16 września 2001 roku w klubie CDQ odbyła się impreza pod
szyldem Psychotic Night, bijąca pod względem ilości grup wszystkie poprzednie
wydarzenia tego typu jakie miały miejsce w Warszawie. Nie dość, że zagrały aż
trzy, a niech tam będzie, ze Skarpetą to nawet cztery kapele z klimatu, to po
raz pierwszy część z nich przyjechała zza zachodniej granicy. Motorem i głównym
organizatorem całego przedsięwzięcia była Justyna, a wielce pomocna okazała się
w tej materii jej zażyła znajomość z Russem z Death Valley Surfers. Russ był
starym londyńskim załogantem jeszcze z pionierskich lat psychobilly, przez
jakiś czas grał w Highliners na perce, sporo udzielał się na sajkowej liście
mailingowej, a bezpośrednio poznaliśmy go na tych wywczasach w Calelli. Bardzo
sympatyczny i rozrywkowy gość ze srebrną jedynką w uzębieniu ;) Justyna z
Russem w pewnym momencie stali się taką nieformalną parą, a po jakimś czasie
już najzupełniej formalną, bo nasza sajko-girl wyprowadziła się do Londka i
wzięła z liderem Death Valley ślub. Dokładnie nie pamiętam kiedy to było, chyba
w 2002, ale głowy nie dam. Był to więc ostatni koncert robiony przez Justynę
skoro wkrótce miała opuścić Warszawę. Parę lat później po rozstaniu z Russem,
przeprowadziła się do Berlina, gdzie związała się ze Steinem z Mad Sina – od
lat nie mam z nią żadnego kontaktu, więc może tyle w temacie.
W zamierzeniu na koncercie miała zagrać też Partia, ale
odmówili Justynie z powodu kolidowania terminu z ich koncertem. To znaczy oni
grali w stolicy jakoś kilka dni przed tą imprezą i Lesław przyznał, że z ich
punktu widzenia to bez sensu występować w CDQ, bo kto wtedy przyjdzie na ten
wcześniejszy koncert. Może nie do końca podobała mi się ta postawa, natomiast
ceniłem sobie, że postawili sprawę jasno i zachowali się szczerze. My
ciągnęliśmy swój sajkowy wózek, oni swój partyjno-kometowy – zwykle było nam po
drodze, ale jak się przytrafiła tak historia, że jednak nie, to póki co nikt
jeszcze z tego problemu nie robił. Dopiero w następnym roku dobre relacje z
zespołem miały się zacząć psuć w tempie nieświeżego jajeczka.
Ostatecznie line-up przedstawiał się następująco: Skarpeta,
Stan Zvezda, Death Valley Surfers i Astro-Zombies. Skarpeta grała wtedy już
zupełnie znośne dla ucha, choć nigdy tak naprawdę nie udało im się wskoczyć na
jakiś naprawdę przyzwoity level – dopiero późniejszy projekt Arcziego i Plebana
– Robotix miał naprawdę zdrowe kopnięcie. Stan Zvezda z kolei… zaraz, zaraz,
jaka Stan Zvezda? Skąd? Kiedy? Przecież mamy rok 2001, a nie 1987. Jak się
jest w środku jakiegoś wydarzenia czasami trudno ogarnąć jak ono jest
postrzegane na zewnątrz, ale wygląda na to, że te kilka lat aktywności paru, a
następnie kilkunastu osób związanych z warszawskim psychobilly, a także robota
Lesława i spółki, były bardziej zauważalne niż nam się wydawało. W tym okresie
Komety nagrały też studyjną wersję starego kawałka Stan Zvezdy Król filperów, a
w zasadzie jego bardzo luźną interpretację. Sam kawałek puszczany w Radiostacji
przypomniał ludziom o pionierach polskiego sajko. Z punkt widzenia Zvezdy można
się zapoznać czytając wywiad jaki udzielili Wyborczej przed swoim
reaktywacyjnym koncertem w CDQ. To też był jakiś znak czasu, że wysokonakładowa prasa zaczęła zwracać uwagę na zjawisko znane pod nazwą psychobilly. Na początku występu wydawali się lekko
stremowani, ale Jacek szybko wziął szoł na siebie i rozruszał publikę oraz
resztę zespołu. Zagrali wyłącznie stare numery z lat 80-tych i pozostawili po
sobie bardzo dobre wrażenie.
Stan Zvezda (fot. Siva, http://www.psychobilly.pl)
Być
i umrzeć jak James Dean
CO
JEST GRANE nr 37 dodatek do CO JEST GRANE nr 215,
wydanie z dnia 14/09/2001,
str. 14
Stan
Zvezda w Centralnym Domu Qultury
Legenda
punk rocka i psychobilly Stan Zvezda po 12 latach hibernacji powróci na scenę
na niedzielnej (16 września) Psychotic Night w Centralnym Domu Qultury.
Będzie
towarzyszyć angielskiej psychobillowej Death Valley Surfers, francuskiej
rockabillowej The Astro Zombies oraz grającej psychoska Skarpecie z Pułtuska.
Rozmawiamy z wokalistą Stan Zvezdy Jackiem i jej perkusistą Korkoszem.
Alex
Kłoś: Chłopaki, a więc nie dość Wam jeszcze rock'n'rolla?
Jacek:
Nie dość.
Korkosz:
Rock'n'roll to część mojego życia, której nigdy nie będzie mi dosyć.
Jesteś
w zespole od początku, przypomnij, jak to się zaczęło?
Korkosz:
Pod koniec pierwszej połowy lat 80. w liceum założyliśmy z wokalistą Robertem
"Sajmonem" Sokołowskim, basistą Markiem "Postępem" Kuleszą
i gitarzystą Wojtkiem "Frankiem" Frączakiem kapelę. Zaczęliśmy grać
próby, po roku zaczęły się koncerty i okazało się, że jest fajnie.
Jaka
była hardcore'owa Stan Zvezda?
Jacek:
To byli bezkompromisowi, olewający karierę punkowcy. Taki był przede wszystkim
"Franek". Nie chciał, żeby udzielali wywiadów, był przeciwny temu, by
ich utwory puszczano w radiu. Wystąpili za to w Jarocinie w 1985 r.
Jak
było?
Korkosz:
Przyjechała wtedy z Warszawy bardzo mocna załoga. Na naszym koncercie doszło do
poważnej zadymy. Nie wiem, czy ludzi nakręciła tak nasza muzyka, czy było takie
ciśnienie. Generalnie poszło o to, że kamerzyści, którzy pracowali nad filmem,
zaczęli wchodzić na scenę i kręcić z bliska to, co się tam dzieje, i przy
okazji publiczność pod sceną. Ludziom to się nie spodobało, zaczęli krzyczeć,
że nie są małpami w zoo i by ich nie filmować. Doszło do tego, że jeden z
kamerzystów dostał w trąbę. Organizatorzy wyłączyli przody [stojące po obu
stronach sceny głośniki - red.] i praktycznie nic nie było słychać. My jednak
graliśmy dalej na wzmacniaczach na scenie. Przez to wszystko nasz koncert
został zapamiętany.
Dlaczego
zmieniliście styl z hard core'u na psychobilly?
Korkosz:
To nie była zmiana stylu. To był nadal punk rock. Punk opiera się na dwóch,
trzech akordach i nie ma nic wspólnego z bluesem, od którego pochodzi w prostej
linii rock'n'roll. Połączenie tych dwóch opcji daje ciekawy efekt. Powiększają
się możliwości wyrazu.
A
kto rzucił pomysł na granie psychobilly?
Korkosz:
Z kapeli wyleciał "Sajmon".
Jacek:
Zabrali mnie na koncert do Gdańska. W ciągu dwóch dni musiałem nauczyć się
tekstów, które i tak zaśpiewałem w końcu z kartki. W składzie nie było już
"Postępa", zamiast którego na basie grał "Banan" [Krzysztof
"Banan" Banasik, muzyk Kultu i Armii - red.]. Stwierdziliśmy, że
trzeba coś zmienić, i wykombinowaliśmy, że będziemy grać punkowego
rock'n'rolla. Wkrótce odszedł "Banan" i pojawił się kolejny basista -
Mariusz "Zyziek" Zych. Przed nim basistami byli też przez chwilę Kuba
Panow i Wojtek Szewko.
Kiedy
zaczęliście grać nową muzykę, zmieniły się image i filozofia kapeli.
Jacek:
Przyjeżdżali z zagranicy ludzie, którzy przywozili płyty z psychobilly. W
Tonpressie wychodziły rock'n'rollowe płyty, np. składanka "Psycho Attack
Over Europe", a w kinach puszczali rock'n'rollowe filmy, takie jak
"Dzika namiętność" czy "Blue Velvet". Generalnie zaczęły
pojawiać się takie klimaciki, a my robiliśmy polską odmianę tego wszystkiego,
nie wzorując się, ale idąc własną drogą.
Czasami
zapożyczając jednak to i owo...
Jacek: Z The Cramps i Long Tall Texans...
Korkosz:
...to było jednak nie do końca świadome!
Jacek:
Graliśmy też "Glorie" Vana Morrisona. Trochę było takich korzeni.
Pojawiła
się też nieliczna, ale bardzo konkretna załoga psycho.
Jacek:
Głównie Szymon Jaworski, Kuba Panow i Rafał Ciszewski [dwaj ostatni są dziś
muzykami hard- core'owego Poker Face - red.]. Chłopaki mieli baki, buty na
słoninie albo ultra ciężkie glany, wąskie dżinsy zachlapane bielinką, masę
znaczków, włosy w czub i chodzili w czarno-białych bejsbolówkach. Naprawdę
dobrze razem wyglądaliśmy. Niestety, później podchwycili te klimaty skinheadzi.
To
było coś nowego, ale jednocześnie odpowiadającego ogólnym trendom w kulturze.
Załoga psycho była - można powiedzieć - elitarna, ale zrobiła się np. moda na
noszenie baków, czyli tzw. pksów, nosiło je całkiem sporo osób.
Podobne
zespoły pojawiły się w Trójmieście.
Jacek:
To było jak odbijanie piłeczki pingpongowej. Tam grało Los Piranios del
Balticos, a przede wszystkim Marilyn Monroe. To była też rock'n'rollowa kapela,
choć grająca lżej niż my. Poza tym oczywiście kręciła nas Apteka.
Wasz
psychobillowy materiał zaczął się krystalizować ok. 1986 r., Kto był jego
głównym autorem?
Jacek:
Przede wszystkim "Franek". Miał w domu komputer, na którym robił
praktycznie całe kawałki. Potem przynosił je do mnie po to, bym wybrał te,
które mi się podobają, i dośpiewał wokal. Tak powstały pierwsze utwory. Potem
było już normalnie: ktoś przynosił jakiś pomysł, który razem rozwijaliśmy, np.
bas do "Git Boys" wymyślił Kuba Panow.
"Franek"
był jednak zawsze muzycznym mózgiem. Teraz mieszka w Kanadzie, gdzie napisał
pracę doktorską z informatyki. Magisterską zrobił w Paryżu. Tam też założył
kapelę, która grała kawałki Stan Zvezdy, oczywiście po francusku. Jest nadal
rock'n'rollowcem, w swoim instytucie postawił perkusję.
Jak
powstawały Wasze rock'n'rollowo-uliczno-komiksowe teksty?
Jacek:
W zasadzie to mój brat Przemek pokazał mi, jak można pisać fajne teksty,
poetyckie i rock'n'rollowe. Napisał np. teksty do "Walcz" i "Git
Boys". Wkład w pisanie tekstów miał też Kuba Panow.
Wasz
koncert w Jarocinie w 1987 r. był głośnym wydarzeniem.
Jacek:
Co prawda publiczność była punkowa, ale odbiór był bardzo dobry. Byliśmy jedną
z siedmiu wyróżnionych kapel. Dostaliśmy też nagrodę "Magazynu
Muzycznego".
Korkosz:
Doceniła nas zarówno publiczność, jak i krytycy. Im spodobał się głównie Jacek
jako wokalista.
Niebawem
"Zyziek" odszedł do The Klaszcz, pojawił się za to z powrotem Banan.
Jacek:
Doszedł też drugi gitarzysta - "Sagan". Franek coraz częściej wyjeżdżał
na Zachód i trzeba było znaleźć kogoś, kto byłby pewny. Graliśmy sporo
koncertów. Zespół się rozwijał.
Dlaczego
nie nagraliście materiału? Zostało po Was tylko kilka utworów nagranych na żywo
w pustej sali w Remoncie i zapis koncertu w Jarocinie.
Jacek:
To była głównie koncertowa kapela. Nie zależało nam szczególnie na tym, by
nagrywać płyty.
Korkosz:
Nie zależało nam do tego stopnia, że nie sprowokowaliśmy takiej sytuacji. Nie
było nikogo, kto by się tym poważnie zajął. Mieliśmy zresztą już nagrywać płytę,
ale w wytwórni, która miała ją wydać, zabrakło masy do tłoczenia płyt.
Mieliście
bardzo dobry program, świetnie graliście i byliście popularni. Dlaczego
przestaliście działać?
Korkosz:
Nie interesowała nas komercyjna działalność. Wydawanie kolejnych płyt i granie
iluś tam koncertów miesięcznie.
Jacek:
Propozycję wydania płyty dostaliśmy o rok za późno. Niestety, okazało się, że
nie możemy utrzymać się z muzyki. W sumie czas się w moim życiu zrobił
zdecydowanie nie rock'n'rollowy. Musiałem iść do pracy. Stwierdziliśmy, że
lepiej odpuścić i wrócić za jakiś czas, niż się tak szarpać. Wyjechałem do
Holandii, gdzie zarabiałem, np. grając w metrze na gitarze.
Wracacie
na scenę po dwunastu latach. Jak do tego doszło?
Jacek:
Spotkaliśmy się przypadkiem z "Korkoszem" na ulicy i zaczęliśmy gadać
o tym, że warto by reaktywować zespół. Czasy znów są rock'n'rollowe.
To
znaczy?
Jacek:
Można wszędzie kupić piwo. Są kluby, w których można grać, można jakoś istnieć
na undergroundowym rynku.
Ciężko
było zacząć na nowo grać?
Korkosz:
Jakoś ta maszyna ruszyła, może nie od razu, ale jednak zdecydowanie do przodu.
Mieliśmy problemy z basistą. Było ich wielu, ale w końcu został nim Grzesiek
"Stanisław" Staszko, który miał grać pierwotnie na gitarze. Teraz na
gitarze gra Robert "Dziurka" Dziura. Kiedyś razem grali w
hardrockowym zespole Parter Mozg.
Co
zaproponujecie publiczności?
Jacek:
Stare klimaty plus dwa nowe numery.
Korkosz:
Stare numery gramy przez sentyment, okazało się, że są ponadczasowe. Robimy
jednak nowe rzeczy, które - mówiąc szczerze - bardzo mi odpowiadają.
Jacek:
Ale jest ich za mało, by można mówić o stylu, jaki teraz obierzemy. Nie jest to
jednak psychobilly.
Podczas
Waszego niebytu o Stanie Zvezda przypomniała Partia, nagrywając Waszego
"Króla fliperów".
Jacek:
Jesteśmy im bardzo wdzięczni. Mogłem rano włączyć Radiostację i słuchać swojego
utworu. To też było bodźcem do tego, by zacząć z powrotem grać. Okazało się, że
są ludzie, którzy czekają na naszą muzykę.
Jak
ci się podoba Partia?
Jacek:
Bardzo. Nawet kiedy nie grali naszego utworu, czułem jakiś związek z tą grupą.
Od pewnego czasu na basie gra w Partii Wojtek Szewko. I oni, i my gramy też
utwory o Jamesie Deanie. Z co prawda troszkę innym tekstem. Partia śpiewa:
"Chcę umrzeć jak James Dean", a Stan Zvezda: "Chce być jak James
Dean", ale to drobiazg.
Psychotic
Night - niedziela, 16 września, Centralny Dom Qultury, ul. Burakowska 12, godz.
19, bilety 20 zł
ALEX
KŁOŚ
Jako trzeci na scenę wskoczyli Death Valley Surfers, czyli
kapela Russa, który grał w niej na gitarze, jak również pełnił obowiązki
wokalisty. Drugą gitarzystką była Kathy, czterdziestoletnia babka o figurze
nastolatki – przez co mogła sobie pozwolić na performance w wyjątkowo krótkiej
i obcisłej miniówce ;) Po odejściu z DVS założyła własną formację Kathy-X,
która w przyszłości miała parę razy występować w Polsce, a nawet zrealizować i
wydać w naszym kraju płytę długogrającą. Death Valley mieli w zestawie oprócz
dwóch gitar, basu i perki także saksofon, a ich granie dalekie było od
klasycznej wersji psychobilly, bardziej przypominając rock’n’rollowo-sajkowy
kabaret jaki uprawiali King Kurt i Highliners. King Kurt byli pierwszymi wielki
rywalami The Meteors jeśli chodzi o względy fanów sajko, choć doprawdy nie
podejmę się rozstrzygać nie kończące się dysputy – azaliż było to true psychobilly,
czy nie było? W każdym bądź razie, w kierunku takiego grania podążyło znacznie
mniej zespołów, niż za pomysłami P. Paul Fenecha, co też o czymś świadczy.
Niemniej na koncertowe dansy sprawdzało się to znakomicie, nawet biorąc pod
uwagę, że DVS był co najwyżej taką ubogą wersją Kurtsów – za to braki w
oryginalności nadrabiali entuzjazmem i scenicznym szołem.
Death Valley Surfers w roku 2000 (fot. http://www.deathvalleysurfers.co.uk)
Gwiazda wieczoru była francuska kapela Astro-Zombies, wtedy
jeszcze w oryginalnym składzie, która w tym czasie grała muzę mocno inspirowaną
dokonaniami Meteors (dla odmiany od DVS). Swoją pierwszą płytę nagrywali
zresztą w studio Fenecha In Heaven, a ten z kolei zajmował się jej miksowaniem.
Współpraca szła też w drugą stronę bo gitarzysta Bobby i perkusista Gaybeul
wspierali w tym czasie P. Paula na scenie w jego solowym projekcie, a nawet
brali udział w nagrywaniu Screaming In The 10th Key. Mimo, że muzyczne
podobieństwa do Meteors były oczywistą
oczywistością, o tyle na żywca Astro-Zombies wyrzucali z siebie kawał energii,
co publiczność szybko doceniła zamieniając kilkanaście metrów kwadratowych pod
sceną w godzinny wrecking-pogo-pit, z małą skankującą przerwą na Berthę Lou. Szczególny
aplauz wzbudzały też slapujące solówki Blondo na kontrabasie. O ile mnie pamięć
nie zawodzi to frekwencja była zadowalająca - jakiś powalających tłumów nie zanotowano,
ale te 150 osób przyszło, z czego kilkanaście można było z czystym sumieniem
zakwalifikować do subkultury psychobilly. Nawet jeden ze starych załogantów z
lat 80-tych wytargał z jakiegoś zapomnianego kufra starą koszulkę Guana Batz ;)
Aczkolwiek czy dotrwał on do Astro-Zombies to mam poważne wątpliwości, bo już
na koncercie Death Valley Surfers pokładał się pod sceną przy okazji próbując
złapać za nogą gitarzystkę Kathy.
Jeśli ktoś dysponuje fotkami z koncertu w CDQ byłbym bardzo wdzięczny za udostępnienie ;)
O ile dobrze pamiętam to Kuba tę koszulkę Guana Batz rozszarpał na strzępy już podczas koncertu DVS, w takim stylu, ze od samego Reytana dostałby najwyższe noty.
OdpowiedzUsuńNo cóż, znoszone ciuchy mają to do siebie, że trzeba z nimi jak z jajkiem. Ciekawe czy Reytan też kogoś za nogi próbował łapać? ;)
OdpowiedzUsuń