Przy takich
wspominkach zazwyczaj pojawia się fundamentalne pytanie o kolejność poruszania
kolejnych wątków, co jest sprawą z góry przegraną, bo wszystko przelewa się
dosyć płynnie, więc wykonamy teraz zgrabną (albo i nie) woltę wracając do
końcówki 1997 roku. Wczesne koncerty sajkowe Stan Zvezdy zaliczyłem w latach
80-tych bez silniejszych wzruszeń, następne, Demented i Mad Sin, trochę „przy
okazji” 10 lat później. Pierwszą imprezą psychobilly, która była celem samym w
sobie okazało się sylwestrowe party w Berlinie żegnające rok 1997, a witające 1998, na
którym grać miał Mad Sin oraz trzy inne lokalne kapele – Notorious Deafmen,
Eddyhez i Church of Confidence. Samo sylwestrowanie za granicą mieliśmy już
zaliczone w czeskiej Pradze, rok czy dwa lata wcześniej. Zapamiętałem z tego
jedną cenną wskazówkę – jak się budzisz o 5 rano na ławce w pubie z kacem
wielkości tyranozaura, na dworze jest minus 10, a do własnego łóżka
odległość wynosi 12 godzin jazdy pociągiem – to nie jest dobrze. Do Berlina
wybraliśmy się ekipą 5-osobową w składzie: Magda, Piter, Wino, Goszczyniak oraz
laska Goszczyniaka, która sprawowała ową funkcję na tyle krótko, że nie pomnę
jej imienia. Tradycyjnie pkp do granicy, a potem na bilet grupowy. Pogoda na
miejscu była chyba z 10 stopni cieplejsza niż w Warszawie, na tyle przyjemna,
że mimo środka zimy można było sobie znaleźć ławeczkę pod pozbawionym liści
drzewie, wypić piwko z supermarketu i zagryźć falafelem od Turka.
Paradoksalnie od
końcówki lat 90-tych aż do wprowadzenia waluty wymawianej jako ojro Niemcy pod
wieloma względami były relatywnie przystępnym krajem jeśli chodzi o wypady
imprezowe. Ceny piwa w marketach były chyba nawet tańsze niż w Polsce. Falafel
czy kebab były dwa razy droższe, ale za to trzy razy większe i tysiąc razy smaczniejsze,
więc żarcie też nie stanowiło problemu. Liczne promocyjne bilety czyniły, że
podróżowanie u zachodnich sąsiadów nie drenowało portfela. Po samym Berlinie
jeździło się na bilet „roczny-niewidoczny”, jako, że w pociągach i metrze
kanary chodziły w mundurach, więc się ich widziało z odległości trzech rzutów
beretem. Albo na piechotę jako, że większość koncertów miała miejsce na
dzielnicy Kreuzberg lub w jej okolicy, czyli 15 minut niespiesznym krokiem od
Eastbanhofu (w skład którego wchodził tani supermarket), gdzie dojeżdżały
pociągi od granicy. Sam Kreuzberg to dzielnica byłego Berlina Zachodniego,
czyli tej części świata gdzie towary po prostu kupowało się w sklepach, a nie
wystawało w kilometrowych kolejkach. Jego specyfika polegała na tym, że większość
mieszkańców stanowili Turcy i Kurdowie oraz wszelkiej maści miejska cyganeria
oraz subkultury. A to miało z kolei skutek w sporej ilości tanich knajp i
klubów organizujących koncerty muzyki undergroundowej. Choć z perspektywy lat
tak naprawdę to dopiero dzisiejszy Kreuzberg wydaje się istnym zagłębiem knajp
i klubów skupionych głównie wokół Oranienstrasse, a wieczorne życie jest tam
bez porównania żywsze niż 15 lat temu.
Koncert miał miejsce
w klubie Fabulous Trash, zaraz przy Oranienplatz, na którym z kolei znajdowały
się ławki, drzewa i krzaki – jednym słowem tereny zielone, które wszakże o tej
porze roku miały kolor szarobury. Korzystając z (przed)wiosennej pogody można
było spokojnie wypić piwko bez wyszczękiwania zębami polki galopki. W pewnym
momencie napatoczył się Turek z jakąś psiną, której zaczęliśmy rzucać patyki.
Psina okazałą się amstafem, co nam nic nie mówiło, bo ta rasa była wtedy
jeszcze rzadkością nad Wisłą, ale szczęśliwie krwiożerczych instynktów nie
wykazała, a raczej była zachwycona zabawą. Turek przysiadł się na chwile,
poprosił o fajka i zaniemówił, bo Goszczyniak wyciągnął ramkę Sobieskich. – To
przecież jest ten słynny polski król, który pokonał naszego wielkiego wezyra
pod Wiedniem! – był wyraźnie rozanielony, że może wypalić szluga od polskiego
władcy ;).
Oranienplatz (fot. http://o-blog.zoom-berlin.com)
Po zmroku pogoda
zrobiła się mniej łaskawa, więc przenieśliśmy się z ławki na schody klatki
kamienicy, w której znajdował się klub, zasadniczo zajmując się dalej tym
samym, czyli gawędowaniem przy piwie. Po jakimś czasie do klubu zaczęli ściągać
sajkowcy i sajkówy, a kiedy przyjechały kapele uznaliśmy, że czas wbijać się do
środka – musiało to być koło 21, może trochę wcześniej. Jeżeli nie doszło u
mnie do memory error to na koncercie jakiś tłumów nie było, niecałe 200 osób,
za to głównie ludzie mocno w klimacie. Nie licząc występujących kapel dwie
rzeczy zrobiły na mnie wrażenie: laski i muza puszczana przez DJa. Jeśli chodzi
o muzę to moja skromna kolekcja pirackich kaset dawała mi jakieś pojęcie o tym
czym jest psychobilly, ale mnóstwa kapel jeszcze wtedy po prostu nie znałem.
Więc jak zaczęła się didżejka to się podnieciłem jak kot na kocimiętkę i na
zmianę męczyłem Wina i Magdę: – O kuźwa, ale numer, ale kontrabas chodzi!, – A ten jeszcze lepszy, jaka petarda!, – Ile tego jest, skąd to przegrać!?.
Druga rzecz jaka mnie lekko zszokowała to jak były poodstawiane
przedstawicielki płci pięknej. W Polsce dziewczyny z subkultur, poza
nielicznymi wyjątkami, raczej stroniły od ortodoksyjnego wyglądu, w Niemczech
wręcz przeciwnie, ale wcześniej jeździliśmy na koncerty skinowskie i punkowe.
No i powiedzmy to sobie bez ogródek, styl skinhead nie daje laskom zbyt
wielkiego pola do popisu. Pewnie, że jak dziewczyna jest ładna to i w
bryczesach będzie dobrze wyglądać, ale te skinowskie fryzury na małpę, koszulki
polo, sweterki w serek i białe skarpetki… no szału nie ma. Cały sex appeale
tego stylu jest lokowany w kabaretki i miniówki w szkocką kratę – tyle, że
później każda na siebie to wciska i na takim skafeście uniformizacja była jak w
wojsku. Z niemieckim pankówami sprawa przedstawiała się w sposób trochę
bardziej złożony – były i ekstralaski ubrane i ostrzyżone naprawdę odjazdowo,
że ciężko było wzrok oderwać, ale raczej dominował styl skłotersko-menelski.
Pejoratywne określenie tej subkultury – „brudasy” – w Berlinie nabierało
zupełnie nowego wymiaru. Widziałem tam punkówy, przy których grochowscy czy
prascy pijaczkowie to czyściochy ubrani jak spod igły. Jak sobie teraz myślę,
to dziewczęce wersje stylu skinowskiego czy punkowego to po prostu mutacje
wersji samczych. W sajko, które gdzieś tam korzeniami tkwi w stylu rockabilly z
lat 50-tych, jest jednak dużo wyraźniejsze rozgraniczenie między modą męską i
żeńska. Szczególnie teraz, bo mam wrażenie, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat
sposób ubierania się ludzi związanych z subkulturą psychobilly uległ wyraźnym
zmianom. Jeśli miałbym pokrótce te zmiany opisać to rzeka zaczęła płynąć z
powrotem do źródła – styl psychobilly utracił część swojej różnorodności,
punkowej odjazdowości oraz oryginalności i poszedł w kierunku rockabilly.
Szczególnie jeśli chodzi o płeć piękną. Z jednej strony kusi mnie, żeby
pociągnąć ten wątek, z drugiej trochę ni w pięć, ni w dziewięć wyjeżdżać teraz
z tym. Poprzestanę więc na tym, że jak patrzę na stare zdjęcia koncertów psycho
z lat 80-tych i początku 90-tych, a także widzę jak teraz ludzie wyglądają na
koncertach, to właśnie okres przełomu wieków przyniósł największą różnorodność
fryzur i ubiorów wśród sajkowców obojga płci. To właśnie zrobiło na mnie takie
wrażenie na tej sylwestrowej imprezie – jak te kilkadziesiąt lasek poruszając
się w stylistyce jednej subkultury potrafiło się tak wystroić i wyfryzować, że
każda wyglądała inaczej – od klasycznych rockabillowych sukienek i pantofli,
prze latexy, jakieś kosmiczne buty jak z seriali s-f, creepersy w rozmaitych
wzorach, barokowe suknie, miniówki do pończoch na paskach, czy skórzane
spodnie. I wtedy w przeciwieństwie do czasów obecnych zupełnie powszechne były
quiffy u lasek, też w przeróżnych wariantach, długościach i kolorach. Szczerze
powiedziawszy to ze śmiałością u mnie różnie bywa, ale wtedy jakaś bezczelność
we mnie się obudziła, pożyczyłem od Wina aparat i stwierdziłem, że muszę
obfotografować co fajniej wystrojone balangowiczki. Podszedłem do pierwszej i z
lekką jeszcze niepewnością zapytałem czy da sobie zrobić zdjęcie. Uśmiechnęła
się szeroko i „oczywiście, tak, tak”. No to już w ogóle się nie obcyndalałem i
całą akcję powtórzyłem jeszcze z 10 razy, a zawsze moje zapytanie spotykało się
z życzliwą aprobatą – kobiety to jednak lubią obiektyw ;) Piracki kalendarz
mógłbym potem z tymi laskami zrobić, no, gdyby nie jedno ale – Wino w drodze
powrotnej był tak zrobiony, że się ledwo ruszał. Co prawda z pociągu udało mu
się wysiąść, ale jego plecak z aparatem i wszystkimi zdjęciami pojechał dalej…
A wszystko przez barmankę, która miała na sobie obcisłe, czerwone, lateksowe
wdzianko ze sporym dekoltem – Wino co chwila latał po nowy browar, by
pozagadywać laskę. O czym jej tam nawijał tego to ja już nie wiem, w każdym
bądź razie, efekt był taki, że jak się złoił to zupełnie zatracił trzeźwość
(nomen omen) oceny. Kręcąc się po klubie z Magdą przydybaliśmy go jak obejmował
czule jakąś średnio urodziwą pannę z 20-kilogramową nadwagą. Widząc nasze zaskoczone
facjaty, nie przestając obejmować gościówy, odparł flegmatycznie – To z
litooości ;)
Eddyhez
Never mind. Nie
pamiętam dokładnie kto grał pierwszy, chyba Eddyhez. Ich produkcje studyjne są
bardzo, ale to bardzo dobre – nazwałbym je nieco dziwnym miksem psychobilly z
klimatami post-punkowymi i gotyckimi, może trochę Nicka Cave'a w tym było. Ale
koncertowo wypadali co najwyżej przeciętnie, tyle to pamiętam. Potem zastąpili
ich na scenie Church Of Confidence, przedstawiciele punk’n’rolla na amerykańską
modłę, czyli stylu, który pod wiślańskie strzechy przebił się chyba jeszcze
później niż sajko – zaprezentowali granie solidne, ale jak dla mnie nieco
sztampowe. Jako trzeci grali Notorious Deafmen, kolejna berlińska kapelka,
proponując takie nieco softowe psychobilly z klawiszami. Niby kopa to jakiegoś
specjalnego nie miało, wokalista z lekką nadwagą i okularkach sprawiał nieco
pipowate wrażenie, ale słuchało się ich naprawdę z przyjemnością. Mad Sin miał
grać dopiero po północy, więc po Deafmenach całe towarzycho wyległo z koncertu
na Oranienstrasse by witać rok 1998. Trochę sztucznych ogni, fajerwerków i
petard, do tego szampan? Tiaaaa… Jak się Turcy i Kurdowie z okolicznych
kamienic rozochocili to miałem wrażenie, że Berlin się pod ostrzałem znalazł.
Po całej ulicy waliły petardy w rozmiarach XXL, fajerwerki bynajmniej nie
strzelały do góry, ale raczej we wszystkich możliwych kierunkach, wszystko
spowił dym z rac. W pewnym momencie trochę wiatr go rozwiał i przecieram oczy,
bo nie wierzę w to co widzę – z kamienicy kilka numerów dalej idzie z góry na
dół czerwona flaga wielkości kibicowskiej sektorówki z Mao Tse Tungiem. W tym
momencie z całej imprezy na ulicy stałem jeszcze ja, Wino, Goszczyniak i paru
innych desperados, reszta chowała się pod ścianą, bo już w powietrzu różne
przedmioty zaczęły fruwać. Jak Oranien przejeżdżała policyjna suka, chyba z
połowy okien poleciał na nią deszcz petard, tudzież innych przedmiotów, które
domownicy akurat uznali za zbędne.
Church Of Confidence
Notorious Deafmen
Po atrakcjach
pirotechnicznych przyszedł czas na główną atrakcję wieczoru, czyli Mad Sin.
Kofte wyleciał na scenę przebrany za japońskiego kamikadze (a są nie-japońscy?)
i zaczęło się. Okazało się, że występ z Lipska to nie był jednorazowy wyskok –
ta kapela to była wówczas petarda mocniejsza od tych odpalanych przed chwilą
przez Turków. Wrecking nie był jakiś porażający – bawiło się z kilkanaście
osób. Wino był już w takim stanie, że i przy Urszuli Sipińskiej by pogował, ja
w niewiele lepszym, więc do zabawy zapraszać nas nie było trzeba. Kondycja
wówczas dopisywała i większość koncertu hulaliśmy się pod sceną. W tych latach
obaj regularnie łaziliśmy na mecze warszawskiej Polonii, która wcześniej grała
głównie w niższych ligach przeciw takim sławom jak Pomezania Malbork czy
Błękitni Kielce. Kibice Polonii w tym okresie nie lubili się z kibicami Siarki
Tarnobrzeg i przy okazji meczów z tym klubem skandowali „Siara, Siara, kurwa
stara!” oraz „Kukiełka to kondon, kondon” – to z kolei na najlepszego piłkarza
Siarki, który, wierzcie lub nie, naprawdę nazywał się Kukiełka. Nie wiem co nam
odbiło w przypływie dobrego humoru, ale nagle zaczęliśmy się wydzierać na tym
koncercie o tej „Siarze” i kim jest Kukiełka. Śmieszne, bo parę lat później
Ewka – Crazy Seniorita (która w międzyczasie też przekabaciła się na sajko), mieszkała
jakiś czas w Berlinie i przy jakiś baletach wokal Mad Sina wspominał ten
koncert sylwestrowy i polskich skinów, którzy śpiewali jakieś dziwne piosenki
;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz