Imprezy z cyklu Saturday Psychobilly Night dały
asumpt do organizowania większej liczby koncertów lokalnych kapel, szczególnie,
że trochę się ich namnożyło. Cosmiki od strony organizacyjnej nie miały z nimi
nic wspólnego, choć Radek czasami się na nich pojawiał. Zwykle robiła je Crazy,
Mauy, który mniej więcej w 2004 się zaczął bardziej aktywnie udzielać na
sajkowym poletku, albo ekipa związana z polską stroną psychobilly czyli Kostek,
Siva, Wrzosek, Sylwia i Piter.
Najważniejszą niesajkonajtową imprezą był koncert połączony
z premierą drugiej płyty Robotix w 2
Kółkach. Pułtuszczaki zaczęły pracę w studiu już na jesieni 2003 roku, a
ostateczne miksy zostały podkręcone w marcu 2004. O ile debiutancki CD sprawiał
wrażenie robionego nieco na chybcika, o tyle Wrakobill, bo tak się ta produkcja zwała, był już albumem
kompletnym – z lepszym dźwiękiem i bardziej dopracowanymi kawałkami. Z drugiej
strony znowu poziom był dosyć nierówny, bo obok ewidentnych hitów trafiały się
lekkie zamulacze. Niemniej od strony muzycznej wyglądało to bardzo dobrze, choć
pomysł na okładkę i jej wykonanie lepiej przemilczmy. A zresztą, dawać tam tego
Wrotka co zawsze lepiej recenzje pisał ;)
Robotix - "Wrakobill" (2004 Cosmic Rec.)
Każda kapela, po wydaniu swojego debiutu staje przed bardzo
trudną próbą, a mianowicie, przed tzw. "syndromem drugiej płyty".
Problem tym większy, im debiut był lepszy. Wiadomo, że pierwsze wydawnictwo
jest efektem nagromadzenia mnóstwa pomysłów, które w końcu znajdują swoje
ujście, tudzież energii i zapału muzyków. Poza tym, jak to mówią stare wygi
"szołbiznesu": "na nagranie pierwszej płyty masz całe życie, a
na wydanie drugiej już tylko rok". Jako, że "Kosmiczną Odyseją
Helvisa" Robotixy ustawiły sobie poprzeczkę bardzo wysoko, a płyta została
przyjęta wielce entuzjastycznie, można się było obawiać, czy zespół udźwignie
ciężar "popularności" na sajkowej scenie i nie spocznie na laurach. Z
drugiej strony, chłopaki starając się sprostać dość wysokim oczekiwaniom, jakie
przed nimi stawiano, mogli działać "na siłę" i wydusić z siebie
materiał, który byłby przekombinowany i wymuszony. Z powyższych powodów, kiedy
wkładałem najnowszą produkcję pułtuskich psychobillowców do odtwarzacza, z
jednej strony paluchy mnie swędziały z niecierpliwości, ale z drugiej strony byłem
przygotowany na wtopę. Włączyłem płytę i... była wtopa... ale moja...
Konkretnie rzecz biorąc wtopiło mnie w ścianę. To co usłyszałem było po prostu
REWELACYJNE. Po przesłuchaniu pierwszych trzech kawałków zaczęło mi świtać we
łbie, że "Wrakobill" jest lepszy od debiutu.... po przesłuchaniu
trzech kolejnych byłem pewien, że jest O NIEBO lepszy od "Kosmicznej
Odyseji...". Zespół wychodzi z próby "drugiej płyty" jak
najbardziej obronną ręką. A czym tym razem raczą nas psychotuskowcy? Krótko
rzecz biorąc przebojami. Troszkę poniżej średniej znajdują się może tylko dwa
kawałki: "Narew" i "Chucky", reszta to hity grane z takim
ogniem, że jeśli nie porwą Was do tańca, to znaczy, że jesteście chyba
sparaliżowani. O monotonii mowy nie ma, bo panowie nie ograniczają się do
jednej szufladki i prezentują Nam szeroki wachlarz swoich możliwości. Jest i
ostre psycho przywodzące na myśl Nekromantix ("Psychotic Reaction",
"Wrakobill"); jest country - raz zaserwowane a'la Demented Are Go
("Rolling Down"), a raz a'la Godlles Wicked Creeps
("Śmiercionośny Poranek"); jest też i ballada, której nie
powstydziliby się Mad Heads ("Suicidal Girl"). Oprócz tego jeszcze
pięć szlagierów (z moim faworytem - madsinowatym "Horrorfanem" na
czele), które jeszcze długo nie powinny dać zasnąć Waszym sąsiadom. Na deser
szefowie kuchni proponują nam cover Misfits ("Last Caress"), zagrany
w konwencji surfowo-skankowej. Niech Cię jednak szanowny czytelniku nie zmyli
mnogość wymienionych przeze mnie kapel, do których porównuje twórczość Pułtuszczan
(Pułtuskowiaków?, Pułtuskowian?). Nie oznacza to, że Robotixy rżną na lewo i
prawo od tuzów gatunku. Porównania te przytaczam tylko po to, żeby określić w
przybliżeniu, w jakim obszarze muzycznym znajduje się "Wrakobill".
Tak naprawdę, to w stosunku do pierwszej płyty, wyraźniejszy stał się własny
styl zespołu, który wcześniej był tylko zarysowany: specyficzny wokal Sivaxa
(który na tej płycie wypada zdecydowanie lepiej), chórki, charakterystyczne
zagrywki i solóweczki gitarowe no i praca sekcji rytmicznej sprawiają, że jeśli
tak dalej pójdzie, to niedługo do Robotixów będzie można przyrównywać inne
kapelki. Krótko mówiąc: chłopaki jadą z jajem, bez obciachu, bez kompleksów i z
uśmiechem na pysku. Kiedyś robiono rodzimym kapelom krzywdę mówiąc o nich, że
są dobre... jak na Polskę. Dodanie tych trzech słów wystarczyło by
usprawiedliwić kiepskie brzmienie, brak umiejętności muzycznych i wtórne
pomysły na granie. Tym wydawnictwem Robotixy udowadniają, że są bardzo dobrym
bendem... i to nie tylko "jak na Polskę". Z wielkim bólem muszę
jeszcze wspomnieć o jednej sprawie, związanej nie tyle z samą płytą, co z jej
oprawą. Chodzi mianowicie o okładkę, która jak dla mnie jest (mówiąc BARDZO
delikatnie) mało finezyjna, by nie rzec sztampowa, aż do bólu i nie ma jej nawet
co porównywać do okładki debiutu. Jeśli jednak kolejna płyta Robotixów będzie o
tyle lepsza o "Wrakobilla", o ile "Wrakobill" jest lepszy
od "Kosmicznej Odyseji..." to jak dla mnie, może ona nawet mieć
okładkę wydrukowaną na papierze toaletowym z namalowaną na froncie podobizną A.
Lepera.
(Wrzosek)
Sam koncert został unieśmiertelniony z kolei przez recenzję
Kostka. Trochę się wykpiwam z opisami, ale kaman – ile entuzjazmu było wtedy w
ludziach tworzących scenę, że praktycznie każda płyta i większa impreza była ze
szczegółami opisywany bezpośrednio po wydaniu czy wydarzeniu – warto więc
docenić robotę jaką wtedy odwalali i przypomnieć trochę tych recek.
Premiera drugiej płyty Robotix -"Wrakobill-a"
Robotix,
Buzz Astral & the Bones Collectors, The Obibox, Fly Men
24.IV.2004 pub 2 Kółka
W końcu po kilku miesiącach oczekiwań nastąpił ten dzień.
Światło dzienne ujrzała druga płyta Robotixów. Chwile tę uświetnił koncert w
warszawskim klubie 2 Kołka. Oprócz gwiazd wieczoru zagrały trzy kapele, mimo
tego że na plakatach wymienione były tylko dwa supporty. Gościnnie i bez
zapowiedzi zagrała młoda, warszawska nadzieja sceny - Fly Men. Pomimo tego, że
dzień był chłodny i deszczowy, sajkowa załoga stawiła się w sporej sile.
Planowo koncert miał się rozpocząć o godzinie 20, ale w tym kraju koncerty nie
rozpoczynają się planowo. Na spore opóźnienie wpłynął również fakt kłopotów
technicznych, których nie udało się rozwiązać do końca koncertu. Czas
oczekiwania na rozpoczęcie imprezy umilaliśmy sobie spotkaniami towarzyskimi na
zewnątrz klubu.
Wreszcie po kilku próbach, na scenie zainstalowali się na
dobre debiutanci, czyli Fly Men. Występ tych młodych muzyków, był dla mnie i
chyba nie tylko dla mnie, najjaśniejszym punktem sobotniego wieczoru. Muzyka
jaka prezentowali była dla mnie sporym zaskoczeniem. Bardzo przebojowa
mieszanka psychobilly/surfu, zagrana z polotem i fantazją. Widać, że gitarzysta
wie po co trzyma gitarę w rękach i co z nią robić. Jeżeli zespół pójdzie obraną
drogą i podszkoli swój warsztat oraz znajdzie dobrego wokalistę, wówczas wróżę
im spory rozgłos.
Obibox, 2 Kółka
Po występie debiutantów, na scenę wkroczyli agrosi z Obibox.
Po dłuższej przerwie rozpoczęli swój set. Był to drugi koncert, który widziałem
w ich wykonaniu. Kapela poczyniła spore postępy od stycznia, na perkusji
zasiadł Stefan vel Suck My Gun, co wyszło Obiboxom na dobre. Widać, że muzycy
się ze sobą zgrali i powoli zaczynają nabierać własny styl. Ich twórczość można
zaklasyfikować jako tradycyjne psychobilly podlane punkowym sosem. Podczas
swojego występu nie ustrzegli się kilku błędów, z których jednak wyszli obronna
ręka "...raz dwa trzy...". Cały ich występ zabił jednak akustyk, a
właściwie jego brak. Mikrofon wokalisty był całkowicie niesłyszalny i niestety
nic się z tym nie dało zrobić. Występ Obiboxow kilka razy był przerywany, albo
przez muzyków, niezadowolonych z brzmienia, albo przez publikę, z tego samego
powodu.
Po Obiboxach na scenę weszli muzycy, którzy do niedawna
grali jako Haberbush '46, czyli Buzz Astral & The Bones Collectors. Po
trudach z jako takim ustawieniem instrumentów i nagłośnienia rozpoczęli grać,
jednakże nie dane im było zagrać tak jak by chcieli. Średnio co jeden lub dwa
numery ich występ przerywany był przez pijane jednostki z publiczności oraz
przez samych muzyków. Niestety w ich przypadku również sprzęt odmówił
współpracy i nagłośnienie pozostało takie jakie było, czyli do dupy. Gdyby nie
problemy techniczne koncert Buzz Astral byłby bardzo udany. Zaprezentowali
sprawny mix punkabilly, który porwał do zabawy duża cześć publiki. Oprócz
własnej twórczości Buzz Astral zagral hiciarskie covery, między innymi utwory
The Meteors, Sham 69 oraz Ramzes & The Hooligans, które rozruszały
wszystkich przybyłych.
Buzz Astral, 2 Kółka
Dopiero około pół godziny po zakończeniu występu Buzz'a
Astral'a, Robotix pojawił się na scenie, aby zapoznać nas ze swoja premierowa
twórczością. Na szczęście, sprzęt na scenie uległ wymianie i komuś udało się
choć trochę nagłośnić wokale. Załoga z Pułtuska rozpoczęła od starych utworów z
"Kosmicznej Odysei Helvisa", by następnie wpleść nowe utwory z
drugiej płyty pod tytułem "Wrakobill". Nowe utwory wydają się być
bardziej eklektyczne i oszczędne w brzmieniach. Widać, że druga płyta jest
bardziej dopracowana i sporo jest na niej potencjalnych hitów. Mimo tego, że
godzina była już późna, publiczność nie zawiodła i pod scena zrobił się niezły
tłok. Widać było, że każdy czekał na ten zespół i na ich nowe wydawnictwo.
Pomimo sporych problemów w tygodniu przed koncertem (utrata gitary i pieca
przez gitarzystę), muzycy nie poddawali się i dali z siebie wszystko, co dobrze
wróżyło przed wyprawa na zachód i podbijaniem europejskich klubów. Po
skończeniu przez Robotix przygotowanego przez nich występu, publika nie dala im
zejść ze sceny i posypały się utwory na bis. Między innymi zagrany w świetnej
wersji cover Misfitsów. W końcu, po odegraniu około półtora godziny na scenie,
koncert się zakończył i można się było udać do domów, aby przesłuchać z uwagą
"Wrakobilla".
Robotix, 2 Kółka
Ogólnie koncert należy zaliczyć do udanych, na pewno od
strony towarzyskiej. Jednakże od strony muzycznej, muszę stwierdzić, że klub
nadaje się na takie koncerty, ale nagłośnienie w tym klubie nie, bo
nagłośnienia tam praktycznie nie ma.
(Kostek)
Z mojej strony parę dygresji. 2 Kółka to była knajpa
motocyklowa przy Dworcu Zachodnim. Początkowo znajdowała się w obskurnych
budach, które potem wyburzono pod budowę Hali Expo, a następnie przeniesiono ją
na pobliską Tunelową do niewielkiego, wolnostojącego budynku. Czasami bywałem
jeszcze w tych starych 2 Kółkach i co od razu mi się w nich spodobało to, że
zawsze mieli w miarę tanie lane piwo i leciała zupełnie inna muza niż w typowej
warszawskiej kuflotece. Przez motocyklowe koneksje było sporo rock’n’rolla,
hard rocka, nawet trochę punka w stylu Clash czy Ramones. Po przeniesieniu do
nowej miejscówki, która miała jedną, za to większą salę, przystrojoną
motocyklem z przyczepą wiszącym na ścianie, od biedy można było tam robić
koncerty – od biedy, bo nagłośnienie było zazwyczaj masakryczne. W tekście
Kostka opis występu Buzz Astrala jest
sporym eufemizmem bo zagraliśmy tam poniżej wszelkiej krytyki, ale na scenie
słyszeliśmy wyłącznie perkusję. Jak uderzałem w struny gitary to słyszałem, że
robi się głośniej, ale żadnego konkretnego dźwięku z tego wyłapać nie mogłem, a
jeszcze na dodatek szwankowały piece i mikrofon. Gdybyśmy złapali się w czwórkę
za bary i zaśpiewali w stylu Chóru Juranda to by lepiej wyszło niż ta ściana
dźwięku, którą wyprodukowaliśmy. O tyle szkoda, że tego dnia dowaliło naprawdę
konkretnie ludzi, praktycznie cały pub był zapchany, co w jakiś sposób było
miernikiem popularności sajko w tym czasie.
Przedziwny koncert wypalił z partyzanta w poniedziałek tuż
po weekendzie z Meteorsami w
Punkcie. W No Mercy, czyli starych Kotłach, miały zagrać De Tazsos i Obibox, ale
ze względu na problemy techniczne obie kapele poplumkały trochę unplugged, a
następnie cała ekipa przeniosła się do pobliskich 2 Kółek, gdzie miał być
sprzęt do grania, a było jedynie lane piwo, co w sumie zostało skwitowane
powszechnym „może być”, a kapele zamiast grać na scenie grały ze sobą w
piłkarzyki.
W sumie najfajniejszy z tych wszystkich lokalno-stołecznych
był pół-oficjalny koncert na początku września w garażu u Jawora na
Siekierkach, gdzie była też sala prób
Tazsosów
i
Buzz Astral. Ponieważ teren był
prywatny, zrobiliśmy to bez biletów, z browarem sprzedawanym bez żadnej
koncesji, a wiadomości o balecie rozprowadzano wyłącznie pocztą pantoflową
wśród znajomych, po części na koncercie
Robotix,
który miał miejsce dzień wcześniej. Przez to atmosfera była iście rodzinna, nie
przeszkadzały więc siermiężne warunki, a paradoksalnie dźwięk udało się uzyskać
znacznie lepszy niż w 2 Kółkach. Tego dnia zagrały
Obibox,
Buzz Astral i
De Tazsos, a jedynym zgrzytem było
pojawienie się jednego narąbanego troublemakersa, który próbował fikać, więc
wyłapał parę strzałów po pysku i kopów w dupę na wskazanie kierunku w którym ma
spierdalać. O ile
Robotix był wtedy
w wyśmienitej formie, o tyle po koncercie
De
Tazsos podszedł do mnie Wrzosek z refleksją, że jeśli chodzi o jego zdanie
to właśnie marysińska kamanda wyraźnie się staje najlepszym krajowym produktem
spod znaku psychobilly, czemu mogłem jedynie przytaknąć, bo mój punkt widzenia
był identyczny. W tym czasie
Tazsosinagrali swoją drugą demówkę, ponownie w amatorski sposób, metodą „na żywo”, w
jaworowej kanciapie na próby. Efekt był jednak o niebo lepszy niż nagrywka
sprzed roku.
Buzz Astral na dachu garażu robiącego za salę prób, Patreze, Trojan, Jezek, Piter
Przede wszystkim wyszło im fajne brzmienie w klimacie lat
80-tych, ale zdecydowanie bardziej w stronę
Meteors czy
Coffin Nails
niż psycho-rockabillowych koncepcji
Komet.
Fascynacje polską punkową legendą,
Siekierą
też wyraźnie przebijały w wielu kompozycjach Patreze i Jolskiego, zarówno
tekstowo jak i muzycznie. W efekcie stworzyli własny styl, który z jednej
strony bardzo mocno był osadzony w klasyce gatunku, a z drugiej pozostawał na
tyle oryginalny, na ile to możliwe w dzisiejszych czasach, kiedy każda możliwa
sekwencja akordów została już kiedyś przez kogoś zagrana. Na drugą demówkę
składały się w sumie cztery numery:
Hiena
cmentarna, Psycho Thriller, Nekro Spiritual oraz
Hiszpańskie łaskotki – dwa ostatnie doczekały się zresztą
realizacji w bardziej cywilizowanych
warunkach studyjnych. Pewnie, że ciągle to było kanciaste, wokale mocno
niedopracowane, a warunki realizacji nie pozwalały osiągnąć lepszego efektu.
Ale w samych numerach i kapeli drzemał spory potencjał – zresztą jak przy
okazji realizacji numeru na składak
Psycho Attack Over Poland trafiła im
się możliwość pracy w dobrych warunkach to momentalnie ten potencjał uwolnili.
Jeśli liczyć ten średnio-poważny unplugged z
Obiboxami to
Tazsosi w
2004 roku zagrali chyba w sumie siedem koncertów i na scenie też radzili sobie
wyraźnie coraz lepiej.
W identycznym składzie - Obibox, Buzz Astral, De Tazsos – w połowie listopada odbył
się już jak najbardziej oficjalna impreza w Aurorze, która przed przebudową
prawdopodobnie miała by się szansę znaleźć w dziesiątce najmniejszych
miejscówek koncertowych w Europie. Miejsca między sceną a barem było tyle, że
grając na scenie widziało się dokładnie jakie piwo barman właśnie wyciąga z
lodówki. Przy 50 osobach był tam już niemały tłumek, przy 80 tłok, a przy 100
ścisk, który nawet sardynki z puszki mogłyby uznać za skandaliczny. Dobrze, że
ludzi przyszło bliżej 80 niż 100 ;) A sam koncert jak to koncert, Obibox odkąd grał z nimi Stefan radzili
sobie zupełnie dobrze, Buzz Astral
jako tako, ale bez kompromitacji jak w Kółkach, a De Tazsos z wyraźną chrapką na przejęcie pierwszego miejsca na
podium polskiego sajko, na którym do tej pory rozpychali się Robotixy, Komety i Zvezda.
Z większych imprez najbardziej specyficzny charakter miała
ta z połowy września ponieważ koncert
De
Tazsos,
Pavulon Twist,
Flymen i punkowego
Werewolf 77 był jednocześnie imprezą weselną Sivej i Kostka z
Polish Wrecking Krew – skoro sajko przestało być wyłącznie warszawsko-pułtuskim
biznesem to w zasadzie ciężko było dalej nazywać załogę Warsaw Wrecking Krew.
Tym bardziej, że między poszczególnymi miastami nie było żadnych krzywych
klimatów i w zasadzie całą ekipę traktowało się jako jedną – niezależnie kto
był z jakiego ośrodka – choć oczywiście stolicy ciągle stanowiła zdecydowaną
większość wśród rodzimych crazed. Kostek przeprowadził się w tym okresie do
Warszawy, gdzie do dziś pozostaje jedną z najbardziej aktywnych osób na scenie.
Cała impreza odbyła się w Aurorze i przewinął się przez nią niemały tłumek, co
znam z opowieści, bo w tym czasie wygrzewałem kości nad bułgarskim wybrzeżem.
Dzbanek (Rana Kłuta), Patreze (De Tazsos, Buzz Astral, Rana Kłuta), ognisko na Marysinie
Werwolf 77 ;) ognisko na Marysinie
Aktywność koncertowa
Stan
Zvezdy ograniczyła się do kilku koncertów, na których ciągle grali to samo,
ale z taką energią, że zupełnie nikomu nie przeszkadzała ta powtarzalność
repertuaru. Świetna zabawa była na majowej imprezie w Jadłodajni Filozoficznej
– nazwa jak nazwa – knajpa znajdowała się w zagłębiu małych klubików przy
Dobrej na Powiślu i choć częściej imprezy miały miejsce w położonej kilka
metrów obok Aurorze, to chyba Jadłodajnia była sympatyczniejsza. Na ten koncert
dobiłem mocno spóźniony, ponieważ byłem na meczu Polonii ze Świtem w Nowym
Dworze zakończonym szarpaninami i ganiankami z policją. Kumpla ugryzł z ramię
koń policyjny, który rozmiarowo przypominał raczej słonia niż konia – mimo, że
ugryziony miał siniaka wielkości piłki to i tak wszyscy dostawali ataku śmiechu
jak sobie przypominali tą sytuację. Drugiego kumpla z kolei musiałem nieść na
plecach, bo w zamieszaniu zerwał sobie ścięgno w nodze - a wszystko w lekkim
truchcie, żeby nie dostać mendziarską pałą – znaczy się pałą to by dostał
kumpel – bo mi wisiał na plecach ;)
Równie klawy set zagrała Zvezda na darmowym koncercie w Parku Skaryszewskim, gdzie
występowali z żeńską kapelą (post?)punkową Los
Trabantos. W pewnym momencie inwazji na scenę dokonało kilkanaście
dzieciaków z okolicznej Pragi w wieku 7-12 lata i do końca koncertu skakały i
bawiły się na scenie razem z Jackiem ze Stan
Zvezdy – gość na każdym koncercie nawiązywał świetny kontakt z publiką,
nawet jak była wybitnie nieletnia ;)
Tuż po wakacjach Stan
Zvezda grała też na Małym dziedzińcu UW, dzieląc scenę z Pavulonami, którzy wypadli o wiele
bardziej czadownie niż na 5 sajkonajcie. Tak jak rok temu te darmowe imprezy na
uniwerku przyciągnęły niemałe tłumy, to tym razem pod względem frekwencji było
chyba nawet lepiej, a impreza przeciągnęła się do godzin póżnonocnych w
knajpach nad Wisłą. Wydaje mi się, że te koncerty na UW oraz na weselichu Sivej
i Kostka to były ostatki Pavulonu z
Andriejem w składzie. O ile prywatnie ów warszawski Rosjanin jest dusza
człowiek, o tyle pamiętam jego totalne nieogarnięcie jak pojawiał się na
próbach Haberbuscha, a skłonności do
wypitki mocniejszych trunków jeszcze pogarszały problemy komunikacyjne jakie
często występowały na linii Andriej-reszta świata. Reszta Pavulonów miała
bardziej dalekosiężne plany do realizacji w profesjonalny sposób i trochę
powyżej uszu mieli użeranie się z niesforą. Ale wokalu i charyzmy Andrieja
jednak było szkoda, a grupa po wyrzuceniu go za burtę nie była aktywna
koncertowo przez ponad rok. Ważne, że wszystko odbyło się po ludzku i po
rozstaniu nie żywili do siebie urazy, a ex-wokalista przychodził na ich późniejsze
koncerty i dobrze się bawił pod sceną.
Tydzień wcześniej
Robotixzagrali koncert w Jadłodajni (razem ze ska punkowym Kuflers), który połączono z
hucznymi obchodami urodzin Arcziego. Na jesieni zagrali jeszcze w pobliskim
Legionowie i wreszcie na VIII sajkonajcie, o czym jeszcze napiszę.
Pleban, Robotix
W sumie o ile moje zapiski są kompletne to w 2004 roku w
samej Warszawie (łącznie z będącym w aglomeracji Legionowem) odbyły się 22
(słownie dwadzieścia dwa) koncerty, które w ten czy inny sposób można by
połączyć ze słowem psychobilly (nie licząc kilkunastu imprez didżejskich). Plus
jeszcze trzy, na których wystąpiły kapele związane z sajko, ale sam klimat tych
imprez był zupełnie niesajkowy. O występie
Ot
Vinty na ukraińskim sylwestrze już wspominałem w innej części. Chłopaki z
Równego pojawili się też na koncercie poparcia dla nowych władz Ukrainy jakie
wyłoniły się po tzw. „pomarańczowej rewolucji” – już nie pamiętam kto
organizował ten koncert, ale chyba Urząd Miasta, więc wychodzi na to, że
zapłacili za to podatnicy. Generalnie impreza do dupy, podbiłem tam z Łukim z
Wrocławia i chyba Panterkiem, bo akurat to było tego samego dnia co jeden z
sajkonajtów. Czekając na
Ot Vintę
wysłuchaliśmy nieśmiesznych żartów Tyma, którego kiedyś bardzo lubiłem za jego
rewelacyjne role filmowe, a teraz najchętniej machnął bym w niego zgniłym
bakłażanem, bo poczucie humoru ma poniżej poziomu Drozdy (choć wydaje się to
sprzeczne z prawami fizyki). Za to
Ot
Vinta walnęła trzy numery i to był cały ich udział w imprezie. Jedyny
pożytek z tego mieliśmy, że podróż z Muranowa pod Belweder i abarot była
zbawienną przerwą od picia trunków, które konsumowaliśmy od bladego świtu.
Trzecią impreza był festiwal antify w No Mercy, na którym zagrał
Flymen – dziwnym trafem organizowany
tego samego dnia co VII Psychobilly Night. Parę osób pocisnęło po nich, że
bawią się w niepotrzebną politykę, dzieląc scenę z ultra-lewackimi kapelami, a
ostatnią rzeczą, której potrzeba scenie psychobilly to przylepienie się do niej
jakiś politycznych radykałów, już nie ważne spod jakiej chorągiewki. W zamyśle
Flymenów pewnie nawet nie o to chodziło
- dostali propozycję zagrania to zagrali, bo z tego co pamiętam jakoś w nic
politycznego nie byli specjalnie zaangażowani. Zostawmy. Jakby nie liczyć to
wychodzi, że w 2004 roku tych imprez sajkowych było niewiele mniej niż w takim
Berlinie, jeśli w ogóle mniej.
Z dzisiejszej perspektywy aż trudno w to uwierzyć, ale wtedy
w stolicy i okolicach było aktywnych aż 8 kapel z klimatu, a na imprezy z
zagranicznymi bandami przychodziło po kilkaset osób. Nigdy później psychobilly
nie miało się nad Wisłą tak dobrze, a przynajmniej nad Wisłą w okolicach
Warszawy.
Koncerty sajko miały miejsce nie tylko w stolicy – w coraz
większej ilości miast były organizowane podobne imprezy, rzecz jasna w
mniejszej ilości, ze skromniejszą liczbą publiki, ale powoli Warsaw Wrecking
Krew zmieniało się w Polish Wrecking Krew.
Przede wszystkim pojawiła się pierwsza kapela spoza
warszawsko-pułtuskiego środowiska The
Jet-Sons z Rzeszowa, a w zasadzie z pobliskich Kosin. Poświęcę im kilka
słów więcej przy okazji ich pierwszego koncertu w warszawskim Punkcie.
W kwietniu Tazsosi
i Obiboxi zagrali, wspólnie z
kabaretowo-punkowymi Biletami Do
Kontroli w Łodzi, ciągnąc za sobą sporą ekipę ze stolicy. Kilka miesięcy
później w tym samym miejscu, w Stereo Krogs, grały też Komety - już w nowym składzie, i z bardziej countrowo-partyjnym
repertuarem. W tym mieście była już wtedy niewielka ekipa sajko, która
regularnie przyjeżdżała do Warszawy na Psychobilly Nights. W maju Komety z kolei odwiedziły wrocławski
Madness, gdzie scenę dzieliły z kapelą ska – Hala E4, w której z kolei udzielał się Kostek.
Robotix
tradycyjnie odwiedził Olsztyn, po części ze względu na kontakty Radka z
Cosmica, który zdaje się pochodził z tego miasta, a także Wrocław, gdzie
klimaty sajkobilly miały się całkiem dobrze już do pewnego czasu. Pojawili się
też na halloweenowej imprezie w Bydgoszczy (z Aniołami, pobocznym projektem Piguły z Analogsów pod nazwą Anti-Dread
oraz Inerdzią), a następnego dnia na
podobnym party w Gnieźnie.
Ogromną robotę dla Pułtuskiej kapeli wykonała też Ewka –
Crazy, która zorganizowała im w 2004 roku dwa toury. Pierwszy na przełomie
kwietnia i maja – podczas którego zagrali 5 koncertów w Niemczech, Francji i
Czechach, gdzie jeśli wierzyć ich relacjom, a nie mamy podstaw by nie wierzyć,
zostali bardzo dobrze przyjęci przez publiczność ;). Szczególnie fajna musiała
być impreza pierwszomajowa w Lipsku, gdzie dzielili sceną z
Green Monster,
Evil Devil i
Long Tall
Texans (którzy nawet zagrali na sprzęcie Robotów). Późną jesienią kolejna
minitrasa
Robotixa zahaczyła o
Austrię, Czechy i Wrocław. Wydawało się, że grupa jest na dobrej drodze do
wyrobienia sobie uznanej marki na europejskiej scenie psychobilly, gdyby nie
pewien drobny szkopuł – kilka miesięcy później rozleciała się na amen, o czym
jeszcze parę słów napiszę.
Robotix, Mad'n'Crazy, Berlin
Na koniec jeszcze akapit o składance …jak zwyciężać mamy. Artyści polscy w hołdzie Mazurkowi Dąbrowskiego.
Tytuł w zasadzie mówił wszystko, ale jeśli ktoś się nie domyślił to owa
kompilacja zawierała wersje i wariację hymnu narodowego wykonywane przez grupy
i muzyków z bardzo różnych środowisk, bo był tu z jednej strony Kazik i Pan
Profeska, a z drugiej Trebunie Tutki, Urszula Dudziak, Stanisław Sojka czy Orkiestra
Reprezentacyjna Wojska Polskiego. Dla nas o tyle ciekawe, że było tam
reprezentowane również psychobilly pod postacią Robotixa i Komet! Zdaje
się, że przy całym pomyśle udzielali się ludzie z Cosmików stąd obecność
pewnych kapel, a kawałek Komet pochodził
chyba z czasu kiedy jeszcze nie darli ze sobą kotów – w każdym bądź razie
jeszcze z Plebanem na kontrabasie. Płyta była załączana jako bezpłatny dodatek
do dziennika „Życie” z dnia 10 listopada 2004. Robotix postawił na zupełną wariację, tyle, że z oryginalnym
tekstem – jak dla mnie petarda. Komety
zagrały świetnego instrumentala w surfowo-sajkowej wersji.