Jak przez lata na rodzimej scenie psychobilly niewiele się
działo to w pewnym momencie sypnęło jak z rogu obfitości. Trzecią polską
kapelą, która nagrała płytę długogrającą była Stan Zvezda, a premiera owego
wydawnictwa, zatytułowanego Bal szkieletów, nastąpiła w czerwcu 2003 roku. W
tym wypadku grupa nie musiała pracować nad nowymi kompozycjami, wystarczyło
odbyć podróż sentymentalną w lata 80-te, zrobić wybór kilkunastu numerów i
wejść do studia by nagrać to, co nie było dane im zrobić kilkanaście lat wcześniej.
Cóż, w systemie centralnego planowania zafundowanego przez komunistycznych
aparatczyków, nie byli oni jedynymi, którzy nie mogli wydać oficjalnie swoich
kompozycji. Niektóre kapele punkowe jak Karcer czy Brygada Kryzys po latach
nagrywały swoje stare kawałki, znane wcześniej z marnej jakości koncertówek i
demówek – rezultat finalny był mocno rozczarowujący, przynajmniej w moim
odczuciu. Na szczęście w przypadku Stan Zvezdy nie wystąpił efekt odgrzanego
kotleta, a Bal szkieletów dobrze oddaje energię jaką warszawska kapela
obdarowywała wówczas publiczność na koncertach. Fakt, płyta nie jest równa, ale
przecież obejmuje numery robione na przestrzeni kilku lat, przez różnych
muzyków i odgrzebane po latach. Osobiście uważam, że najlepiej wyszły kompozycje
będące najsilniej zakotwiczone w stylistyce psychobilly jak Psychoman, Dziki
zachód, Król flipperów etc, a trochę słabiej te z rockowymi ciągotami. Nie
sposób też nie zgodzić się z opisem jaki znajduje się poniżej w temacie tego co
zrobili ze Świętym szczytem Kryzysu – czapki z głów!
Mówią, że do komfortu przyzwyczaić się znacznie łatwiej niż
do niewygody – pozostaję mi się zgodzić z tą mądrością i zamiast ślęczeć
wieczorami nad nową recenzją płyty zaposiłkuję się starą, pióra nieocenionego
Wrzoska ;)
Nie ma czasu na płomienne przemówienia, powiem wiec krótko:
WRESZCIE UKAZAŁA SIE DEBIUTANCKA PŁYTA STAN ZVEZDA. KAŻDY SAJKOBIL W POLSCE
POWINIEN JUŻ JĄ MIEĆ, A JEŚLI JESZCZE JEJ NIE MA TO POWINIEN JĄ ZDOBYĆ W CIĄGU
NAJBLIŻSZYCH 24 GODZIN... a jak nie to nie jest sajkobil tylko, za
przeproszeniem, gamoń. Koniec recenzji.
PS: Ta cześć jest przeznaczona dla tych, którzy jakimś
niesamowitym zbiegiem okoliczności nigdy nie słyszeli ani Stan Zvezdy, ani o
Stanie Zveździe i chcieliby wiedzieć, co to za dziwo i czego maja się
spodziewać po płycie. Niniejszym informuje, iż bend powstał w połowie lat
80-tych i zaczynał swoją karierę grając coś, co potem zaczęto nazywać
HC/punkiem. Po kilku roszadach personalnych styl zespołu uległ całkowitej
metamorfozie i w ten to sposób S.Z. został pierwszym miedzy Odra, a Bugiem
ansamblem wokalno-instrumentalnym grającym psychobilly. Jako, że w tamtych
czasach wydanie płyty przez zespól undergroundowy (uprawiający do tego tak mało
popularne muzykowanie) było delikatnie mówiąc trudnym przedsięwzięciem,
chłopaki poprzestawali na działalności koncertowej. Z powodów rozmaitych grupa
na początku lat 90-tych zawiesiła działalność. Na szczęście w 2001 roku
chłopaki powrócili do grona żywych... teraz dostajemy do łap ich debiutancki album,
a na nim ponad 47 minut „frenzy beat". Żeby wszystko było jasne pierwszy
numer na płycie traktuje o „Psychoman-ie" i jeśli ktoś dotychczas jeszcze
nie wiedział, co to za wynalazek to cale „sajkobili" to teraz powinien
czuć się już uświadomiony. Chłopaki jadą w stylu typowym dla prekursorów całego
nurtu. Jacek śpiewa bez niepotrzebnego szarżowania i bez często spotykanej
„sajkowej" maniery i chwała mu za to. Gitara jedzie fajnie, rock’n’rollowo
bez popadania w metalowo-hardcorowe klimaty, może troszkę za bardzo jest
schowana za sekcję rytmiczną (a może tylko marudzę?). Bas ustawiony został tak,
że gdyby nie brak charakterystycznego „klapania" można go czasem pomylić z
kontrabasem. Największym zaskoczeniem dla mnie, jest jednak perkusja, za którą
zasiadł Fala. Pałker z niego wyśmienity i wszechstronny (w końcu gra w Houku i
Falarku o czymś świadczyła), ale można się było obawiać czy nie zacznie chłopak
za bardzo kombinować i nagle z r’n’r zrobi się funk czy jakiś inny industrial.
I tu słowa szacunku, bo to, co i jak tow. Falkowski zagrał, to naprawdę kawał
dobrej roboty.
Utwory na płycie podzieliłbym pod względem klimatu na trzy
kategorie: - te bardziej skoczne i radosne w stylu Long Tall Texans czy King
Kurt („Psychoman", „Dziki zachód", „Vampir", „Ona to lubi",
„Maszyna czeka już", „Walkie Talkie", „Król Fliperów", „Bal
szkieletów"), - mroczne i niepokojące w stylu Frenzy lub wczesnych dokonań
Meteors („Dziwny Gość", „Harley", „Ja Kocham Cię", „Sex, Drugs
& Rock’n’Roll"), - i inne trudne do sklasyfikowania: „Krew" i
„Walcz”, w których słychać trochę echa punkowych fascynacji zespołu; „Tak
naprawdę”, który jest typowa rockowa ballada, której nie powstydziłyby się
Wilki czy inna IRA i który chyba najbardziej odstaje od klimatu całej płyty,
narzekać jednak nie będę, bo sentymentalny ze mnie typek, a ten utwór bardzo
miło mi się kojarzy. Pozostają jeszcze covery, wśród których znalazły się
„Miserlou”, czyli surfowy motyw spopularyzowany w „Pulp Fiction"; „Idę po
ulicy”, czyli kawałek wspomnianych wyżej LTT z polskim tekstem i „Święty
szczyt" Deadlock-u/Kryzysu. Za ten ostatni numer przyznaje S.Z. kolejny
plusik, bo w oryginale nigdy za nim nie przepadałem, a gdyby mi ktoś
powiedział, ze można z niego zrobić taki pyszny rockabillowy kawałek to bym nie
uwierzył... teraz już wierze. Ta płyta Stan Zvezda udowadniają, że nie zebrali
się tylko po to, żeby nagrać stary materiał z pobudek
sentymentalno-wspominkowo-kombatanckich, bo widząc (a raczej słysząc) z jakim
entuzjazmem podchodzą do grania i jaki w nich jeszcze tkwi potencjał można
przewidywać, że jeszcze zdrowo namieszają i co najważniejsze dadzą solidnego
kopa polskiej scenie psycho.... i o to chodzi, i o to chodzi.
(Wrzosek)
Gdybym miał się pokusić o porównanie trzech pierwszych
polskich płyt w stylistyce sajko, to bym strzelił sobie w obie stopy naraz. One
są nieporównywalne, każda jest na tyle inna stylistycznie od dwóch pozostałych,
że przypominałoby to pamiętne rozważania o wyższości Świąt Bożego Narodzenia
nad Świętami Wielkanocy z Powtórki z rozrywki. Każda jest dobra, momentami
bardzo dobra, do realizacji trudno się przyczepić, do pomysłów też, no może
tylko do okładki Balu szkieletów, która jest koszmarna. Jak to wyglądało na
tle tego co się nagrywało na świecie? Zupełnie nieźle, może nie ścisła czołówka,
ale jednak w tym czasie wychodziło naprawdę dużo świetnej muzy spod znaku
psychobilly. Mimo, że zasadniczo większość numerów z tych trzech produkcji była
śpiewana po polsku odnotowano ich wydanie na zachodzie, który zazwyczaj
ignorował nieangielskojęzyczne produkcje. Zaowocowało to koncertami Komet w
Berlinie i trasą Robotix po Niemczech. Odzew na forum Madmana też był
pozytywny, choć w sumie umiarkowany. Pamiętam jeszcze taką sytuację,
uprzedzając nieco fakty, że w 2004 będąc na sajkofeście w Speyer, razem z
Patrykiem leźliśmy między samochodami sajkowców obozujących pod halą
koncertową, a tu nagle z jednego auta znajome dźwięki – Niemcy puszczają sobie Kosmiczną Odyseję Helvisa. Zgadaliśmy do nich i okazało się, że była z nimi
jedna laska polskiego pochodzenia, która skołowała płytę, a ta zrobiła furorę
wśród jej kumpli.
Wracając do Polski i Stan Zvezdy to grupa do studia
wchodziła już w nowym składzie – Korkosza, perkusistę z oryginalnego składu z
lat 80-tych zastąpił (chyba na początku roku 2003) inny weteran warszawskiej
sceny undergroundowej Fala. Był to bardzo sympatyczny, aczkolwiek czasami mocno
nieogarnięty gość, który wszakże na perce grał niesamowicie – właśnie z nim w
składzie Zvezda zagrał rewelacyjny koncerty na czerwcowym CookKing Clash w CDQ,
a z równą petardą pojechał tego dnia też Robotix. To w ogóle była ciekawa
impreza (a w zasadzie jej czwarta edycja), jak sama nazwa wskazuje, mająca
związek z kuchceniem. Jak to się odbywało? Ludzie gotowali w domu swoje
specyjały, które często biły na głowę to co podawano w drogich restauracjach, a
następnie udostępniali za free przybyłej publiczności. Przed klubem była
porozstawiana całkiem pokaźna liczba stolików z takim domowym jadłem, przy
których wszakże kłębił się dziki tłum i dopchanie się do jakiejkolwiek
degustacji przypominało walkę o wolne miejsca w tramwaju w godzinach szczytu. A
po szamce w klubie odbywał się koncert – akurat podczas czerwcowej edycji
CookKingu grały kapele sajko, czyli Zvezda i Robotix, wypadając naprawdę
rewelacyjnie. Kilka tygodni wcześniej na imprezie Old School Party Robotixy
odwaliły również niezgorszy kawałek sztuki występując w 15-osobowym składzie,
bo warszawska Wreckin Krew spontanicznie dokonała abordażu sceny i zatrudniła
się w rolach chórków kapeli. Tak sobie myślę, że pod względem spontanu,
energii, zabawy, atmosfery, czy relacji z kapelami to właśnie w 2003 roku
koncerty polskiego sajko były najlepsze. To w ogóle były złote czasy,
szczególnie dla Warszawy, bo koncerty w klimacie odbywały się wtedy na okrągło.
A ekipa sajkowa była wtedy bardzo zintegrowana i jak akurat nic nie grało to na
porządku weekendowym były mitingi w kuflotekach, których ilość w stolicy była
już naprawdę zadowalająca w przeciwieństwie do cen, które mocno przewyższały
średnią krajową, nie mówiąc już o tym, że miejsc w klimacie praktycznie nie
było w ogóle. Teoretycznie najbliższej ideologicznie nam było do pubu
Rock’n’Roll przy Mokotowskiej – praktycznie vis a vis Remontu, w którym
odbywały się pierwsze sajkowe koncert Stan Zvezdy w latach 80-tych. Ale taki to
był rock’n’roll jak punk z zespołu Lady Pank, jednym słowem zbieżność nazwisk
całkowicie przypadkowa – no na początku mieli tam jeszcze jakieś ambicje, do
wystroju użyto obrazków z Marylin, Jamesem Deanem itp., kupli trochę składanek CD
w taniej płycie z r’n’rollowymi klasykami i chyba na tyle. Później nawet to
zaczęło zanikać – raz jak Wino przyszedł na bro wraz ze znajomymi Niemcami
odwiedzającymi Warszawę to leciała akurat typowo radiowa popowa sieczka, więc
poprosił o puszczenie coś nawiązującego do nazwy pubu. W odpowiedzi usłyszał,
że teraz nie puszczają rock’n’rolla… bo są wakacje – nie wiem jak mądrą trzeba
mieć głowę, by wyprowadzić taki wniosek przyczynowo-skutkowy... Jednym słowem
bez owijania w bawełnę, ani wełnę, pub Rock’n’roll był przybytkiem dość
gównianym i ratowało go głównie to, że ceny piwa nie przekraczały
skandalicznego poziomu. Miejsce upodobali sobie również młodzi metalowcy, nam
nie przeszkadzali w picu, my im też. W sumie większość metaluchów jakich
spotkałem to byli spoko ludzie, poza paroma kutasowatymi wyjątkami, a przy
bliższej gadce to oni te satanikowe i monsterowe klimaty traktowali z takim
samym przymrużeniem oka jak sajki. Drugą chętnie odwiedzaną knajpą w tym czasie
był Łysy Pingwin na Ząbkowskiej, w 95% pewnie dlatego, że pracował tam Maciek
Kerniak, czyli swój człowiek, który nie miał nic przeciw spontanicznemu
sajkowemu koncertowi życzeń – znaczy się jak my tam siedzieliśmy to leciało
głównie psychobilly. Z drugiej strony na praskie Szmulki nie każdy miał blisko,
a warszawiacy z lewego brzegu jakoś mają awersję do przekraczania Wisły ;)
Szmulki zresztą jak najbardziej słusznie (nie)cieszyły się opinią wyjątkowo
nieprzyjemnej dzielnicy, gdzie przestępczość przewyższała statystki z kilku
spokojniejszych województw razem wziętych. Miałem z tych okolic paru znajomych
i klimaty były tam naprawdę pocieszne – np. w okresie kiedy była jeszcze
obowiązkowa służba wojskowa armia nie była w stanie dostarczać tam wezwań po
tym jak ich „emisariuszy” kilkakrotnie obiła kijami kilkudziesięcioosobowa
banda. Na początku XXI wieku cała Praga zaczęła się stopniowo zmieniać, gdy ze
względu na niskie czynsze zaczęła tam powstawać coraz większa liczba klubów,
knajp, pubów, a dzielnica stopniowo się uspokoiła, choć akurat Szmulki
zachowały swój wredny charakter, gdzie ludzie mają kraty w oknach do trzeciego
piętra włącznie. Raz czy dwa razy jak siedzieliśmy w Pingwinie wbijały się do
pubu gruboszyjne drechy, rozglądały się w lekkim szoku i szybko się wybijały z
powrotem zdegustowane muzyką ;) Po jakimś czasie Maciek przestał tam pracować,
więc jeżdżenie na Ząbkowską straciło sens.
Szmulki, Ząbkowska, po lewej kamienica z Łysym Pingwinem (fot. mapy.google.pl)
Od biedy w klimacie była też knajpa
w Landzie na Służewiu, a szczególnie C-45 na Piaskach, ale obie były zbyt
daleko od centrum na stałe miejsca spotkań. Pozostawały więc jeszcze speluny w
rodzaju Dolce Vita czy Wędkarskiego przy Marszałkowskiej, gdzie już wczesnym
popołudniem było siwo od dymu, a o miejsce siedzące było równie łatwo co w
tramwaju o ósmej rano. Nie lubiłem żadnej z nich, ale przynajmniej tanio lali
piwo – szczególnie do Dolce Vita miałem uraz po awanturze z drechami i menelami
jeszcze ze skinowskich czasów – pierwsze starcie wyszło nam niczym operacja
Barbarossa – całkowitym rozgromieniem sił przeciwnika – niestety przeciwnik był
tubylczy i szybko otrzymał posiłki w rezultacie czego operacja Barbarossa
zaczęła przeradzać się w Stalingrad i przed ostateczną klęską uchroniły nas
migające światła policyjnej suki, z której wysypały się siły prawa i porządku.
Była jeszcze ta buda zbita z dykty vis a vis obecnej Wieżycy (ta z toi-toiem obitym dla odmiany boazerią). W pewnym momencie też cieszyła się sporą popularnością.
OdpowiedzUsuńfaktycznie była - ogrzewana kozą z jakimś podejrzanym piwem - kujawiak czy jakoś tak ;) w zimie w tym tojtoju było jak w komorze kriogenicznej, wysikanie się tam stanowiło akt wyjątkowej odwagi.
UsuńZimą w tojtoju, to było jak w połączeniu komory kriogenicznej z sauną, bo w środku zimno, a jak człowiek zaczynał lać i pojawiała się gwałtowna różnica temperatur, to rozpoczynał się proces skraplania, a para unosiła się ku górze, więc trzba było szczać patrząc w sufit, żeby ta żółta chmurka nie osiadła na gębie. :/
UsuńKiler to się chyba nazywało. Pamiętam ten przybytek z naszych, moich i Łukiego, bytności na weekendach alkoholowo - koncertowych w Warszawie. A zimą to się chodziło lać do parku poniżej tej budy.
Usuń