Po marcowym gdyńskim koncercie Partia przeszła jeszcze
jedną, przedostatnią transformację. Tym razem Plebana zastąpił basista Stan
Zvezdy Grzesiek, co było po części pokłosiem tego dwuosobowego występu w Uchu,
a po części pogarszających się relacji z chłopakami z Pułtuska na tle Robotixa
i Cosmica. Co prawda Pleban dalej grał w Kometach, ale myślę, że nie bez
znaczenia był fakt, że nie miał na swojej pozycji konkurencji i był nie do
zastąpienia, niemniej atmosfera w grupie zaczęła się robić powoli toksyczna.
Partia w tym okresie była już trochę w stanie zawieszenia i jedyny koncert w
nowym składzie zagrała w kwietniu 2003 roku przed Damned w Proximie. Tak, tak –
tą legendarną kapelą, która wydała pierwszy punkowy album w historii (jeśli
chodzi o Europę), a następnie podryfowała w kierunku gotyckiego rocka czy
post-punka z horrorowymi klimatami. Lesław próbował wtedy wkręcić mnie i Sivą
na listę, ale była taka kicha z frekwencją, że organizator umoczył na grube
tysiące nadwiślańskiej waluty, a wszelkie listy zostały anulowane i trzeba było
kupować bilety po 60 złotych, co było kosmiczną ceną jak na ówczesne realia.
Niemniej Damned z trzema oryginalnymi muzykami w składzie (Vanianem, Ratem i
Captainem) oraz Patricią (ex-Sisters Of Mercy i Gun Club) na basie i zwariowanym
klawiszowcem Montym Oxy Moronem zagrał koncert, który był wart każdej wydanej
złotówki. A i Partia z nowym basistą wypadła naprawdę nieźle. Grzesiek zwany
też „Staszkiem” nie pograł w sumie z Lesławem i Arkusem długo, bo wraz z
premierą debiutanckiego albumu Komet, to ten drugi projekt żolibillowców
uzyskał priorytet pierwszeństwa.
Damned mniej więcej z 2003 roku (fot. http://www.multinet.no)
W marcu 2003 nakładem „garażowego” Jimmy Jazz wyszła długo
oczekiwana płyta Komety. Nawet wyjątkowo długo, bo pierwsze zapowiedzi były
jeszcze z roku 2000, a
spora część kawałków zawartych na CD pochodziła też z tego okresu – 5 numerów
zagrali podczas pierwszego koncertu w Remoncie w 2000 roku: Love At First Bite,
Nuda, Graveyard Stroll, Tak czy nie oraz Lonely Sky, a Król Filipperów był
nagrany (razem z Tak czy nie) w tym samym roku na składankę dołączaną do Garażu
pod tytułem Punks, Skins & Rude Boys Now! Jedyny kometowy kawałek z
późniejszego okresu to Gdzie ona jest – choć tutaj strzelam w ciemno, bo nie
wiem kiedy naprawdę powstał. Całość została uzupełniona dwoma coverami oraz
numerem Samobójczynie nijak się niemającym do stylistyki i klimatu płyty Komety
– zdecydowanie bardziej pasującym do grania Partii właśnie. Skąd więc to
dwuletnie opóźnienie, skoro cały repertuar był już dawno gotowy? Wersja zespołu
była taka, że terminy pozawalał wydawca, ale cytując klasyka, Jana
Tomaszewskiego, „nic tu się kupy nie trzyma, a w zasadzie tylko kupy się
trzyma”. Skoro nagrań dokonano w 2002 roku, to przecież nie jest winą wytwórni,
że materiał nie ukazał się jak zapowiadano w roku 2000, następnie 2001 i
wreszcie na początku 2002 roku. No bo mimo wszystko ciężko jest wydać płytę z
czymś czego nie ma. Niby nie powinno mieć to żadnego znaczenia, że ostatecznie
debiut Komet trafił do dystrybucji w marcu 2003, gdyby nie jeden fakt – cztery
miesiące wcześniej swoją pierwszą płytę wypuścił Robotix. Mam wrażenie, że
wojna na grabki i łopatki jaka wybuchła potem w sajkowej piaskownicy miała
właśnie źródła w tym opóźnieniu i niespełnionych ambicjach. Jakby nie patrzeć,
Lesław z Arkusem byli prekursorami drugiej fali nadwiślańskiego sajko – swój
punkt widzenia na tą sprawę chyba w miarę jasno wyłożyłem już wcześniej, więc
tylko jedna sprawa. Komety w przeciwieństwie do eklektycznej Partii miały być
grupą zdecydowanie bardziej jednolitą stylistycznie, grając klasyczne
psychobilly i neo-rockabilly. Chłopaki z Robotixa, jeszcze w czasach Skarpety,
w jakiś sposób byli ich uczniami, czy nawet protegowanymi na muzycznej scenie.
I nagle w ciągu paru miesięcy Robotixy zrobili materiał, nagrali go i wydali na
CD, czyli to do czego Komety nie mogły się zebrać od trzech lat, zdobywając
palmę pierwszeństwa na pierwszą polską płytę sajko. Jak mocno to siedziało w
żolibillakach, że właśni uczniowie przegonili ich tuż przed metą, niech
świadczy wpis Arkusa na forum sajko, gdzie zaczął się pieklić na pisaną przeze
mnie historię psychobilly. Chodziło mu o to, że to nie prawda, że Robotix wydał
pierwszą płytę w tym stylu w Polsce, bo przecież Partia zrobiła to wcześniej.
Zaczęło się obsmarowywanie w wywiadach pułtuskiej kapeli, całkowicie poniżej
wszelkiego poziomu, jakieś żenujące wpisy na necie, od Plebana zaczęli brać
pieniądze za pożyczanie pieca basowego do grania z Robotixami. Tak jakby to
Robotix był winny 3 letniego poślizgu w wydaniu debiutu Komet.
Komety - Komety [2003, Jimmy Jazz]
Pewności oczywiście mieć nie mogę, ale wszystko wskazuje na
to, że główną i zasadniczą przyczyną tego opóźnienia była dość skąpa ilość
materiału jak na wydanie długogrającej pozycji. Jak napisałem większość numerów
była gotowa już w roku 2000, ale było tego jakby przymało, a przez następne trzy
lata zespół, czyli de facto Lesław, praktycznie nie zrobił nowych songów,
skupiając się na swoim drugim dziecku czyli Partii, a nawet wyjmując z
repertuaru Komet kawałek Hiszpański Elvis na potrzeby płyty Partii Żoliborz-Mokotów,
która też była w sumie króciutka. Jeszcze jedna sprawa - na płytach Partii/Komet
covery pojawiają się w symbolicznych ilościach, albo wcale – jedynym wyjątkiem
jest właśnie produkcja z 2003 roku, gdzie 4 z 10 numerów to przeróbki, co też o
czymś świadczy. Fakt faktem, że Król Flipperów to bardzo luźna interpretacja
wersji Stan Zvezdy, a w zasadzie zrobienie nowego kawałka na skutek inspiracji
innym – mi się podobały obie wersje – studyjnie bardziej Kometowa, koncertowo
Zvezdowa ;) Najdziwniejsza sprawa to numer Lonely Sky, do którego muzyka to
wierna kopia kawałka Astro-Zombies No Other Girl z intrem gitarowym z innego
numeru francuskiej kapeli pt. Barcelona, za to angielski tekst jest autorstwa
Lesława.
Tak naprawdę mógłbym sobie darować to pitolenie, bo płyta
sama w sobie jest bardzo dobra i to pod każdym względem, ale te niezdrowe
emocje towarzyszące jej wydaniu mimo wszystko są istotną kwestią, by zrozumieć
późniejsze wydarzenia. Jeśli o mnie chodzi, to jeśli nie mogli zrobić więcej
materiału to nie, żaden tam powód do wstydu, że płyta wyszła na 21 minut. Są
kapele które tłuką płytę za płytą, a dobrych kawałków jest tam tyle co kot
napłakał. Debiutancki CD Komet może i przelatuje zbyt szybko, ale słabych
punktów tam nie ma, nawet biorąc pod uwagę, że ja do tych Samobójczyń przekonać
się nie mogę – no nie pasują do tej produkcji i już. Brzmienie jest super,
pomysł na granie nawiązujący do sajkoatakowych klimatów z lat 80-tych
zrealizowany perfekcyjnie, kompozycje fajne – ciekawa sprawa bo pobrzmiewa w
nich wyraźnie duch Partii, a zarazem jest to coś zupełnie innego od
wcześniejszych dokonań Lesława i Arkusa.
Komety - Nuda
Ostatecznie materiał został wydany przez Jimmy Jazz,
związany z maga-zinem Garaż - już w 2000 roku Komety trafiły na składankę
dołączaną do owego periodyku z dwoma numerami nagranymi jeszcze z Waldkiem na
kontrabasie. Stało się to przyczynkiem do długoletniej współpracy warszawskiej
grupy ze szczeciński wydawnictwem i odejściem od Ars Mundi – przy okazji
pożegnalnego koncertu Partii poruszę jeszcze ten temat.
Przy okazji wydania płyty zespół zrealizował amatorski klip do kawałka Tak czy nie. Początkowo padł pomysł by w roli głównego bohatera obsadzić Wina, czego byłem gorącym orędownikiem, a i Lesław był temu przychylny. Nie wiem czemu nie wypaliło - z pewnością ze sporą szkodą dla teledysku ;)
Komety - Tak czy nie
Na zakończenie jeszcze stara recenzja płyty Komet autorstwa
Piotrka Wrzoska, który niestety już dawno zarzucił formę pisaną na rzecz camera
obscura.
Na swoją debiutancką płytę Komety kazały się sporo naczekać
wszystkim swoim fanom. Miała ukazać się już wczesną jesienią zeszłego roku, ale
z winy wydawcy termin wydania przeciągnął się aż do marca AD 2003. Miało to być
pierwsze w Polsce wydawnictwo z klimatu wiadomego, ale pierwszy na mecie
znalazł się pułtuski Robotix. Lesław i Arkus nie powinni się jednak tym za
bardzo przejmować bo o ile Robotix to czyste psycho, o tyle Komety to klasyczne
neo-rockabilly (o pardon! żolibilly), wiec śmiało można powiedzieć, że jest to
pierwsza produkcja rockabilly na naszym rynku.
Pozostaje wiec rozwalić się wygodnie w domowym zaciszu i
posłuchać na co tak długo musieliśmy czekać.
Pierwszy utwór to znany już ze składanek „Garażu" „Król
Flipperów". Teoretycznie jest to cover (a raczej wariacja na temat)
kawałka Stan Zvezda, zagrany (i zaśpiewany) zupełnie inaczej niż oryginał. Gdy
słuchałem tego utworu po raz pierwszy najbardziej uderzyła mnie
„ascetyczność" brzmienia kojarząca się wczesnymi dokonaniami FRENZY.
Przyznam, ze na początku trudno było mi się z tym oswoić, ale po kilku
przesłuchaniach złapałem bakcyla i teraz już nie wyobrażam sobie, żeby ten
kawałek był grany inaczej. Na nasze szczęście Komety nie marnują dobrych
pomysłów i w taki sposób nagrana i zagrana jest cala płyta. Zresztą taki sposób
realizacji to jest to, o co chodzi: czyste rockabilly – tylko gitara, kontrabas
i perkusja. Swoja droga to panowie musieli się trochę nakombinować, żeby
uzyskać takie archaiczne brzmienie w czasach, gdzie każde studio nagraniowe
kusi tysiącem bajerków do przetwarzania i wzbogacania dźwięku.
Kolejna piosenka ma bardzo mylący tytuł brzmiący „Nuda Nuda
Nuda", a jak na ironie jest to jedna z szybszych i żywiołowych kompozycji
na płycie. I kolejny plus dla zespołu, bo słuchając jej ma się wrażenie, ze
ciągle są lata 80-te i rockabilly-revival przeżywa właśnie swoje najlepsze
lata.
Żeby nie było za wesoło już za chwile mamy okazje posłuchać
o „Samobójczyniach", w których Lesław śpiewa: „Teraz już
rozumiesz...". Przyznaje się bez bicia, ze ja tekstu za bardzo nie
rozumiem, ale faktem jest, że jest bardzo niepokojący.
Dla podtrzymania mrocznego klimatu następny numer ma tytuł
„Graveyard Stroll" i chyba jest najbardziej „psychobillowy" z całej
płyty.
Gdyby nie charakterystyczny glos Lesława to przysiągłbym, ze
„Lonely Sky" to utwór Reverend Horton Heat. Kawałek wymarzony do
„przytulanych" pląsów.
„Tak Czy Nie" był mi również znany wcześniej z
„Garażu", ale w porównaniu z tamta wersja ta brzmi zdecydowanie lepiej.
Panowie postawili sobie wyzwanie nie lada i grając „Blue
Moon" postanowili zmierzyć się z samym Królem. Według mnie wychodzą z tej
potyczki obronna ręka, bo o ile oryginał podoba mi się tak sobie, to ta wersja
niezwykle mi pasi.
„Love At First Bite" jest kolejnym, po „Graveyard
Stroll", numerem, któremu za sprawa tempa i tekstu bliżej do klasycznego
psycho - niż do rockabilly.
Kawałek „Gdzie ona jest?" jest chyba najbardziej
„Partyjnym" utworem granym przez Komety i sprawia wrażenie jakby był
odrzutem z sesji do „Żoliborz-Mokotów".
Na deser dostajemy jeszcze jeden cover. Tym razem jest to
„Runaway" Dela Shannona, tylko że w tym akurat wypadku uważam, że
pierwotna wersja była o wiele lepsza...
I to by było na tyle... 10 piosenek, 20 minut muzyki (jak
lata 50-te to lata 50-te kiedyś na winyle mieściło się niewiele więcej). Aaaaaa
nie przepraszam.... Jeśli będziemy wystarczająco cierpliwi i będzie nam się
chciało wysłuchać 20 minutowej ciszy (ew. możemy też być niecierpliwi i
przelecieć tą pustkę przy pomocy klawisza ze znaczkiem „>>" ;)), to
będziemy mogli jeszcze poznać utwór pt. „Komet Attack", który jest niczym
innym jak 20 sekundową rejestracją „dźwięku spadających komet" z perkusją
w tle. Nie pytajcie mnie po cholerę znalazło się toto na płycie i po co ta
dluuuuuugasna cisza. Może lepiej było by wcisnąć w tym miejscu rewelacyjna
wersję „Telewizji", albo po prostu dograć jeszcze parę kawałków, na które
jak sadze, pomysłów Kometom nie brakuje.
Reasumując jest to płyta z muzyka, której wcześniej w Polsce
nie było i wydaje mi się, że i później nie będzie, ponieważ Komety maja coś,
czego brakuje wielu innym kapelom. Wiedzą co chcą grać, wiedzą jak, a co
najważniejsze umieją to robić. Idealna muzyka na wiosenne noce. Amen.
[Wrzosek]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz