Rosnąca liczba
nagrań sajko i zobaczenie na żywo Demented coraz mocniej przekierowywały moją
uwagę na psychobilly. Ale ostatecznym katalizatorem okazała się inna kapela –
berliński Mad Sin. W 1996 zrealizowali oni płytę God Save The Sin, którą pod
postacią pirackiej kasety miałem w swoich rękach jakiś rok później. Do tej pory
miałem kontakt głównie z sajko lat 80-tych, a to było coś zupełnie nowego,
zaskakującego, bo łączącego stare klasyczne granie z dużo bardziej punkowym i
ostrzejszym brzmieniem. Biorąc pod uwagę moje dotychczasowe muzyczne fascynacje
takie dźwięki przemawiały do mnie wręcz idealnie. Punktem zwrotnym był kolejny
wyjazd koncertowy, w październiku 1997, tym razem do Lipska. Skład taki, że
grzech było nie jechać – jako headliner Cock Sparrer absolutna legenda street
punka, a jako supporty – Oxymoron jedna z najlepszych punkowych grup lat
90-tych oraz właśnie Mad Sin, którego byłem początkującym fanem. Z Warszawy
tradycyjnie on tour ja i Wino, a do tego jeszcze Aśka i Snopka, po drodze dosiadły
się dwie skinpanny z Łodzi oraz trzech ziomków z Sosnowca, Specials z
Horrorshow, Wojtek oraz Roj, który już wtedy miał zajawkę na sajko. Droga jak
zwykle w chmielowym stylu, ale w porównaniu do Hamburga to było grzecznie jak u
ministrantów, więc szczęśliwie ominęły nas niezaplanowane atrakcje, a koncert
mogliśmy obejrzeć relatywnie trzeźwi.
Melanż przedkoncertowy
Jako, że byliśmy
sporo przed czasem z miejsca kupiliśmy bilety i piwo – okazało się, że w
zasadzie niepotrzebnie. Na terenie klubowego parczku rosły kasztanowce, a pora
roku była akurat ku temu, żeby kasztany zaczęły spadać na ziemię. W pewnym
momencie poszedłem na krótki spacer i zobaczyłem, że dwóch starszych już gości
zaczyna zbierać kasztany. Z zaciekawieniem do nich podszedłem i zapytałem do
czego im są potrzebne, na co oni odpowiedzieli, że do jakiejś starej
angielskiej gry. Okazało się, że jeden z nich to gitarzysta Sparrerów Mickey
Beaufoy, a drugi to robiący na trasie za roadie, wokalista oi-punkowej kapeli
Argy Bargy Watford John. Wywiązała się miła rozmowa, a kiedy goście dowiedzieli
się, że przyjechałem wraz z ekipą z Polski spojrzeli po sobie i zapytali jak i
ile jechaliśmy. – Nocnymi pociągami, w sumie jakieś kilkanaście godzin. – To
wpisujemy was na listę, wchodzicie za darmo. – Eeee…, ale już kupiliśmy
bilety. – No to zawołaj resztę Polaków i chodźcie na piwo! John wytargał
dla nas z backstagu skrzynkę browaru, a następnie zwołał całego Cock Sparrera,
by uściskali dłonie fanom jadącym na ich koncert pół doby. Plan zakładał
zobaczyć na żywca Cock Sparrera, co samo w sobie było dla wszystkich z nas
sporym przeżyciem, a tu tymczasem stoimy sobie, pijemy piwko i gawędzimy miło z
muzykami legendarnej kapeli – super faceci, zero gwiazdorskich manier. Była
jeszcze jedna zabawna sytuacja bo w pewnym momencie podeszło do naszej grupy
dwóch niemieckich skinów i chciało sobie zrobić zdjęcie ze mną, bo myśleli, że
jestem ze Sparrerów ;).
Piter, Daryl Smith (Cock Sparrer) z laską, Wino
Na scenie jako
pierwszy pojawił się Oxymoron, sieknęli set naprawdę soczystego punk rocka,
napisałbym, że to jeden z najlepszych koncertów jakie w tym czasie widziałem.
Ale to co się działo później to była miazga. Mad Sin totalnie rozpierdzielił
system. To był jeszcze okres zanim zaczęli kombinować z takim niby-amerykańskim
punk’n’rollem. Na koncercie grali przede wszystkim numery z doskonałego God
Save The Sin oraz dwóch wcześniejszych płyt dość podobnych w stylistyce.
Muzyka sama w sobie robiła świetne wrażenie, bardzo motoryczne sajko z
dudniącym kontrabasem, szybko, ale bez łupaniny, kawałki nie robione na jedno
kopyto tylko z pomysłem. Natomiast to co się działo na scenie przeszło moje
najśmielsze oczekiwania. Widziałem w swoim życiu do tego czasu trochę kapel
potrafiących zrobić szoł na scenie: Sham 69, Specials, Mr Review, Agent Orange,
Zona A czy wspomniany Demented, to jednak był jakiś inny wymiar. Wokalista
Kofte z postury przypominał czeskiego piwosza – wielki chłop z niemniejszym
brzuszyskiem (choć to było z połowę tego co teraz ;) ) do tego jego algierskie
pochodzenie, spory quiff (czyli sajkowa fryzura) i kolczyki w nosie nadawały mu
jakiś taki diaboliczny wyraz twarzy. Facet mimo kilogramów okazał się wulkanem
energii szalejącym na scenie, walącym się mikrofonem po czole, skaczącym nad
kontrabasem – bo kontrabasista Holly nie pozostawał w temacie choreografii w
tyle i też zasuwał po scenie jakby miał ukulele a nie instrument większy od
siebie. Całość uzupełniał chudy jak patyk gitarzysta Stein, wyglądający jak
postać ze sphagetti-westernów Sergio Leone oraz ubrany w gajer i ogolony na
łyso perkusista wypożyczony z berlińskiej kapeli ska Blechreiz (he, he –
widziałem, widziałem – grali w Warszawie w 1993). Od pierwszego kawałka wlazłem
w… hmmm…. wrecking pit?… pogo? Jako, że była mieszana publika, to umówmy się,
że było to coś pomiędzy – jednak podczas szaleństwa spojrzałem na scenę i mnie
zamurowało jak zobaczyłem co tam odchodzi. Resztę koncertu spędziłem pod samą
sceną chłonąc muzę na równi z wariactwem jakie serwowali Kofte z Hollym. Do
tego jeszcze wszystko zostało urozmaicony przez zianie ogniem – wtedy nie
zajmował się tym jeszcze Helvis, tylko taki punkowiec Mulla.
Mad Sin, jeszcze bez przebieranek w trendy ciuchy
Po koncercie gadałem z Rojem, Wojtkiem i Winem – Mad Sin nas wszystkich rozwalił, co tu dużo gadać, a tu jeszcze główna atrakcja wieczoru przed nami. Cock Sparrer to osobny temat. Lubię bardzo tą kapelę, ale szczerze powiedziawszy jest sporo grup grających starego punka, które lubię jeszcze bardziej. Natomiast ich koncert to zupełnie inna para kaloszy – pierwszy raz (i w takiej skali ostatni) widziałem podobne przyjęcie kapeli przez publikę. Na sali było blisko 1000 osób, kiedy Sparrer grał ze 100 stało pod ścianami, a bawiło się 900. W jakimś momencie musiałem ruszyć spod sceny do toalety i przechodziłem przez cały klub – normalnie wszyscy byli w ruchu – pogowali, podskakiwali, tańczyli, śpiewali – wariactwo! Większość koncertu przebawiliśmy się pod samą sceną – w pewnym momencie wokalista Sparrerów Colin zadedykował następny numer ekipie z Polski, która tak dzielnie tłukła się pociągami do Lipska, a następnie podszedł i poprzybijał nam piątki – miły gest po wspólnie wypitych browarach ;). Jeszcze z takich zabawnych momentów to Aśka skorzystała z zaproszenia na scenę do kawałka Sunday Stripper – nie mając pojęcia o czym jest numer i na czym ma jej rola polegać, po czym uciekała po scenie przed wokalistą usiłującym jej zdjąć koszulkę ;).
Cock Sparrer
Po koncercie pogadaliśmy jeszcze z Koftą z Mad Sina, a następnie z Watford Johnem, z którym wymieniliśmy się adresami i po jakimś czasie przyszła do nas paczka z szalikiem West Hamu dla Wina i czapką Millwall dla mnie. Kurde co za gość – rzadko się zdarza takie podejście. Przy tym piwku pogadaliśmy trochę o piłce, Cock Sparrer, Wino, łodzianki i zagłębiacy kibicowali West Hamowi, Watford John – zgadnijcie komu? – Watfordowi ;), wokalista Crack, który był też w trasie jako roadie Lutonowi, a ja Milwall. Na dodatek ekipa warszawska Polonii, sosnowiacy Zagłębiu – a miło było jak na majówce u cioci Geni. A potem te wspomniane suweniry wysłane przez Johna. To tak jakbym ja miał komuś wysłać z własnej inicjatywy szalik Lecha i czapkę Wisły ;)
Foty ponownie dzięki Winowi :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz