Nie ma czegoś takiego jak pożegnalny koncert. To jedna
wielka lipa, ściema i blaga. Nie to, żebym nie wierzył w szczerość intencji
kapel, które zapowiadają, że włażą na scenę po raz ostatni – na dany moment
oni/one naprawdę mogą tak myśleć, mieć dość siebie nawzajem, czuć się wypaleni.
Ale posiedzą w domach jakiś czas i znowu ciągnie do grania. Pewnie, że czasami
ktoś się wykopyrtnie na amen i nie ma co już reaktywować, albo kapela złożona
na nowo po latach jest karykaturą samej siebie, niemniej zazwyczaj można się
spodziewać, że kapela po pożegnalnym koncercie prędzej czy później znowu trafi
na afisz. Także tak. W roku 2000, który kończył drugie tysiąclecie, za stosowne
by pożegnać się z graniem przed publicznością uznały dwie kapela dla
psychobilly niebagatelne – Meteors i Batmobile. To tak jakby całemu gatunkowi
wyrwać z paszczy górną jedynkę i dolną dwójkę.
Batmobile zaplanował nawet cały pożegnalny tour, głównie po
Niemczech, w ramach, którego zahaczali o Berlin, a konkretnie klub Razzle
Dazzle – położony niedaleko dworca Warschauer Strasse (na którym widnieje
swojski herb z syrenką). Tym razem wyjątkowo zabraliśmy się nie PKP, ale
samochodem, bo na wyjazd skusił się Arkus z Partii, który dysponował takowym
środkiem lokomocji, a miejsca pasażerów zajęli Lesław, Wino i Piter. Można
powiedzieć, że w tym czasie, kiedy autostrada do Berlina istniała tylko w
formie szczątkowego odcinka gdzieś pod Koninem, taki rodzaj podróży miał w
sobie coś ze sportu ekstremalnego. Koleiny jak na trasie narciarskiej, tir za tirem,
zasady drogowe jak w Stambule – trafił się nawet jeden dekiel, co na trzeciego
wyprzedzał. Ponieważ w tym czasie obowiązywały jeszcze granice, zielone karty i
inne takie – zostawiliśmy furę na parkingu w Słubicach i dalej pociągiem do
stolicy Niemiec.
Wino, Snopka, Arkus, Piter, Lesław, Berlin 2000
W międzyczasie powiększyła polska kolonia fanów sajko w
Berlinie, a w zasadzie fanek, bo do Ewki, która mieszkała tam mniej więcej od
przełomu 1999/2000, dołączyła nasza dobra kumpela Monika vel Snopka. To znaczy
nie dołączyła tyle do Ewki, co do swojego faceta, Berniego, którego poznała w
Calleli rok wcześniej. Berni był bywalcem sajkowych koncertów jeszcze w latach
80-tych i okazał się w dechę typem, a młoda para zaczęła udostępniać swoje
progi naszej wesołej podróżniczej sajko komandzie - jednym słowem skończyło się
komarowanie po dworcach i parkach ;)
Razzle Dazzle był klubem średniej wielkości, tymczasem na
koncert dobiło z kilkaset osób, więc w środku był niemożebny ścisk – od ściany
do ściany wszystko było upchane chętnymi zobaczyć po raz ostatni legendarną
holenderską kapelę. Mieliśmy próbkę ich możliwości z wiosennego koncertu, ale
teraz to dopiero Haamersi dali do pieca – kontrabasista Eric był ubrany w
ludowe wdzianko, które kojarzyło się z klimatami tyrolskimi – krótkie gacie na
szelkach, biała koszulina, kapelusik. Tak samo odziany wylazł perkusista.
Natomiast lider grupy, Jeroen, hmmm, też strój ludowy, ale w wersji żeńskiej,
piękna haftowana kiecka i biała koszula ;) Przejechali się po całym zestawie
swoich hitów, na scenie robiąc taki szoł, że kapcie by spadły – na szczęście
nie miałem kapci tylko ośmiodziurkowe marteny. To były jeszcze czasy, kiedy
byliśmy w stanie przewreckingować pod sceną prawie cały set, bez potrzeby
podłączania pod aparat tlenowy. Mógłbym jeszcze wspomnieć, że jako support
zagrali Notorious Deafmen, ale zupełnie nie pamiętam ich występu z tego dnia.
Batmobile, Berlin 2000
Powrót następnego dnia minął w miarę szybko. Dotarliśmy koło
20 do Warszawy i prosto z plecakami uderzyliśmy z Winem do knajpy Maria na
Racławickiej obejrzeć trwający właśnie mecz Polska-Białoruś. W sumie poza
tematem, ale szkoda nie poświęcić parę słów – bo jest to niezłe kuriozum. To
była taka podrzędna speluna na Górnym Mokotowie, która przez parę ładnych lat z
hakiem stanowiła miejsce spotkań ekipy skinowsko-punkowo-sajkowej, a także
środowiska hip-hopowego oraz miejscowych złodziejaszków. Swego czasu jak
koleżanka z pracy powiedziała mi, że mieszka przy Racławickiej, ucieszyłem się
i powiedziałem, że chodzę tam na piwo i wymieniłem nazwę kufloteki – ta zrobiła
oczy jak spodki i zapytała -
Coooooo!???? Do tej mordowni? W każdym bądź razie fluidy były dobre – ciężko by
było wymienić wszystkie kapele, w których grali potem bywalcy pubu, a ci
hip-hopowcy, którzy siedzieli przy drugim stoliku, i mieliśmy w sumie z nimi blat,
grali później w Moleście ;)
Mad Sin, 4th Satanic Stomp, 2000 (fot. http://userpage.fu-berlin.de/~wildcat)
Drugi pożegnalny koncert miał być jeszcze z grubszej rury –
ni stąd ni zowąd rozbrat z graniem zapowiedzieli Meteorsi, jakby nie było
południk zerowy muzyki psychobilly. Na sajkowej liście mailingowej rozszalały
się plotki, że niby Fenech ma kłopoty z kręgosłupem, że nie jest w stanie
dłużej ustać na scenie – co by nie było – skoro nie dało się zobaczyć
pierwszego koncertu legendarnej kapeli, trzeba było jechać zobaczyć ostatni. Na
miejsce wyznaczono miasteczko Gutersloh, a cała impreza odbyła się pod szyldem
4th Satanic Stomp w formie mini festu. Tym razem nocowaliśmy u Bobbiego, który
przez jakiś czas mieszkał w Warszawie, ale wtedy wyprowadził się już z Aśką z
powrotem do Oberhausen. Pre-party na kwadracie jak można się było spodziewać
zakończyło się popijawą w iście ułańskim stylu, potem dzień przy piwku, tak, że
na koncert to już lekko zmłóceni dojechaliśmy. Nie wiem czy nie pamiętam
występu Astro-Zombies, czy po prostu się na niego spóźniliśmy, ale Pitmen
ewidentnie już został obejrzany. Jako trzeci grali Pyromanix mający na
warsztacie coś w rodzaju neo-swingu – jak dla mnie nuda – po kilku kawałkach
dyla na tyły – w sumie spotkaliśmy trochę ludzi, których już kojarzyliśmy z
różnych sajkowych imprez, a nawet Jogurta z St. Petersburga, który prawie ze
łzami w oczach mówił, że to już koniec psychobilly skoro Meteors zaprzestają
koncertowego grania. Przedostatni rąbnęli seta Mad Sini – w sumie chyba
najlepiej tego wieczoru, aż wreszcie czas na clou wieczoru. Ponad dwa tysiące
sajkowców z całego świata pod sceną, choć jak poszedłem się wysikać to i
całkiem spore grono łoiło przy barze mając w dupie historyczne wydarzenie ;)
Drugi raz widziałem na żywca Meteors i drugi raz wyszedłem z uczuciem lekkiego
niedosytu – niby nic nie było spierdzielone, ale pałeru w tym też jakiegoś
specjalnego nie było – odegrali seta w sposób profesjonalny i sayonara.
Meteors, 4th Satanic Stomp, 2000 (fot. http://userpage.fu-berlin.de/~wildcat)
Mógłbym teraz zarządzić mini konkurs, rozdysponować jedną z
płyt zapakowanych w pudła z napisem psychobilly i zapytać się, która z tych
dwóch kapel, Batmobile czy Meteors, pierwsza wróciła do grania na żywo – ale
sama myśl, że musiałbym w związku z tym pójść na pocztę – przyprawia mnie o
dreszcze. Wszakże już dwa lata później obie kapele, które „pożegnały” się w
2000 roku ze sceną, koncertowały jak gdyby nigdy nic po sajkowych imprezach.
Zdaję sobie sprawę, że to do tej pory najkrótszy wpis – ale
poprzedni by najdłuższy – nic w przyrodzie nie ginie ;)
nagrałem ten koncert Partii z 2000 roku z Proximy. w dokładnie którym miejscu na Racławickiej znajduje (znajdowała?) się Maria.
OdpowiedzUsuń