Koncertowo psychobilly A.D. 2004 zaczęło się w Warszawie od Ot Vinty w CDQ. Ale jak w przypadku Komet i Mitchów była to impreza tematyczna, mianowicie ukraiński sylwester,
który według kalendarza juliańskiego wypadał 17 stycznia. Wejście nie było co
prawda na zaproszenia, ale przy cenie biletu 60 zł oznaczało to praktycznie to
samo – nikt z Warsaw Wrecking Krew tam się nie pojawił – coś niefartowny był
dla nas klub przy Burakowskiej.
Stołeczna inauguracja sajko-sezonu 2004 przypadła więc na
imprezę w klubie Tunel, gdzie obok popularnych Komet miały wystąpić dwie młode warszawskie kapele sajko: Obibox i Flymen, choć ta ostatnia nie pojawiła się na scenie. O ile mnie
pamięć nie myli był to ostatni stołeczny występ Komet w składzie z Plebanem. Pech chciał, że na imprezę przyszedłem
chory na grypę, z gorączką i parę piw zadziałało jakby ktoś mi w głowę
przyłożył imadłem – w efekcie niewiele z finalnego występu żolibilly pamiętam
:/
Pamiętam taki slogan reklamowy, że Komety to supergrupa powstała z Partii i Skarpety. Coś w
tym było, a prosta matematyka mówiła nam, że skoro Partia+Skarpeta=Komety to
Komety-Skarpeta=Partia, co nastąpiło chyba szybciej niż ktokolwiek się
spodziewał. O tarciach na linii Lesław i Arkus vs chłopaki z Pułtuska pisałem
już wcześniej. Do momentu realizacji Psycho Attack Over Poland były to
jeszcze drobne złośliwości i kwasy polegające na obsmarowywaniu się przez neta
i w wywiadach – choć to może złe naświetlenie sprawy, bo nie była to wymiana
ciosów, a raczej jednostronny ostrzał ze strony Simona & Garfunkela…
eeee…. znaczy się Lesława i Arkusa, choć
po jakimś czasie cierpliwość pułtuszczaków się skończyła i z ich strony też
zaczęły lecieć jadowite teksty w kierunku adwersarzy. Ale pominięcie Robotów przy wyborze kapel na składak
miało już poważniejszy wymiar – z jednej strony kapitalna sprawa, że Lesławowi
się chciało przygotować i pilotować cały projekt, z drugiej to przykre, że jego
osobiste uprzedzenia okazały się w nim silniejsze od chęci przygotowania jak
najlepszej płyty. Na dodatek chyba było mu trochę głupio, że skreślił Robotixa z dość niskich pobudek i
tłumaczył się ich absencją na kompilacji brakiem porozumienia z wydawcą Robotów – czyli Cosmikiem, co oględnie
mówiąc nie było prawdą. Sytuacja w Kometach
zaczynała przypominać atmosferę w mieszkaniu Kotków i Kołków z Alternatyw Barei. Odejście Plebana było
kwestią czasu, pozostało jedyne pytanie czy zostanie przeprowadzone z klasą czy
z kwasem. Niestety na pożegnanie Lesław z Arkusem wywinęli taki numer, że jak o
tym usłyszałem to myślałem, że ktoś ze mnie żartuje. Po którymś z kolei
wyjazdowym koncercie zapakowali się do samochodu i nie czekając na swojego
kontrabasistę uciekli zostawiając go w ciemnej dupie, w obcym mieście, z
instrumentem bynajmniej nie filigranowych rozmiarów. Zawsze lubiłem Lesława
jako osobę z gruntu uczciwą, przyjacielsko nastawioną i w bezpośrednich
relacjach szczerą. Arkus to był raptus, potrafił przez neta napisać szybciej
coś niż pomyślał, ale też w relacjach koleżeńskich był bardzo spoko gość. Nigdy
osobiście nie spotkało mnie z ich strony nic przykrego, a wręcz odwrotnie
wspominam kumplowanie się z nimi bardzo pozytywnie - a tu taka akcja Plebanem, której nie da się
inaczej podsumować niż „ja pierdolę, co za chuje!”.
Dopóki smrody były ograniczone do animozji między Kometami a Cosmikami, sajkowa
społeczność miała do nich dość neutralne podejście nie trzymając niczyjej
strony. Gorzej było gdy zaczęły się ataki na Robotixa, kapeli lubianej zarówno od strony muzycznej jak i
koleżeńskiej, ale to też było do przełknięcia jako wewnętrzna sprawa paru osób.
Teraz jednak przy okazji odejścia Plebana została przekroczona jakaś bariera
przyzwoitości i mam wrażenie, że to co pozostało z Komet straciło bardzo wiele z sympatii swojej starej publiczności.
Nie była to jeszcze jakaś frontalna wojna, ale sporo osób jawnie zaczęło
deklarować niechęć do poczynań (pozamuzycznych) Lesława i Arkusa. Wrzosek nie
przepuścił praktycznie żadnej okazji, żeby przejechać się w internetowych
dyskusjach po wpisach Arkusa, a że jest wyjątkowo zręczny w szermierce słownej,
to zazwyczaj kończyło się to rejteradą tego drugiego z wątku. Sylwia, która
pracowała wówczas w Cosmiku, po którym Komety
jeździły jak po burej suce, też nie miała specjalnie powodów by jakoś brać
stronę żoliborzaków. Po tym jak Arkus na forum określił sajkonajty jako
„Saturday Pozer Nights” spiął się w tym temacie z Sivą i Kostkiem – od tej pory
ta dwójka też miała na pieńku z zespołem. Ekipa pułtuska już jawnie była w
stanie wrogości ze swoimi dawnymi mistrzami. Ewka w prywatnych rozmowach też
wyrażała dużo dezaprobaty wokół tego co wyprawiają Komety, ale publicznie raczej jeszcze starała się powstrzymywać od
bezpośredniej krytyki, tak samo jak i ja, bo znałem z całej ekipy Lesława i
Arkusa najdłużej, ale też ich zachowanie zaczynało mi działać na nerwy. Póki co
trzymałem jeszcze twarz na kłódkę, licząc, że może jakimś cudem wszystko to się
może naprostuje. Z najbardziej aktywnych
uczestników sajkomaniactwa w zasadzie tylko Justyna stała murem za Lesławem,
ale ona już od dłuższego czasu siedziała za granicą, więc trudno było ją
liczyć.
Po rozstaniu z Plebanem na jego miejsce został zwerbowany
nowy kontrabasista, Tulipan. Przyznam się
bez bicia, że chyba ani razu nie widziałem Komet w tym efemerycznym składzie, zresztą ile tych koncertów było?
Raptem kilka - pierwszy we Wrocławiu pod koniec maja, potem w czerwcu Poznań, w
Warszawie chyba tylko jeden i Mrągowo na koniec. Opinie jednak były miażdżące,
bo ponoć Tulipan nie do końca kumał o co chodzi w takim graniu i plumkał na
kontrabasie jak jazzmen. Chyba w tym czasie Arkus wrócił też do pełnego zestawu
perkusyjnego – wcześniej była to tylko stopa, werbel i hi-kat, czyli klasyka
rockabilly. Trudno w to uwierzyć, ale pożegnanie z nowym kontrabasistą
wyglądało bliźniaczo podobnie jak z poprzednim – został zostawiony na lodzie
przez Arkusa i Lesława, podczas gdy ci dwaj ewakuowali się sami autem do
Warszawy. Zdaje się, że było to po koncercie na Piknik Country w Mrągowie w
lipcu 2004 roku.
Komety 2004 z Tulipanem w składzie
Kłopoty ze znalezieniem sensownego kontrabasisty skłoniły Komety do przerzucenia się na bas
elektryczny. Od tego momentu de facto zespół zaczął wracać do brzmienia i
stylistyki Partii żegnając się z
sajkowo rockabillowym wizerunkiem. Nowym członkiem grupy został Pablo, o którym
niestety nie mogę napisać nic więcej ponad to, że grał na basie w Kometach, bo po wiosennych akcjach moje
relacje z zespołem robiły się coraz luźniejsze i przestałem pojawiać się
regularnie na ich koncertach. W nowym składzie zespół zagrał na jesieni kilka
koncertów, miedzy innymi w berlińskim Wild At Heart, w Warszawie w Punkcie, czy
Łodzi. Tego warszawskiego koncertu nie do końca pamiętam ze względu na
mieszankę piwno-dżointową, póki coś tam jeszcze jarzyłem to oglądałem – była to
zdecydowanie Partia dla niepoznaki wrzucona
na plakaty jako Komety. Zagrali
średnio, starej Partii zdarzały się
zdecydowanie lepszy występy, ale i zdecydowanie gorsze też. Do Komet z Plebanem to nawet startu nie
miało.
Komety 2004, już bez kontrabasu
W listopadzie ciśnienie w Kometach doszło do tego poziomu, że Arkus pokłócił się z Lesławem i
w afekcie wrzucił na www, że odchodzi z zespołu. Dogadali się już następnego
dnia i teraz z kolei został odtrąbiony na necie powrót oryginalnego pałkera,
niemniej takie akcje oddawały w jakiś sposób, że zła atmosfera nie leżała wyłącznie
w nieporozumieniach na linii basista – reszta grupy.
Oprócz sajkonajtowych zlotów w Warszawie było całkiem sporo
mniejszych koncertów z okolic sajko, a od pojawienia się Pavulonów też i rockabilly. W sumie niezła ciekawostka, że w Polsce
mini-rockabilly/rock’n’roll revival nastąpił na bazie rozwoju sceny sajko – to
trochę jakby jajko zniosło kurę ;) De facto to przez kilka lat zespoły grające
sajko i rockabilly stanowiły w Polsce jedną i tą samą scenę, a poza opisanymi
histeriami między Kometami a Robotixami nie było żadnych zadrażnień.
W czerwcu kojarzony bardziej z sajko Flymen
wystąpił w 2 Kółkach na imprezie połączonej ze zlotem starych samochodów i
rockabillową didżejką autorstwa Ewki, a oddźwięk wśród uczestników, w
większości spoza klimatu, był bardzo pozytywny.
Z zagranicznych kapel sporym wydarzeniem miał być przyjazd
do Warszawy Kings Of Nuthin’, którzy
rok wcześniej pozamiatali nami w Zduńskiej Woli. Nie było więc miło doczytać
się informacji, że kapela odwołała całą europejską trasę – teoretycznie mieli
ją przełożyć na jesień, ale tak przekładali, że w Warszawie nie zagrali już
nigdy. I już nie zagrają, biorąc pod uwagę tragiczną śmierć wokalisty w 2013
roku… Także jedyną zagraniczną kapelą związaną z sajko jaka zawitała do Polski
w innym celu niż zagranie na którymś sajkonajcie była Ot Vinta – i trzeba powiedzieć, że trochę tego ich koncertowania
było, bo na przełomie maja i czerwca przejechali się po naszym kraju z całkiem
konkretną trasą, bo aż po dziewięciu miastach, a na dokładkę przyjechali
jeszcze w wakacje do Kraśnika i na jakiś festiwal w Giżycku. W ramach tego
tournee zawitali też i do Warszawy, gdzie ponownie zagrali w CDQ, tym razem na
szczęście w dużo bardziej przystępnej cenie, szkoda tylko, że w czwartek, co
ujemnie wpłynęło to na frekwencję. Oczywiście chłopaki z Równego zawsze było
równiachami i nie było ściemy na scenie, tylko jak zwykle kozacki ogień, a pod
sceną nie ściemniała publiczność bawiąc się przez cały set. Po koncercie
rozkręciła się impreza na bekstejdżu, gdzie Ukraińcy polewali przywiezioną ze
sobą wódkę bynajmniej nie w symbolicznych ilościach – dobrze, że mieszkałem
wtedy trzy przystanki od CDQ, więc jakimś nadludzkim wysiłkiem dotarłem w
domowe pielesze. Gorzej jak sobie rano uzmysłowiłem, że piątek zalicza się do
tych feralnych dni, kiedy trzeba wstać i pojechać do roboty, nawet jak ma się
chuch jak dobra gorzelnia.
Oprócz muzyków grających, albo starających się grać na
żywca, rozpączkowały się też imprezy didżejskie w klimatach sajkowych i
rockabillowych. Celowali w tym zwłaszcza Pietia Bigos i Roku, ale puszczaniem
dźwięków z CD, winyli, tudzież MP3 zaczęli się też parać Lesław, Ewka – Crazy
Seniorita oraz Wrzosek jako Dj Calluna. Z oczywistych względów nie przyciągało
to tyle ludzie co koncerty, ale zawsze był to kolejny pretekst do ruszenia w
teren i wypicia piwa w gronie znajomków. Przy okazji takiej didżejki w Indeksie
przy uniwerku bramka nie chciała wpuszczać ludzi z klimatu, bo okazało się, że
to impreza zamknięta dla jakiś patafianów – Lesław, który miał tego wieczoru
puszczać muzę, najpierw próbował negocjować, żeby wpuścili znajomych, a kiedy
nic z tego nie wyszło zawinął swoje manele i siebie samego z klubu – bardzo
pozytywne zachowanie!
Tomek (organizator Old Skulli) oraz Slavik i Piotruś (Miguel & The Living Dead)
Na koniec o zjawisku jakie w roku 2004 wypłynęło z głębokich
czeluści własnej subkultury na szersze wody undergroundowego światka stolicy, a
mianowicie imprezach pod nazwą Old Skull i kapeli Miguel & The Living Dead. Cóż i któż zacz? Bazą całej imprezy
były teoretycznie klimaty gotyckie, horror punkowe, bat cave’owe i death
rockowe – jeśli chodzi o te dwa ostanie określenia to ja wtedy nawet za bardzo
nie wiedziałem co to w ogóle jest. Gotyk łączyło jakieś dalekie pokrewieństwo z
wczesną brytyjską sceną psychobilly – w Sunglasses
After Dark grał Simon Cohen, który później przez wiele lat współpracował z Demented Are Go, P. Paul Fenech
nagrywał z Alien Sex Fiend, w USA
ukuto nawet takie pojęcie jak gothabilly, na mroczniejszą wersję sajko. Horror
punk w latach 90-tych też zaczął przenikać się wzajemnie z psychobilly, czemu
początek dała duńska kapela Nekromantix.
Można więc powiedzieć, że wśród warszawskich sajkofanów pojawienie się tego
rodzaju imprez wywołało życzliwe zainteresowanie. Szczególnym orędownikiem i
propagatorem spędzania czasu na oldskulach okazał się Wrzosek – co zresztą
dziwić nie powinno bo był zatwardziałym misfitowcem ;) Szybko też zapalił się
do pomysłu Wino przez sentyment do małolackich lat kiedy słuchał dużo stuffu
typu Killing Joke czy Bauhaus. De facto to w następnych
latach oldskullowe imprezy nie ograniczały się tylko do wspomnianych na
początku stylów – silnie reprezentowany na nich był też post punk, garażowy
rock’n’roll, a okazjonalnie nawet psychobilly.
Pierwszy Old Skull miał miejsce pod koniec lutego 2004 i
chyba jako jedyni zagrali wtedy Miguel
& The Living Dead – był to zresztą ich debiutancki występ.
Założycielem, motorem napędowym i pomysłodawcą w jaki sposób kapela ma
funkcjonować był Piotruś vel Nerve69 vel Miguś, który był naturalizowanym
warszawiakiem z Lublina i właśnie w stolicy znalazł ekipę do zmontowania
kapeli. Wraz z nim skład tworzyli trzej
młodzieńcy, przynajmniej jeszcze wówczas młodzieńcy, z zimnofalowej kapeli Eva – Slavik na wokalu, Klaus na basie
i Niuniek na perce oraz dodatkowo na klawiszach Goozzolini. O ile Miguś miał
niesamowity zmysł do kompozycji i sklecenia kilku różnych stylów w jedno
niepowtarzalne brzmienie, o tyle z dobraniem składu to trafił jak szóstkę w
totka, bo jego koncepcje, charyzma Slavika i spontaniczność Klausa zsumowały
się w kapelę doprawdy zjawiskową. Prawdę mówiąc pierwsze trzy koncerty Miguela przeszły mi obok. Na zapowiedzi
tego debiutanckiego nawet nie zwróciłem uwagi. W czerwcu na drugim Old Skullu
grali ze słowacką kapelą Last Days Of
Jesus i amerykańskim Antiworld,
ale cała impreza była dwa dni po koncercie Ot
Vinty i jeszcze odczuwałem spustoszenie wyrządzone mi przez strumienie
wódki jakie lały się po koncercie Ukraińców, więc też sobie odpuściłem.
Niemniej opinie osób, które zaznaczyły swoją obecność na dwóch pierwszych
oldskullach były jednoznaczne – ta nowa horrorowa kapela nie dość, że ma fajne
numery to jeszcze je potrafi zagrać w ultraczadowny sposób i zrobić sceniczny
show jak się patrzy. Trzeci raz występowali w nieśmiertelnej Aurorze z Phantom Limbs… i też nie poszedłem, sam
już nie pamiętam dlaczego. W tym czasie już spora część sajkowej ekipy
regularnie uczęszczała na imprezy oldskullowe i pokrewne, a kilkanaście osób z
klimatów goth’n’deathrock’n’horror pojawiało się z kolei na większości
warszawskich imprez psychobilly. Didżejka na Old Skullach nie stroniła od
puszczania sajko, a w połowie października na drugiej odsłonie imprezy Zombie
Goth’n’Roll Party wystąpili Tazsosi.
Migueli udało mi się w końcu zobaczyć na żywca na 3 edycji halloweenowej
imprezy organizowanej przez Pietię pod szyldem Rock’n’Roll Horror Night, którą
w 2004 przeniesiono z Galerii Off do Punktu znanego z sajkonajtów, marnego
nagłośnienia i niewiele lepszego piwa. Zgodnie z nową świecką tradycją impreza
ta nie mogła obyć się bez setu 666
Aniołów, a skład uzupełnili jankesi z Kevin
K & The Real Kool Kats oraz trochę hard core’owy, a trochę
punk’n’rollowy Poker Face, w którym
na wokalu udzielał się Kuba Panow – były basista Stan Zvezdy (w latach 80-tych), a na basie Rafi, który grał w
jednym z pierwszych składów szwajcarskiej grupy horrosajkowej The Monsters.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz