwierzył, ale jeszcze się pytał ile kasy
nam zostało, bo chciał łapówę, ale pokazaliśmy mu kartę kredytową Wina, że
takie mamy plastikowe pieniążki – zabrał nasze paszporty, ale wróci za godzinę
i oddał – chyba mu się nie chciało z nami szarpać, ale co nam kutasina strachu
napędził… Jeszcze nas kanar zaczął nagabywać, bo usłyszał, że o tych wędkarzach
do celnika nawijam, gdzie on ma w Polsce dobry ponton kupić. Jak granicę
przekraczaliśmy to chyba wszyscy w pociągu słyszeli jak nam kamienie z serc do
Bugu wpadały. Anyway – pojechałbym tam jeszcze raz, ale granica teraz
szczelniejsza i już takie wygibasy by nie przeszły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz