Kontynuując wątek roku 2003 z poprzedniego odcinka to
sajkowa rodzina żyła sobie wyjątkowo wesoło i szczęśliwie. Jedynym
nieprzyjemnym zgrzytem były kwasy między Kometami a Cosmikiem, a przede
wszystkim Robotixem. Natomiast Lesław i Arkus ciągle mieli dobre relacje z
Wreckin Krew, która tłumnie pojawiała się na ich koncertach. Rywalizacja Komety
kontra Robotix miała o wiele przyjemniejsze oblicze na scenie koncertowej. Oba
zespoły zagrały w wakacje na Małym Dziedzińcu Uniwerku, gdzie przez całe
wakacje co tydzień organizowano rozmaite imprezy dla młodocianych melomanów. To
znaczy nie grali razem na jednym koncercie, co to to nie – Komety sieknęły seta
w sierpniu, Roboty na początku września – w każdym bądź razie obie imprezy były
darmowe i przyciągnęły prawdziwe tłumy, dziedziniec był zapchany do granic
możliwości, a ponieważ po piwo była kolejka niczym za komuny po pomarańcze to
odbywała się nieustająca procesja między miejscówką, a najbliższym sklepem
oferującym wyroby monopolowe. Od strony artystycznej też było zajebiście –
normą było, że wtedy pod sceną potrafiło bawić się kilkadziesiąt osób, a nie
tak jak teraz, że trzy skaczą, trzynaście pije piwo, a trzydzieści trzy robią
zdjęcia ;) A jak publika dokazuje to i kapele dają z siebie dużo więcej –
Komety i Robotix na żywca w tym okresie to był dynamit – z Plebanem jako
mistrzem ceremonii, który z kontrabasu napierniczał jak z pepeszy.
Z takich ciekawostek koncertowych to o skali popularności
sajko w 2003 roku niech jeszcze świadczy fakt, że Stan Zvezda zagrał jako
support przed Lady Punk na koncercie w Stodole. Mieliśmy się tam pojawić ekipą,
ale odstraszyły ceny biletów – ostatecznie chyba wlazła tam Wronka – na listę
kapeli.
Warto wspomnieć jeszcze, że w 2003 wyszła reedycja debiutu
Robotixa na winylu, praktycznie w takim samym zestawie songów co CD minus cover
Fenecha. Wydawcą była niemiecka wytwórnia Black Sky Records – jednym słowem jak
ktoś lubi chronologię – no to tak – był to pierwszy polski album psycho
popełniony dla odbioru przez gramofon.
O ile Robotix szedł przed siebie na pełnej prędkości, o tyle
na dobre zawinęła się z muzycznej sceny Skarpeta. W maju czy czerwcu 2003 roku
grupa oficjalnie zakończyła działalność na co się zapowiadało od dłuższego
czasu i biorąc pod uwagę coraz większy rozdźwięk pomiędzy pomysłami muzycznymi
chłopaków z zespołu było rzeczą nieuniknioną.
Za to po zdemobilizowaniu przez Wojsko Polskie Jolskiego
rozpędu nabierał De Tazsos. Gdzieś na początku roku 2003 znaleźli wreszcie
stałe miejsce do prób na Siekierkach i wzieli się na poważnie za robienie
kawałków. Jako, że miałem wtedy udział przy organizacji cosmikowych koncertów
podpytywałem od czasu do czasu Patrezego jak tam ich kapela, a ten się krygował
jak pensjonarka, że oni to taki rzęch i łupaninę grają, że na razie tego się
słuchać nie da, a tak w ogóle to nie umieją grać. Nie bardzo wiedziałem co oni
tam sobie na próbach rzeźbią, sam byłem lebiegą jeśli chodzi o granie na
gitarze, więc przyjąłem tłumaczenia ze zrozumieniem. Koniec końców w tej sali
prób nagrali partyzanckim sposobem „na żywca” demo składające się z ośmiu
kawałków i gdy dostałem je do od Patryka to ze zdziwieniem odkryłem, że mnie
nygus oszukiwał z tym „nieumieniem”. Pewnie – było to jeszcze toporne jak gra
braci Mroczków, deficyty finezji były ogromne, ale miało to swój pałer, a sam
pomysł na granie nie był mieleniem do zarzygania tego, co już została zagrane po
sto razy – czuć było ten specyficzny klimat, który pozwolił im zostać kapelą z
górnej półki sajko, a umiejętności muzyków wcale nie były takie mizerne jak się
żalili.
W sierpniu 2003 po raz pierwszy wystąpili na żywo na
plenerowym koncercie punkowym na zamku w Czersku, zdaje się, że tam grał też
Łeb Świniaka, takie klimaty. Drugi koncert w tym samym roku zagrali, już przy
moim skromnym zaangażowaniu, na czwartej Psychobilly Night, ale o tym to w
następnych wpisach.
Warto wspomnieć o jeszcze jednej kapeli, którą w 2003 roku
zaczęto w jakiś pokrętny sposób wiązać ze sceną psychobilly, a mianowicie 150
Watts. Zaczęło się od koncertu Zduńskiej Woli, o którym za chwilę, gdzie
rzeczony band zagrał jako jeden z supportów przed Kings Of Nuthin’. To co
proponowali najbliższe było mieszaninie melodyjnego hard core’a i punk’n’rolla
i nie zawierało nawet śladowych ilości czegokolwiek-billy. Tu mogę tylko
mniemać, że ponieważ taki rodzaj grania w Polsce praktycznie nie miał jeszcze
publiki (w sumie teraz też nie), a o sajko zrobiło się głośno to zadziałała
zasada, że na bezrybiu i rak ryba.
No to na zakończenie jeszcze o wizycie Kings Of Nuthin’ w
Polsce. Dwadzieścia lat po powstaniu psychobilly gatunek ten rozpełzł się w tak
nieprawdopodobnych kierunkach, że w zasadzie rzeczą niemożliwą stało się
zdefiniowanie granicy gdzie ten nurt się kończy a zaczyna coś zupełnie innego.
I tak jak w latach 80-tych sajkowcy chętnie chodzili na kapele garażowe czy
neo-rockabilly, tak w późniejszych latach z tą sceną były kojarzone kapele
mieszające punk z rock’n’rollem, same w sobie nie grające ani sajko, ani
sajkobilly, ale już jak najbardziej grające dla sajkowców. Kings Of Nuthin’ to
idealny przykład takiego podejścia – w wywiadach podkreślali, że początków ich
brzmienia należy szukać w końcu lat 90-tych, kiedy 8 bostońskich punków
postanowiło zaproponować rock’n’rolla na swój sposób i wyszło im tak czadowe
swingo-punko-sajko granie, że do tej pory nie spotkałem osoby, której by się to
nie spodobało ;) W 2003 roku mieli już na koncie dwie płyty, i to co zawarli na
tych aluminiowych kółeczkach potrafiło pobudzić do życia nawet największego
ponuraka. Nic więc dziwnego, że informacja o koncercie K.O.N. w Polsce została
przez naszą wreckingową bandę przyjęta jak manna lecąca z nieba przez
wygłodniałych Izraelitów. Co prawda Zduńska Wola wydawała się poniekąd dziwnym
miejscem na taki koncert, ale jeśli mieliśmy co do tego miasta pewien
sceptycyzm to rozwiała go miejscowa pizzeria, która zaserwowała nam iście
królewską wyżerkę za śmieszną cenę. Opis koncertu spisany przez współczesnych
na szczęście się zachował, pióra, cóż za zaskoczenie – znowu Wrzoska ;)
Oszczędza mi to grzebaniu w zwojach mózgu, co tam te dziesięć lat temu po kolei
było, szczególnie za kołnierz podczas wyjazdu nie wylewaliśmy. Jedno muszę
jednak powiedzieć – jak Kingsi zaczęli grać i szaleć na scenie kopary nam
odpadły do poziomu podłogi – jeden z najbardziej rewelacyjnych koncertów jaki
widziałem w życiu! Zarówno od strony muzycznej, dopracowania aranżacji,
uzyskanego dźwięku, mimo, że klub przypominał kazamaty dla wieloletnich
skazańców, ale też od strony zachowania na scenie, płonących saksofonów,
wokalisty skaczącego po pianinie – wulkan energii! A teraz stara recenzja
Piotra W.:
Wieści o koncercie Kings of Nuthin’ mocno zelektryzowały
warszawską załogę i bez zbędnych namysłów podjęta została decyzja, że nie może
nas tam zabraknąć. Pewna przeszkodą był termin: poniedziałek to jak wiadomo
najgorszy dzień tygodnia, no a następnego dnia trzeba jeszcze co gorsza zasuwać
do roboty/szkoły. Wobec powyższego nasza ośmioosobowa wycieczka w składzie:
Siva, Sylwia, Andriej, Bartek-Pavulon Doctor, Patryk vel Trysław,
Piter-kierownik wycieczki, Trefniś i moja skromna osoba, zdecydowała się wybrać
na ten wyjazd jak paniska i wynająć busa. Dla mnie cała impreza zaczęła się
koło godziny 16.00 kiedy to, klucząc niczym Apacz na wojennej ścieżce,
wymknąłem się przed czasem z tyrki i zostałem porwany z Alei Katowickiej przez
kamandę. Od razu było wiadomo, że będzie mocno „radośnie" , ponieważ
krzywa spożycia produktów fermentacji była zaiste wysoka. Jedni pociągali
winko, inni piwko, a jeszcze inni miodek dwójniaczek. Droga upływała w
sielankowej atmosferze przy bitach generowanych przez Batmobile i Guana Batz, i
do Zduńskiej Woli dobiliśmy około 19.30 (głównie z powodu rozlicznych
przystanków podczas których uzupełnialiśmy zapasy napojów lub zrzucaliśmy
„zbędny balast"). Na miejscu zostaliśmy przyjęci nader wylewnie przez
miejscową załogę, (którą z tego miejsca pozdrawiamy – co prawda nie pamiętam
jak nazywał się trunek, którym zostaliśmy uraczeni, ale jego bukiet był zaiste
niezapomniany ;)). Ponieważ nie usłyszeliśmy żadnych dźwięków dobiegających do
nas z pobliskiego klubu wyszliśmy z założenia, że koncert się jeszcze nie
zaczął (BŁĄD!) i śmiało możemy ruszyć na zwiedzanie okolicznych lokali
gastronomiczno-towarzyskich. Wbiliśmy się więc do najbliższego i tam
natknęliśmy się na ekipę z Bostonu, która właśnie wbijała w krzyże obiadek. Pogadaliśmy
sobie chwilę z kontrabasistą, który opowiedział nam o przebiegu ich trasy po
Europie, od nas z kolei dowiedział się jak wygląda scena psycho w naszym
mlekiem i miodem płynącym kraju, popodziwialiśmy ceny piwka (3,5 zł) i
ruszyliśmy coś przegryźć bo i nam zaczęło w brzuchach burczeć. Po drodze do
żarłodajni spotkaliśmy jeszcze Maćka i Kubę (którzy dobili że Warszawy
samochodem, delikatnie go przy okazji obtłukując) i razem poszliśmy szamać.
Nasyceni, wypasieni i opici (przy okazji polecam lokalna pizzerie tanio, dużo i
smacznie) ruszyliśmy na koncert. Przed wejściem na salę spotkaliśmy jeszcze
dwóch kumpli z Wa-wy i razem, dzięki mediacji Patryka wbiliśmy się na koncert
na „bilet grupowy" ;). Jakież było nasze zdziwienie kiedy na scenie
zaczęły instalować się gwiazdy wieczoru. Że co? Że jak? A gdzie pozostałe
bendy? Grały już? Zagrają później? W ogóle nie zagrają? Jak się później okazało
koncert zaczął dużo wcześniej, a w chwili gdy przyjechaliśmy była akurat
przerwa. Żałuję, że nie dane nam było obejrzeć 150 Watts bo ich granie wydaje
się wielce obiecujące, no ale cóż! Co się odwlecze to nie uciecze. Ale nie było
czasu płakać nad rozlanym mlekiem bo Bostończykom wystarczyło 15 minut na
rozgrzanie instrumentów i zaczęli grać. Nooooo i Panie i Panowie... to była
sztuka przez duże „SZ". W składzie oprócz tradycyjnego instrumentarium
występuje rozbudowana sekcja denciaków, kontrabas i pianinko (które chłopaki
wożą ze sobą po całej Europie – niezłe zuchy!). Wszyscy muzycy w czarnych
garniaczkach i pod krawatem czyli elegancja i szyk. Poza tym widać, że ferajna
jest ograna jak przeboje Ich Troje, żadnemu instrument w graniu nie przeszkadza
i każdy wie co ma robić na scenie. Poza tym o statyce nie mam mowy, pianista
grał na stojąco, kontrabasista wrzucał sobie pudlo na głowę, saksofonista,
trębacz i puzonista machali tak blachami, że się w oczach mieniło, a wokaliście
było widocznie ciasno na scenie bo wskakiwał na kolumny i odsłuchy, a nawet
zdecydował się na rajd wśród publiki która (co nie dziwne) bawiła się wielce
żywiołowo. Co do samej muzyki to twórczość Królów Nicości (bądź Niczego) jest
wypadkową swingu, r’n’r, rockabilly, psycho, punka i ska i co ciekawe nie ma tu
mowy o graniu w jakim celuje wiele „eklektycznych" zespołów, na zasadzie:
„jeden kawałek zagramy w takim stylu, drugi w takim, a trzeci w jeszcze
innym". Po prostu w każdym utworze K.o N. można doszukać się wpływów
każdego z wymienionych stylów. Na oddzielną uwagę zasługuje wokal. Kiedy go
usłyszałem sądziłem, że to Nick Barret z Mighty Mighty Bosstonss, bo
niemożliwe, żeby ktoś jeszcze dysponował takim „zdartym gardłem"... ale
okazało się że to jednak możliwe. O tym, że muzyka grana przez Kings of Nuthin’
jest naprawdę wybuchowa i świetnie nadaje się do zabawy najlepiej świadczy
fakt, że od pierwszego do ostatniego kawałka zabawa pod sceną nie ustawała
nawet na moment, pomimo panującej duchoty i gorąca. Koncert trwał jakieś 1,5
godziny, ale z tego co wiem dla wielu osób powinien trwać co najmniej dwa razy
tyle. Po wyjściu z klubu oszacowaliśmy straty (jeden zgubiony portfel i jedna
zgubiona komóra – na szczęście jedno i drugie się znalazło – podziękowania dla
znalazców), odsapnęliśmy chwilę w knajpie i ruszyliśmy w drogę powrotną do
Warszawy. Potem jeszcze pożegnanie na Dworcu Centralnym, dojazd do domu i
jedyny w swoim rodzaju ból, który czujesz nastawiając budzik o czwartej nad
ranem na godzinę siódmą... ale nie ma co marudzić... bo koncert był znakomity i
niech żałują ci, którzy nie dotarli do Zduńskiej Woli... tym bardziej, że
planowany koncert Kings of Nuthin’ w Gdyni został odwołany.
(Wrzosek)
Tak jeszcze na małym marginesie – mały fragment opisu Wojka
tegoż koncertu ;)
Gdy oni [K.O.N.] się szykowali do występu, do klubu wpadło
psycho crew z Warszawy. Wszyscy (około 10 osób) wyglądali tak jak na
prawdziwych psychobillowców przystało: grzywy elvisa, denim jeansy, łańcuchy i
buty na koturnach.