Jesienią 2003 roku zespół Partia wydał oświadczenie o definitywnym zakończeniu działalności i
zagraniu jednego pożegnalnego koncertu w warszawskim klubie Galeria Off. W
zasadzie kapela od dłuższego czasu była w stanie zawieszenia, a Lesław z
Arkusem całą energię wkładali w Komety,
które zresztą miały w swoim koncertowym repertuarze niektóre numery Partii, ale… No właśnie, co by nie
napisać był to koniec jakiejś epoki - pionierskiej dla drugiej fali rodzimego
psychobilly. Bez żoliborskiej grupy wszystko by wyglądało inaczej, choć nie
sądzę, żeby w ogóle nie doszło do zaistnienia sajko – pewnie skala byłaby
mniejsza, może rozwinęło by się to wszystko później, a niektórzy ludzie nigdy
by na taką muzę nie zwrócili uwagi. Mniej więcej w tym okresie na forum psychobilly.vip.interia
zawiązała się zażarta dyskusja na temat artykułu, który popełniłem w temacie
historii sceny – Arkus miał ogromne pretensje o część dotyczącą pierwszej
rodzimej sajkowej produkcji. Według niego to właśnie Partia jako pierwsza nagrała płyty w tym stylu, a Robotix przyszedł już na gotowe. Każdy
ma prawo do własnego zdania, ja swoje przedstawiałem na łamach tego bloga
wielokrotnie – granie Partii było
bardzo eklektyczne, miało źródła w kilku muzycznych gatunkach, a niektóre
kawałki były ewidentnie sajkowe, ale nie było to psychobilly, nawet w bardzo
szerokim rozumieniu tego słowa. Natomiast jak ktoś słusznie zauważył na forum,
a większość dyskutantów się do tego przychyliła – Partia była dla polskiej sceny sajko, tym czym The Cramps dla pierwszych kapel europejskich – nieocenioną
inspiracją. Powtórzę raz jeszcze, bo im się to po prostu należy, niezależnie od
głupot, które potem wygadywali w wywiadach i kilku krzywych akcji jakie były
ich udziałem – żadna grupa nie przyczyniła się tak bardzo do rozpropagowania
muzyki psychobilly w Polsce jak projekt Lesława i Arkusa.
Niestety to co miało być sentymentalnym pożegnaniem stało
się przykrą stypą, po której pozostał jednie niesmak. Jeszcze sporo dni przed
koncertem zaczęły się pierwsze kwasy. Zainteresowanie było na tyle duże, że
kapela zapowiedziała zrobienie dodatkowych koncertów pożegnalnych w Łodzi i
Gdyni motywując to tym, że tamtejsza publika zawsze świetnie ich przyjmowała i
jej się to należy. Rzecz w tym, że miałyby one się odbyć już po imprezie
warszawskiej, a kapela zawsze podkreślała swoje więzi z miastem i wydawało się,
że to właśnie tu powinna zostać postawiona kropka. Parę osób na forach mocno
zaczęło krytykować taką postawę, zaczęły się jakieś zupełnie niepotrzebne jazdy
i kapela ostatecznie zrezygnowała z tych dodatkowych pożegnalnych występów,
choć ja osobiście uważam, że niepotrzebnie się ugięli – wystarczyło tak to
rozplanować, żeby koncert w stolicy wypadał jako ostatni – i wilk byłby syty i
Manchester City.
Jeśli to był zły omen to sprawdził się w 666%. Pożegnalny
koncert Partii był porażką na całej
linii i takie zdanie miały nawet osoby wypowiadające się bezkrytycznie o
wszystkim co związane z tą grupą. Sama impreza
była na zaproszenia, które trzeba było potwierdzać osobiście w klubie
przed koncertem, pogoda tego październikowego wieczoru była wyjątkowo
nieprzyjemna, a tymczasem okazało się, że liczba chętnych do obejrzenia imprezy
przekracza skromne możliwości klubu. Przed bramą, w której mieścił się Off
zebrał się tłum ludzi już przed 20… i sobie przestał na zimnie następne 2-3
godziny, bo doszło do ogromnej obsuwy. Bramka do 22 praktycznie nie wpuszczała
ludzi, a jak zaczęła to robić to po 3-4 osoby, sprawdzając je jakby w środku
odbywało się spotkanie z prezydentem
USA. Nie dziwne, że wielu ludzi
zdążyło się w tym bezsensownym oczekiwaniu nawalić jak szpadle, doszło do
jakiejś awantury z miejscowymi drechami w efekcie czego kosę wyłapał L. z
oiowej kapeli Flat Caps (na
szczęście bez poważniejszych konsekwencji). Mi to kompletnie odebrało dobry
humor, mimo, że w wesołym towarzystwie wrocławiaków balowaliśmy od wczesnego
popołudnia. Potem było jeszcze gorzej – nagłośnienie okazało się jedną wielką
kpiną, brzmiało to równie melodyjnie co pralka podczas odwirowywania. Partia wyszła z dość rozsądnego
założenia, że finalny koncert powinien się odbyć w oryginalnym składzie z
Waldkiem na basie, który od kilku lat już nie grał w kapeli. Pytanie tylko czy
oni w ogóle zrobili jakieś próby przed tym występem, czy przypadkiem opóźnienie
nie było spowodowane nadrabianiem na soundchecku totalnego niezgrania, które
wyszło na koncercie. Jakby mało było całej tej zawieruchy z opóźnieniem i
bramkarzami, żenującym nagłośnieniem, ciągłymi wpadkami technicznymi, brakiem
zrozumienia się między Lesławem i Waldkiem, to jeszcze kapela sprawiała
wrażenie jakby ten ostatni koncert grała za karę. Żadnego spontanu, ani smutku,
ani radości, odbębnić byle prędzej i adios. Widziałem wcześniej kilkanaście
koncertów grupy i nie mogłem na to patrzeć - wyszedłem z sali po 2 czy 3
numerach. Sam nie wiem czy w tym momencie byłem bardziej smutny, zażenowany,
czy wkurwiony – nie tak to miało wyglądać. Z całego wieczoru najlepsza była
pokoncertowa domówka w warszawsko-wrocławskim towarzystwie prawie do bladego
świtu. KMWTW ;)
O ile sama nazwa Partia
przechodziła do historii, o tyle Komety
wciąż istniały i miały się dobrze, a tak przynajmniej się wydawało. Ale jeśli
chodzi o stronę muzyczną i tak zwany spirit to wcale nie było pożegnanie z Partią, natomiast żywot oryginalnych Komet jako projektu psycho/rockabilly
okazał się krótszy niż ktokolwiek się spodziewał. De facto to już w następnym
roku prawdziwe Komety rozleciały się
na amen, a pod tą nazwą zaczęła grać dopiero co skremowana Partia. Może trochę uprzedzam fakty, bo jeszcze przyjdzie czas, by
o tym napisać, ale jest jeszcze jedna rzecz, o której sam nie wiedziałem czy
wspominać, bo nie mogę jej potwierdzić, a znam to jedynie z plotek. Ponoć
Lesław i Arkus odpalili Partię ze
względu na zobowiązania kontraktowe wobec Ars Mundi. Wytwórnia miała
zainwestować w grupę sporo czasu i pieniędzy, a teraz zostać z ręką w nocniku,
bo wszystkie aktywa zostały przeniesione na Komety. W tym czasie ten projekt zdążył sobie już wyrobić
rozpoznawalność porównywalną do Partii,
choć był kojarzony zdecydowanie z graniem w konkretnym stylu, więc Lesław i
Arkus niewiele ryzykowali, szczególnie, że o sajko i rockabilly było wtedy
naprawdę głośno. W świetle tego jaką ewolucję w trybie przyśpieszonym przeszły Komety po rozpadzie Partii, stając się de facto Partią ver.
2.0, ta spiskowa teoria wydaje się mieć ręce i nogi, ale czy faktycznie tak
było to już temat dla dziennikarza śledczego, a nie waszego skromnego narratora
;)
Pierwszy koncert po oficjalnym rozwiązaniu Partii Komety miały zagrać pod koniec
listopada w CDK, razem z Mitch &
Mitch, na 5-leciu City Magazine.
Lekką konsternację wywołał jednak njus, że jest to impreza zamknięta wyłącznie
dla japiszonów z pisma. W tym czasie grupa wystąpiła też kiczowatym programie
dla małolatów Rower Błażeja – z
jednej strony jej popularność rosła, z drugiej na biletowane koncerty
przychodzili głównie starzy fani.
Pożegnanie z Partią
zamknęło jakiś rozdział w historii polskiego psychobilly niezależnie jak się
podchodzi do ich nagrań i ile „procent sajko” było w zawartości produktu.
Pozostały jednak Komety, Stan Zvezda, Robotix, De Tazsos i Pavulon Twist, a spontanicznie
formowały się nowe kapele. W miarę możliwość postaram się wspomnieć o
większości z nich – najłatwiej mi będzie napisać o Buzzie Astralu, bo w nim grałem. Jak wspomniałem w poprzednich
odcinkach gdzieś na początku 2003 roku w wegetującym trochę bez ruchu
Haberbuschu nastąpiła wymiana basisty – teraz z Patrykiem kapela zaczęła
nabierać zdecydowanie bardziej punkobillowego charakteru. Na tyle, że trzeba
było pomyśleć o zmianie nazwy, bo stara była kojarzona ze street punkiem –
ostatecznie stanęło na wersji Jezusa – Buzz
Astral, choć przez pierwsze kilka miesięcy używaliśmy jeszcze dodatku & The Bone Collectors,
zaczerpniętego z thrilllera, w którym występuje pewna aktorka z dużymi ustami
;) De facto to wymiana repertuaru nie nastąpiła od razu i w zasadzie do końca
graliśmy trochę punkowych numerów, ale głównie coverów. Pierwszy koncert z
sajko-punkowymi numerami zagraliśmy w C-45 na Piaskach jako support przed Analogsami i West Side Crew. W zasadzie wkręciłem nas tam trochę na siłę, nie
sądząc, że tyle z tym ambarasu będzie, bo znałem właściciela C-45 Maćka, które
zresztą regularnie przyłaził na sajko najty, a dzwoniłem też do Smalca i on także
nie widział problemu. Tyle, że w swej naiwności postrzegałem ciągle The Analogs jako kapelę ze sceny street
punkowej, a ewidentnie niewiele już ją z takim podejściem łączyło. De facto
stał się to dwuosobowy projekt basisty Piguły, który zajmował się stroną muzyczną
i Dzidka z Garażu, który z kolei dbał
o promocję. Okazało się, że to czy Smalec nie ma nic przeciw temu byśmy zagrali
jest w tym wypadku nieistotną kwestią, bo decydował ktoś inny. Piguła
zapowiedział, że on ma to gdzieś i to on ustala kto gra przed Analogs, a to zrobił już wcześniej i
nie zamierza dokonywać zmian. Koniec końców przy wsparciu Maćka z C-45 dał się
jakoś przekonać byśmy zagrali pół godziny, ale z łaski zapowiadając, że nie
mamy jako kapela żadnej listy gości. Who cares – Maćko i tak wpuścił ;) Przed
koncertem wyciągnąłem Smalca na piwo do pobliskiego alkoholowego - kupuję
browary, a ten stoi jak sierota i się patrzy. Pytam, co jest, a on, że nie ma
floty. Luz, biorę więc dla niego i się pytam czy nie dostali jeszcze kasy za
koncert. Popatrzył na mnie dziwnie i mówi, że oni nie dostają kasy za granie –
wszystko bierze Piguła i Dzidek. Kopara mi opadła, bo wiedziałem, że zespół za
granie kasował okrągłą sumkę, nie jakieś kokosy, ale trochę tego było. Okazało
się, że cała reszta muzyków w Analogsach
była traktowana jak wolontariusze w kibucu – nie mieli nic do gadania i nie
dostawali też kasabubu. I sprawa była im postawiona jasno – w zamian za to mogą
się podlansować, że grają w popularnej kapeli, a jak komuś się nie podoba taki
układ to może spierdalać. De facto wkrótce do tego doszło, a cały skład poszedł
do wymiany. Nie mam nic przeciwko temu by zespoły zarabiały godziwe pieniądze
za granie, i nie moja sprawa jak sobie je potem dzielą. Ale nazywając rzeczy po
imieniu to ówczesny Analogs z drugą
prędkością kosmiczną zmierzał w kierunku zostania kapelą rockową grającą punka
(jeśli w ogóle), nie mającej nic wspólnego ze spiritem tego street punkowego Analogs z lat 90-tych. Jakby nie moja
sprawa i nie moje podwórko, a zaprzeczanie, że szczeciński zespół stał się na
polskiej scenie punk rockowej prawdziwą instytucją to branie rozbratu z
rzeczywistością. Zresztą tego wieczoru Analogs
zagrali naprawdę świetnie, a Piguła w sumie nie miał żadnego obowiązku
wpuszczać na support jakiś szarpidrutów tylko dlatego, że to kumple jego
muzyków, ale trawestując pewną reklamę mały snickers by się jednak przydał.
Impreza pod każdym względem wyszła przednio – i muzycznie i towarzysko, a w
C-45 pojawiły się tłumy zarówno starych znajomych, jak i młodzieży z nieco mniejszym
stażem subkulturowym ;) Nad ranem przy łóżku czaił się taki kac, że ledwo
mieścił się w moim skromnym pokoju ;)
Następnego dnia w Bielsku Podlaskim grała w ramach festiwalu
Podlaska Jesień Ot Vinta. Ze względu na ich folkowo-zabawowe ciągoty coraz częściej
byli zapraszani do Polski nie jako kapela sajko, ale grupa zza wschodniej
granicy grająca wesołą muzyczkę. Mimo stosunkowo niewielkiej odległości do
Bielska z Warszawy sam dojazd publicznymi środkami transportu był nie lada
wyzwaniem – pozostawał samochód. I początkowo wydawało się, że pojawimy się tam
paroosobową ekipa, ale po sobotnim chlańsku nikt za bardzo nie miał siły
jechać, o znalezieniu trzeźwego kierowcy nawet nie wspominając.
W grudniu w tym samym C-45 zagraliśmy jeszcze jeden koncert
z Buzz Astralem, choć pomyłkowo w
zapowiedziach wrzucono nas jak Haberbusch,
razem z kilkoma lokalnymi kapelami jak Werewolf
77, Flat Caps, czy cover bandem Siekiery Rana Kłuta, w którym na basie grał Patryk. Mam wrażenie, że tego
dnia występowała też Awantura, ale
może to omamy w pamięci. Impreza była połączona z urodzinami chyba aż siedmiu
osób. Nic dziwnego, że było wyjątkowo rodzinnie i towarzysko – pod tym względem
wyszło nawet fajniej niż na Analogsach.
C-45 nie działał w sumie zbyt długo, a szkoda, bo jak na tego rodzaju imprezy
była to fajna knajpa, z kumatym właścicielem, tanim lanym browarem i
zadowalającym nagłośnieniem. Minusem było jego umiejscowienie w północnej
części Warszawy – dla mnie to było nawet lepiej, bo mieszkałem na Muranowie, ale
tradycyjnie większość stołecznych załogantek i załogantów pochodziło z dzielnic
południowych – i dla nich to było trochę daleko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz