Kontakt z zespołem
Partia był wielce obiecujący, ale póki co dla polskiego psychobilly wiosny to
jeszcze nie czyniło, co najwyżej przedwiośnie. Tymczasem sylwestrowy wypad do
Berlina mocno zaostrzył nasze apetyty – wkrótce nadarzyła się kolejna okazja do
przekraczania Odry – Berlin Wild Cat Weekend, którego piąta (i jak się później
okazało ostatnia) edycja została zaplanowana na pierwsze dwa dni maja 1998 r.
Jak zobaczyłem w pracy na wreckingpicie skład festu to ręce mi się tak zaczęły
trząść i do końca dnia moja wydajność zamknęła się liczbą „zero”. Meteors,
Demented, Mad Sin i Pitmen na jednym koncercie, plus kilka następnych kapel,
których jeszcze wtedy nie znałem, a poznać chciałem bardzo. Wszystko to w
dogodnym terminie, bo podczas długiego weekendu – czego chcieć więcej?
Wina i Magdy to
nawet namawiać nie trzeba było, czwartą do brydża osobą okazał się Arek, znany
też jako Disel. Chcecie wierzcie, nie chcecie to nie, ale Aro chodził ze mną i
Winem do jednej klasy w podstawówce – nie wiem co oni nam tam w stołówce do
zupy sypali, że po latach na sajko zaczęliśmy jeździć ;) Arek w latach 90-tych,
w przeciwieństwie do naszego street punka, słuchał raczej kapel w stylu Fugazi
czy Nomeansno i ostatecznie się w subkulturę sajko nie wbił, ale wyjazd
zaliczył i wrócił zadowolony. Do składu dołączył też Goszczyniak z dziewczyną,
ale nie jestem na 100% pewny czy się wbijali na koncert, czy bardziej
turystycznie pojechali. Na miejscu w Berlinie spotkaliśmy też znajomego
niemieckiego skina Bobbiego, który wkrótce miał się przeprowadzić do Warszawy.
W tym czasie maj był miesiącem „już prawie” letnim, a nie
tak jak obecnie „jeszcze prawie” zimowym, berlińska pogoda przywitała nas więc
bezchmurnym niebem i przyjemnym ciepełkiem. Festiwal miał miejsce na
Kreuzbergu, ale tym razem nie w jego centrum, ale na obrzeżach w Bocklerparku,
a konkretnie w leżącym na terenie parku Statthausie. Obok parku ciągnął się
kanał, po którym kursowały turystyczne statki, a zgromadzeni przy brzegu
sajkowcy zabawiali się pokazując gołe pośladki turystom. Jednym słowem trawka,
słonko, piwko, sielanka. Publiki na imprezę dobiło tym razem konkretnie –
Statthaus miał salę na jakieś 1,5 tysiaka chętnych i spokojnie tyle tam się
przewinęło każdego dnia festu. Oczywiście większość stanowili sajkowcy i
rockabillowcy, ale było też sporo punków, skinów, czy normalsów. Rzecz jasna
nie byliśmy jedynymi obcokrajowcami – pojawiły się spore ekipy z Francji,
Holandii, Wino drugiego dnia wyhaczył busik z Duńczykami – jak się okazało
ekipą Godlessów i ich kumpli. Pijąc piwo nad kanałkiem poznaliśmy nawet
psycho-fana z Chorwacji, tyle, że mieszkającego w Niemczech – zawsze można było
spróbować w inter-słowiańskim się dogadać. Zabawna sytuacja się zdarzyła jak w
pewnym momencie przeszła dwuminutowa mżawka. Wino chcąc zagadać do Chorwata,
szukał w głowie słowiańskich słów, które ten mógłby skumać i mówi pokazując do
góry – Woda. Woda z nieba. A gość na to – Deszcz?, wzbudzając salwę
śmiechu naszej ekipy ze sposobu jak się Polak z Chorwatem dogadywali.
Pierwszą kapelą jaka grała w piątek był zdaje się
holenderski Lovesteaks, na który się spóźniliśmy, natomiast po nich pojawili
się na scenie Francuzi z Celicates – grający takie połączenie nieco softowego
sajko z neo-rockabilly – kapela obecnie już trochę zapomniana, a zupełnie
niesłusznie, bo świetnie nadawało się to i do słuchania i do zabawy. Szkoda, że
podczas ich setu ludzie dopiero schodzili się do środka. Celicates mocno
podrażnili apetyt na kolejną porcję dobrej muzy, ale jak na scenie zaczęli się
instalować Slapping Suspenders to mi się usta wygięły w podkówkę jak dziecku,
któremu zabrali ulubioną zabawkę. Szwedzi wyglądali jak banda hipisów z
początku lat 70-tych, tyle, że na schludnie – długie kudły wokalisty, spodnie
dzwony, jakieś dziwne kamizelki – nie, no, ja tego oglądać nie będę – kierunek
drzwi – cel piwo na powietrzu. Jeszcze po drodze stoiska z płytami obczaiłem i
byłem już jedną nogą na zewnątrz jak zaczęli grać. Czas operacji 3 sekundy i
znalazłem się z powrotem pod sceną z koparą w dół. Wyglądali jak wyglądali, ale
to co pierdolnęli na żywca – ustać w miejscu się nie dało. Ultra energetyczne
psychobilly, zabawa, ruch na scenie, wszystko dopracowane, zróżnicowane, ja
poszatkowany. Po secie, Aro poleciał kupić płytę, ja musiałem ochłonąć. Przedostatni
w kolejce grali Rapids – jakbym nie był jeszcze przekonany do neo-rockabilly,
to oni doskonale by się do tego nadawali. Potrafili w kapitalny sposób połączyć
brzmienie kapel rockabilly lat 80-tych i wczesnego sajko. Na scenie za wiele
nie dokazywali, ale i tak słuchało się ich bardzo dobrze. No i Demented Are Go
– tym razem nie na zrzucie, nie przez przypadek, ale pod sama sceną, albo we
wrecking pit. Co tu można napisać po tylu latach, jak się już widziało ich od
tej pory z kilkanaście razy – wtedy to było przeżycie mistyczne. Miotający się
po scenie Sparky i walec – bo tak wtedy ich odczuwałem – walec, który jechał po
wszystkich moich zmysłach, całym ciele – brzmienie rwące bebechy. Ludzie na
sajko mailing liście później narzekali nieco na umiejętności ich ówczesnego
kontrabasisty, zdaje się, że był to Eddie (ex-Klingonz), ale dla mnie to on
napierdzielał jak grecki heros. Nowość zawsze smakuje inaczej. Skoro ja do tej
pory świetnie się bawię na koncertach Demented, no to wtedy rozwaliło mnie na
cząstki.
Wild Cat 1998, Mad Sin
Koniec imprezy, trzeba uderzać do hotelu. Spośród setek
ofert noclegowych wybraliśmy trawnik w parku, w którym odbywała się impreza, do
czego skusiła nas atrakcyjna cena zamykająca się sumą zero marek. W porównaniu
do Hamburga i tak spaliśmy jak Państwo, bo w śpiworach z plecakami robiącymi za
poduszki. Warunki klimatyczne mogłyby być bardziej przyjazne, aczkolwiek zawsze
lepszy początek maja niż początek kwietnia – niby trzydzieści dni różnicy, a
człowiek tylko lekko się trzęsie z zimna, zamiast masować przez pół nocy
kończyny w celu uratowania przed odmrożeniem. A właśnie, Wino nam się nocą po
imprezie zgubił, co nas specjalnie nie zestresowało. Rano obudziłem się jako
pierwszy. Lekko połamany i skacowany postanowiłem rozruszać trochę kości
spacerem. Słoneczko przyjemnie grzało od wczesnego ranka, ptaki świergoliły, a
jakaś banda dewiantów już darła japę w środku parku. Wiedziony ciekawością
postanowiłem ich obejrzeć i moim oczom ukazał się następujący widok – na
parkowej ławeczce siedziało kilku francuskich sajkowców o dość ortodoksyjnym
wyglądzie i śpiewało po francusku jakiś chwytliwy szanson, a przed nimi stał,
nie kto inny, jak Wino, który dyrygował energicznie owemu chórkowi. Najbardziej
pojebanie wyglądający Francuz, z wielkim kolorowym quiffem i naszyjnikiem z
kości kurczaka, jak gdyby nigdy nic szusował sobie obok na rolkach. Ucieszył
mnie wielce fakt odnalezienia zaginionego Winiawy, który wyglądał jakby snu tej
nocy nie zażywał, w przeciwieństwie do alkoholu. Jak on się z żabojadami
dogadał nie mam pojęcia, bo oni tylko po swojemu mówili.
Doba hotelowa powoli dobiega końca
Do późnego popołudnia, kiedy zaczynał się drugi dzień festu,
obijaliśmy się ekipą po Kreuzbergu zasilając budżet sklepików sprzedających
tanie piwo. Wino, który ewidentnie miał bessę jeśli chodzi o sen i hossę jeśli
mówimy o spożytym alko, zaczął robić lekką bardachę, urządzając popisy wokalne
w kierunku mijanych przechodniów. Lekko spanikowany Bobby próbował go uspokoić,
że to specyficzna dzielnica i zaraz się ktoś do nas ustosunkuje w niemiły
sposób, ale tłumacz tu pijakowi. Przeszło prawie bez konsekwencji, dopiero już
w samym parku zrobiło się nieprzyjemnie, bo panisko zaczął się wydzierać do Turków
grających w kosza, co im się bardzo nie spodobało. Przerwali grę i ruszyli do
ledwo trzymającego się na nogach Winiawy, na szczęście załagodził wszystko
poczciwy Bobby, który twierdził, że jeden z tych „koszykarzy” nawet nóż już w
łapie trzymał – jeszcze by kęsim-kęsim nam porobili przez te pijackie wrzaski.
Krojcebergowe klimaty
Tym razem koncert zaczynała kapela Philiacs, ale podobnie
jak dzień wcześniej zanotowaliśmy spóźnienie i zobaczyliśmy na scenie dopiero
Pitmena. Na sali puchy, a większość publiki stanowiła spora załoga ich ziomków
z Ruhry w koszulkach kapeli… identycznych do tej jaką miałem na sobie. Jako, że
poza tym nikt inny na całym feście nie miał takiego t-shirta patrzyli na mnie
ze zdziwieniem unosząc brwi – A ten to od nas jest? Nie przypominam go sobie….
Sam występ był naprawdę fajny, raz, że kapela grała zupełnie nieźle
technicznie, dwa, że wokalista ma ciekawy głos, a trzy, że mieli swój własny,
oryginalny pomysł na sajko, który przypadł nam do gustu. Zdecydowanie lepiej
wypadli niż występująca po nich kolejna niemiecka kapela, Damage Done By Worms,
która grała trochę za bardzo na jedno kopyto, więc po jakimś czasie darowaliśmy
sobie i wyszliśmy na zewnątrz.
Drugiego dnia publiki było jeszcze więcej niż na pierwszy
dzień festu, szczególnie takiej spoza klimatów –billy. Spotkaliśmy między
innymi dobrego znajomka – Franka ze street punkowej kapeli Bierpatrioten. Dla
niego to było jak najbardziej oczywiste, że mimo iż na co dzień słucha nieco
innej muzyki warto się wybrać na Wild Cat, bo jednak psychobilly ma sporo
wspólnego z punkiem, a zestaw kapel był naprawdę wyborny. Mam identyczne
podejście – ze wszystkich gatunków muzycznych jakie kiedykolwiek powstały
największe emocje wyzwala u mnie psychobilly, ale sto razy bardziej wolałbym
iść na dobrą kapelę punkową, gotycką, garażową, ska, surfową, swingową, czy
rockabillową, niż na marną sajkową. Zamykanie się we własnym getcie i trzymanie
się „czystości stylu” to prosta droga do degenerowania się sceny przez coraz
bardziej wtórne granie. Czasami nawet wewnątrz jednego gatunku potrafią się
zarysować jakieś kuriozalne podziały, kto jest ten „prawdziwszy”. Warszawska
scena oiowa w tym czasie właśnie wchodziła na taki etap, co obserwowałem, już
trochę z boku, z pewnym rozbawieniem nie przypuszczając, że za parę lat i
rodzącą się scenę sajko nie ominą tego rodzaju przypadłości. Na Wild Cat
mieliśmy lekkie podśmiechujki w temacie koszulek sajkowców – pierwszego dnia
większość popierdzielała w rozmaitych wzorach Demented, natomiast koszulek
Meteors nie widziało się prawie wcale. Na drugi dzień tendencja się odwróciła i
ciężko było zobaczyć charakterystyczne logo D.A.G., za to rozmaite meteorsy
były wszędzie. Z lektury listy mailingowej zdążyłem się już zorientować, że
obie kapele nie przepadały za sobą, a animozje potrafiły się rozciągnąć na
grupy ich fanów. Jednym słowem, Polacy, głowy do góry, wiochę potrafią zrobić
wszyscy i wszędzie! Z kolei fajną odmianą był stosunek do rockabilly – na
scenie sajko gatunek ten był przyjmowany bardzo pozytywnie i zawsze jacyś jego
przedstawiciele pojawiali się na tego typu festach zarówno na, jak i pod sceną.
Niby oczywiste, bo oba gatunki muzyki dużo więcej łączy niż dzieli, ale jakoś w
drugą stronę to nie działało.
Wild Cat 1998, P.Paul Fenech
Właśnie rockabilly, w wydaniu nie tyle klasycznym, co raczej
charakterystycznym dla lat 80-tych, grały dwie kolejne kapele festiwalu. Blue
Devils wypadł naprawdę fajnie, grając jajcarsko i takoż zachowując się na
scenie. Fireball XL5 miał klimat bardziej mroczno-melancholijny, nie byłem do
nich wtedy przekonany – po latach polubiłem te ich minimalistyczne granie z
pogranicza wczesnego sajko i rockabilly revivalu. Następnie Mad Sin, trzeci raz
w przeciągu roku. Znudzenie? Do tego było jeszcze daleko – znowu petarda
atomowa. To był chyba ich pierwszy występ z Helvisem, co na początku wywołało
moją lekką konsternację. Zaczęło się od jakichś pirotechnicznych atrakcji po
ciemku i podkładu z Tako rzecze Zaratusta Straussa, spopularyzowanego przez
film 2001: Odyseja kosmiczna. Na koniec coś pierdyknęło z większym hukiem, zapaliły
się światła i zespół wystartował z „Viva Las Vegas”. Tyle, że na wokalu śpiewał
facet będący taką sajkową karykaturą Elvisa – białe wdzianko stylizowane na
gajerek Króla, czarna grzywa do góry z białym pasemkiem. Que pasa? Gdzie gruby,
zwolnił się z kapeli? W środku kawałka nagle na scenę włazi Kofte, strzela
groźne maski i robi „awanturę”. Kapela przestaje grać, Kofta wyjmuje pistolet i
trach-trach, Helvis pada na glebę. Na szczęście zabili go i uciekł, kapela
znowu ruszyła z kopyta tym razem już z właściwym wokalistą, a Helvis szybko
wrócił na scenę z pięknie ucharakteryzowaną dziurą po pocisku w czole i
wspomagał muzyków zianiem ogniem, w stylu, którego by się smok wawelski nie
powstydził. No i na deser Meteor. Fenech już wtedy z fryzurą na glacę – quiff
wyłysiał, ale muzyka nie. Po dwóch dniach imprezy byliśmy już mocno padnięci i
skupiliśmy się na oglądaniu. Zresztą wrecking pit na tej kapeli to nie zabawa w
berka – niemiecki Wrecing Crew chyba nie przyjmował wychudzonych osobników w
swoje szeregi, bo chwilami to wyglądało jakby kilka drużyn rugby się tam
właśnie kotłowało. Co do samego występu – no był ok, ale powiedzmy to sobie
szczerze, kapela na żywo flaków sobie nie wypruwa. Dobrze, że przynajmniej
nagłośnienie było dobre i naprawdę z przyjemnością się słuchało wycinania P.
Paula na gitarze. Ale po jakiś 40 minutach zacząłem się łapać na tym, że
odczuwam już lekkie znużenie i nie miałbym nic przeciw temu, by koncert dobiegł
końca, co zresztą po kwadransie faktycznie nastąpiło.