Można powiedzieć, że
koncertowo rozpocząłem z grubej rury – w maju 1997 udało mi się na scenie
zobaczyć Demented Are Go! Zresztą w sposób zupełnie nie zaplanowany i
przypadkowy, a skoro czas nie goni to pozwolę sobie całą rzecz opisać na tyle,
na ile dziury w pamięci pozwalają.
Po roku 1989, kiedy
komunistyczne dyktatury padały w Europie niczym kolejne kostki domina,
podróżowanie na Zachód stało się nagle zupełnie naturalna sprawą, a urealnienie
wartości złotówki sprawiło, że można było sobie też pozwoli na wyjazd w innym
celu niż handlowym. W 1994 pierwszy raz pojechałem (z całkiem liczną załogą z
Warszawy) na koncert w Niemczech, mianowicie ska-festiwal w Poczdamie i do 1997
zdążyłem już kilka podobnych imprez zaliczyć. Pamiętam nawet, że na ska-feście w
1996 znalazłem ulotkę o koncercie King Kurta i Long Tall Texans, który jednak
był robiony gdzieś w zachodnich Niemczech, a poza moją ówczesną sympatią,
Magdą, nie było chętnych na tego rodzaju wypad. Jedynym zyskiem było zrobienie
sobie metodą DIY znaczka Kurtów, bo na ulotce widniało ich logo. Technika
domowej przeróbki znaczków została wymyślona w okresie ”oiowym”, kiedy braki na
rynku były niwelowane w następujący sposób: kupowało się za parę groszy znaczek
jakiejś badziewnej kapeli, delikatnie zdejmowało z niego folię, a następnie
nakładało własny wzór odbity na ksero i ponownie, z kunsztem średniowiecznych
mistrzów, nakładało folię z powrotem. Efekt finalny dawał jako tako radę, w
sumie i tak znaczki się szybko gubią ;).
Wracając do głównego
wątku to w 1996 albo 97 robiłem wywiad do skino-punkowego zina Przepraszam czy
tu biją? ze szwajcarską kapelą Vanilla Muffins, a kiedy się okazało, że
popularni wówczas przedstawiciele „sugar-oi!” grają w Hamburgu z Bruisers i
Braindance padł pomysł by zorganizować ekipę na wyjazd. Tradycyjnie pierwszym
chętnym do koncertowych wojaży był Wino, który podobnie jak ja ma (a
przynajmniej miał) podróżniczego bakcyla, a ostatecznie pojechał jeszcze
Goszczyniak alias Gnoju oraz dwie laski z naszej ekipy – Aśka i Dżastin.
Generalnie to
większość wyjazdów koncertowych, czy to do Niemiec, Czech, czy gdzieś w Polskę,
miało jeden wspólny mianownik – mianowicie podczas drogi, przed koncertem, w
czasie koncertu i w drodze powrotnej alkohol lał się szerokim strumieniem, ale
podczas wyprawy do Hamburga doszło do prawdziwej powodzi, a „strumień”
przekroczył wszystkie stany alarmowe. Policzyłem potem po powrocie, że wypiłem
w ciągu 24 godzin jakieś 20 browarów – teraz już po połowie tego nadawałbym się
na 3 tygodnie sanatorium. ;) Jako, że nikt z nas nie był przy kasie jedynym
tanim sposobem dotarcia do zachodnich Niemiec (poza stopem) był kolejowy
przejazd kombinowany – tzn. do granicy za pomocą pkp, a potem dojczebanami na
Wochenedneticket, na którym przez dwa dni grupa do 5 osób mogła jeździ za
niewielką sumę regionalnymi pociągami po całych Niemczech. Nam po całych nie
było trzeba, byle do Hamburga – nawet w miarę sprawnie to poszło biorąc pod
uwagę, że mieliśmy ze trzy przesiadki, a cały czas łoiliśmy piwo. Do ostatniego
regionala wsiadła 30-osobowa ekipa niemieckich panczurów i nasze łyse głowy z
miejsca wzbudziły ich zainteresowanie. Wysłali paru zwiadowców, a ci jak się
zorientowali, że gadamy po polsku, nie bardzo wiedzieli jak dalej wypełnić
swoją misję, aż w końcu jeden zapytał „no nazi?”, na co zgodnie z prawdą
odpowiedzieliśmy „no nazi” i wymieniliśmy się z pankami jedno królewskie za
jednego berlinera.
W Hamburgu byliśmy
nieco po południu, szybko znaleźliśmy market z tanim bro, zjedliśmy turka i
ruszyliśmy na dzielnice St. Pauli, gdzie miejscowy FC (słynny raczej z
antyfaszystowskich fanów niż z wyników sportowych) grał właśnie mecz z Borussią
MG. Pod stadionem zastaliśmy liczną grupę skinów, za to nie zastaliśmy biletów. Bramkarze okazali się nieprzekupni, a biorąc pod uwagę
promile w organizmach, pierwsze próby nielegalnego sforsowania ogrodzenia
stadionu wyglądały jak w komedii splapstikowej, jak jeden się wdrapywał to
drugi właśnie spadał na tyłek. Wreszcie 20 minut przed końcem udało mi się
sforsować siatkę, a bramkarzy, którzy ruszyli za mną w pogoń, zmyliłem nurkując
w tłum ultrasów Borussi. Po meczu poszliśmy z miejscowymi skinami do
znajdującej się nieopodal klubowej knajpki. Barman przywitał nas piwami i
muzyką 4-Skins, co w zupełności spełniało nasze oczekiwania. W pewnym momencie
zrobiło się zamieszanie, ludzie wybiegają na zewnątrz, jakieś krzyki tyle, że
po niemiecku, ale jak barman zaczął wyciągać spod lady pałki i wręczać je
bywalcom pubu, tłumaczyć nam już nie było trzeba „co i zaś”. Natomiast „z kim”
było póki co kwestią drugorzędną. Złapałem za jeden z kijów i na dwór, a tam
chaos, bieganina, zaś zadyma okazała się być toczona z policją, co mnie lekko
skonfundowało, bo ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem to miś wbity do paszportu
(tak wyglądał oficjalny zakaz wjazdu do Niemiec dla zagraniczny
troublemakersów). Stanąłem z głupia frant w środku bieganiny, nagle ktoś mnie
klepie po plecach. Odwracam się, a tu niemiecka policjantka coś do mnie
szwargocze zdenerwowanym głosem – nie znam niemieckiego, ale uznałem, że mówi
„proszę zanieść ten kij, który pan trzyma, z powrotem do knajpy i napić się
piwa”, co niezwłocznie uczyniłem. Po awanturze jakiś skin o złotym sercu
postanowił zawieźć autem warszawską ekipę wyjazdową na koncert, a biorąc pod uwagę
nasz stan był to chyba jedyny sposób byśmy tam w ogóle dotarli.
Na miejscu
dowiedzieliśmy się, że w tym samym klubie gra tego dnia również Demented Are
Go, Wino jako urodzony poliglota zaraz zagaił gadkę z miejscowymi sajkowcami. W
międzyczasie pojawiło się dwóch gości z lokalnej kapeli oiowej Smegma, z
którymi też ucięliśmy sobie przyjemną konwersację. Po chwili spotkaliśmy
Laurenta ze Skaferlatine od którego usłyszeliśmy smutny njus, że z trasy odpadł
norweski Braindance, po tym jak przed berlińskim koncertem Turcy ożenili kosę
jakiemuś skinowi. Zamiast tego miał grać Charge 69, w którym udzielał się
właśnie Laurent. Spotkanie sympatycznego Francuza miało też i swoje negatywne
strony – dopiero co lekko odtajaliśmy od tego tankowania, a już chłopaki z Chargu
ciągnęły nas na backstage, gdzie zaczęło się opróżnianie zapasów piwa
przygotowanych dla kapel. W rezultacie w minutę dziesięć znowu byliśmy
zrobieni. Na koncert większość z nas weszła za darmochę dzięki Collinowi z
Vanilli, z którym wcześniej korespondowałem – chłopak wydawał się być lekko
zażenowany naszym stanem, ale kurtuazyjnie tego nie okazywał. ;)
Wina na ten
punkowo-oiowy gig musiałem praktycznie wnosić jak ciężko rannego, w dodatku po
negocjacjach z bramkarzami, bo po pijaku kupił bilet na imprezę sajko. Pierwszy
grał Charge 69, a publikę dało się wtedy policzyć na palcach, no powiedzmy obu
rąk. Trochę się pobawiliśmy, wyszliśmy na zewnątrz i wtedy zorientowałem się,
że w drugiej sali zaczął się właśnie set Dementedów.
Z ciekawości zacząłem zerkać
przez otwierające się co chwila drzwi. Bramkarz, który pilnował wejścia, na
chwilę odwrócił się by kogoś zawołać, co mnie sprowokowało by korzystając z
jego nieuwagi bezbiletowo wniknąć do środka.Muza
Walijczyków była mi już wtedy zupełnie znajoma i wielce dla ucha miła (kurcze
Walijczyków, jak Shakin' Stevens – a jakże – pierwszy gitarzysta D.A.G., Dick
Thomas, grał na basie na debiutanckiej płycie Stevensa z 1978 roku ;)).
Oprócz koncertowego wideo, o którym wspominałem wcześniej, przegrałem od Pegaza
ich The Best zawierający prawie w komplecie dwie pierwsze płyty oraz wydane na
jednym CD The Day The Earth Spat Bloood i koncertówkę Go Go Demented.
Trochę lat od tego czasu minęło, a ciągle jest to dla mnie top sajkowej muzyki.
Natomiast średnio mi się podobała ich najnowsza wówczas produkcja – epka wydana
zaledwie rok przed rzeczonym koncertem I Wanna See You Bleed. Pierwsza rzecz
jaka mi się rzuciła w oczy to, że miejscówka jest nabita ludźmi – co było
przyjemnym kontrastem do pustek na Chargach w sali obok. Dwa to, że sajkowcy
liczną grupą ostro bawili się pod sceną, co było kolejną miłą odmianą od
punkowego gigu. Wokalista Sparky, z zielonym quiffo-irokezem, w skórzanych
spodniach miotał się po scenie, kapela wycinała ostro i na temat, wrecking pit
mielił się równo pod sceną. Oglądałem to wszystko z lekka opadniętą koparą – to
właśnie było to, co mnie zachwyciło w sajko na tych wideo koncertówkach trzy
lata wcześniej. Czekałem na mój ulubiony Pervy in the Park i gdybym miał się
porównać do samochodu to bym powiedział, że czułem się jakbym jechał na oparach
benzyny. W nabitej na ful sali temperatura zrobiła się jak w piecu
martenowskim, a powietrze zaczęło się skraplać po ścianach. Mój organizm
pozbawiony snu i będący na intensywnej diecie z piwa nie chciał się zaadaptować
do warunków panujących na koncercie i po pół godziny stanąłem przed dylematem –
koncert jest wyrąbany w kosmos, ale jak się z niego zaraz nie wymiksuję to będę
się musiał położyć (żeby jeszcze było gdzie…). Ostatecznie przeważyło to, że w
drugiej sali zaczynała grać Vanilla, którą jakoś głupio było odpuszczać, skoro
dzięki ich uprzejmości wszedłem na ten punkowy koncert za darmo. Z bólem serca
opuściłem występ Demented, głowa pod kran z zimna wodą, na 5 minut na dwór by w
ramach kuracji pooddychać świeżym powietrzem i teraz na Vanillę.
W międzyczasie na
koncert dobiło już więcej ludzi, ale porównując do imprezy sajkowej wciąż były
puchy. Pod sceną zresztą większość bawiących stanowiła ekipa warszawska.
Wprawialiśmy grających Szwajcarów z lekkie zdumienie tym, że znaliśmy większość
ich numerów i w miarę swoich skromnych możliwości śpiewaliśmy razem z kapelą.
;) W pewnym momencie jednak zmęczenie wzięło górę, stwierdziłem, że resztę
koncertu mogę równie dobrze obejrzeć na siedząco. Jak już usiadłem to
pomyślałem, że w zasadzie wystarczy patrzeć jednym okiem, a po chwili, że
właściwie chodzi o słuchanie i oczy można zamknąć. Myślę, że po jakiś 15
sekundach już spałem. Obudziło mnie ludzkie ciało, które przewróciło się na
mnie z impetem. Było to ciało Wina. Przed nami tłoczyło się kilkunastu
niemieckich skinów z rozwścieczonymi twarzami, a ostatnią linię obrony stanowił
Goszczyniak z podniesioną gardą. Wstałem, zrobiłem pytającą minę i rozłożyłem
bezradnie ręce. Prawdopodobnie mój widok wzbudził litość w agresorach, którzy
poprzestali na wskazywaniu na leżącego Wina i tłumaczeniu czegoś z wyrzutem.
Okazało się, że Winiawa po pijaku złapał za tyłek stojącą przed nim skinpannę,
co już samo w sobie było, przyznacie państwo, dosyć naganne. Natomiast już
zupełnie naganne było to, że Winiawę, wskutek spożycia, zupełnie zawiódł zmysł
wzroku i nie zauważył, że owa laska stoi objęta z kolesiem ze Smegmy. W sumie
po chwili razem z Niemcami śmieliśmy się z całej afery, a jednym śladem
pozostała poobijana facjata Wina. Koncert Bruisers praktycznie w całości
przespałem... Pytałem potem Winiawy czy ich widział to powiedział, że owszem,
widział ich adidasy, bo leżał na scenie i od czasu do czasu otwierał jedno oko.
Dobra, niech będzie,
pół koncertu przespałem, ale w bonusie zaliczyłem świetny występ Demented, a
mój organizm nieco się zregenerował. Stan naszych finansów nie pozwalał nawet
fantazjować o hotelu, a skoro i tak nie mieliśmy miejsca na kimę to padł
pomysł, żeby zwiedzić słynną hamburską „czerwoną dzielnicę” znajdującą się na
St. Pauli. W sumie ciekawe doświadczenie, i dla mnie, nie korzystającego z
rozrywek tego typu, i dla tych co korzystali, ale w Polsce. Mimo, że było po
północy na dzielnicy burdeli panował ruch jak w centrum Warszawy w godzinach
szczytu: tłumy imrezowiczów, freaków, narkusów, kibiców Borussi, którzy zostali
po meczu, opary marychy, jacyś Polacy walą wódę, Turcy poginają w białych
skarach, no i rzecz jasna nieprzeliczone mrowie przedstawicielek najstarszego
zawodu świata. W samym centrum tego wszystkiego była uliczka, takie „human
zoo”, gdzie za przeszklonymi szybami siedziały laski w oczekiwaniu na facetów
pragnących uszczuplić zawartość swoich portfeli. Ciekawa sprawa, ale ulica była
zamknięta dla „niepracujących w zawodzie” kobiet – przed wejściem był szlaban i
znak „tylko dla mężczyzn”. Ciekawe czy to dalej funkcjonuje, czy zostało
skasowane? W sumie widziałem później to samo w Amsterdamie, chyba dla
protestantów takie rzeczy są normalką.
Na nocleg obraliśmy
jakąś kanapę pod skłotem przy porcie. Jakiś litościwy skłoters wyniósł nam koce
i czerwoną flagę. Rano mimo, że czułem się jak przejechany przez traktor
poplułem się ze śmiechu jak zobaczyłem niechętnego lewackim historiom Wina
owiniętego w ową flagę. Jako, że było zimno, a mnie męczył kac, olałem dalsze
spanie i zwiedziłem hamburski targ rybny, a następnie to co zostało z
zabytkowego centrum przemielonego w czasie wojny przez burzę ogniową po
alianckich bombardowaniach.
Powrót umilany
browarem mało nie skończył się aferą już w pierwszym pociągu regionalnym. To
znaczy skończył się aferą i to grubą, ale szczęśliwie dla nas bez konsekwencji.
Mianowicie wracaliśmy z jakimiś dwoma skinami, którzy byli mocno nawaleni,
takoż i był Wino. Kiedy przyszedł niemiecki kanar i zaczął się pruć o chlew
jaki Niemcy robili z Winem w pociągu, od słowa do słowa zrobiła się awantura. W
pewnym momencie jeden skin nagle wydarł się na kanara – ty pieprzony
gestapowcu!!!, co spodobało się Winowi i powtórzył ową obelgę. Ten jakby go
ktoś gorącą wodą oblał, zaczął krzyczeć, biegać, złapał za telefon, normalnie
histerii dostał. Na następnej stacji do pociągu wparowały gliny, a za nimi
kanar wskazując na skinów – wytargali ich na peron, a ten co się wydzierał na
kanara od razu dostał z plaskacza po gębie. Kanar jeszcze latał i szukał Wina,
ale ten szczęśliwie zdążył się przesiąść i ominęła go wątpliwa przyjemność
wylądowania na niemieckim dołku. Jednym słowem trochę się działo w ten
weekendowy wypad do Hamburga.
Foty dzięki uprzejmości Wina ;)
Foty dzięki uprzejmości Wina ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz