Sajkonajty, koncerty lokalnych kapel, imprezy didżejskie –
naprawdę było z czego wybierać z imprez w stolicy w roku 2004, co nie osłabiło
w niektórych chęci do koncertowej turystyki. Najwięcej chyba jeździła Ewka ze
względu na licznych zagranicznych znajomych, dwa razy pojechała większa ekipa –
do Speyer i Budapesztu, a że załapałem się na obie grupowe eskapady czas
pogrzebać w pamięci, bo były to jeden z lepszych sajko-tourów w jakich
kiedykolwiek uczestniczyłem.
O, nawet nie trzeba było dłubać w pamięci, bo gdzieś tam w
czeluści netu można znaleźć starą reckę ze Speyer mojego autorstwa, więc teraz
jak najbezczelniej mogę ją po prostu przerobić i uzupełnić ;)
W tym czasie właśnie w Speyer był organizowany
największy, obok Calelli, europejski festiwal psychobilly – była to kontynuacja
robionych przez ekipę Mentall Hell koncertów spod znaku Satanic Stomp, które
wcześniej zazwyczaj miały miejsce w północno-zachodnich Niemczech. Problemem
był dość skomplikowany dojazd - o nieudanej próbie dotarcia tamże w roku 2003
pisałem we wcześniejszych częściach. Transport zawaliły wtedy Cosmiki – teraz
żeby ponownie nie obudzić się z ręką w nocniku została zawczasu opracowana
przez waszego narratora skomplikowana operacja logistyczno-transportowa, która
co prawda nie prowadziła do celu najkrótszą i najszybszą drogą, za to zapewne
najtańszą. Ponieważ najtaniej jeździło się w grupie pięciu osób na bilety
regionalne trzeba było po prostu uzbierać taka właśnie liczbę chętnych na
„psycho on tour”, co w sumie okazało się w miarę łatwym zadaniem biorąc pod
uwagę jakim zainteresowanie cieszyło się wówczas sajko w stolicy. Oprócz mnie
jechała jeszcze Ewka – Crazy, Patryk z Tazsosów z Miśką oraz Trefny z Obiboxów.
Pierwsza część podróży odbywała się pociągiem do granicy - teoretycznie
powinniśmy wysiąść w Zgorzelcu i przejść do Gorlitz na piechotę, bo mieliśmy
bilety tylko na część krajową. Ale na tych trasach korumpowanie kanara za parę
złotych do kieszeni było tak nagminne, że bez problemu można było przejechać
przez granicę bez konieczności dokupowania biletu międzynarodowego. Dalej
ruszyliśmy regionalami bynajmniej nie bezpośrednio do Speyer tylko do
Oberhausen w Zagłębiu Ruhry, gdzie mieliśmy odwiedzić znajomych i u nich nieco
zaimprezować, za to dobrze się wyspać przed festem. Niestety coś nam się
musiało pomylić i zamiast tego dobrze zaimprezowaliśmy, a nieco się wyspaliśmy.
W efekcie całą pierwszą część dnia spędziliśmy na leczeniu kaca giganta i
dopiero po południu ruszyliśmy w dalszą drogę. Jakby tego było mało niezawodne
do tej pory koleje niemieckie zrobiły nam numer w stylu PKP i na miejsce
dotarliśmy z godzinny opóźnieniem. Dobrym pomysłem była by wtedy mocna kawa i
kierunek na koncert. Kierunek na koncert obraliśmy, to fakt, ale zamiast kawy
na dworcu spotkaliśmy czekającego na nas z Stefana z Obiboxów, który już z daleka
machał dwoma pokaźnymi flakonami z rumem. Nie ma lekko - spożyliśmy je w ciągu
20 minut w drodze do hali festiwalowej - zaczął się z tego robić alkoholowy
triathlon, gdzie jedna mordęga przechodzi natychmiast w drugą. Tempo marszu
spadło nam dramatycznie i na imprezę dotarliśmy spóźnienie o dwie kapele –
Roadrunners i Heart Break Enginees. Hala na miejscu miała niewątpliwie tą
zaletę, że była wyjątkowo przestronna, a dzięki dobremu sprzętowi akustykom
udało się w niej uzyskać naprawdę świetne nagłośnienie. Niestety lista
pozytywów owej Halle 101 na tym się kończyła. Pamiętając wcześniejsze imprezy
tego typu w Niemczech byłem z lekka zszokowany jaka bieda była w środku. Ani
szatni, ani jakiś bocznych salek do siedzenia, betonowa podłoga, która lepiła się
od porozlewanego browaru, na zewnątrz ziąb jak w zimie, w środku zaduch i
szczynowate piwo za kosmiczna kasę. Nawet wypoczęty człowiek by się tam szybko
wypstrzykał z energii witalnej, a nasza wesoła kompania balowała już trzecią
noc z rzędu, bo wcześniej w pociągu, a potem na chacie u Bobbiego.
Kiedy wbijaliśmy się do środka grała akurat stara
brytyjska kapela Rattlers, która w tym czasie któryś już raz z kolei
reaktywowała swoja działalność. W sumie obejrzeliśmy chyba mniej niż połowę jej
setu, ale pozostawili po sobie bardzo dobre wrażenie. Żywiołowe neo-rockabilly
momentami przechodzące w klasyczne psycho mi osobiście bardzo przypadło do
gustu, a szczególnie fajnie wyszła im przeróbka Lil Red Ridin Hood.
Następna kapela Horrorpops zapowiadała się
wyjątkowo atrakcyjnie. Wcześniej widzieli ich Ewka z Jezusem w Berlinie –
bardzo zachwalali szoł sceniczny projektu znanego sajkowego małżeństwa – Kima
Nekromana (tym razem na gitarze) z Nekromantix i jego żony Patrici
(kontrabas/wokal). Na scenie w charakterze go-go’s udzielały się z nimi dwie
ostro obdziarane laski, na co dzień pracownice zakładu fryzjerskiego
prowadzonego przez Patricię. Spodziewałem się cudów-niewidów, a dostałem
przerost formy nad treścią – Horrorpops jest kapelą mocno związaną
personalnie ze sceną psychobilly, ale od strony muzycznej sajko w tym tyle co
kot napłakał, i to wesoły kot. Mi osobiście to przypominało wczesne dokonania No
Doubt, a Stefan zgryźliwie zauważył, że nawet produkcje Courtney Love.
Owszem Patricia jest obdarzona mocnym głosem, muzycy naprawdę wiedzą jak
posługiwać instrumentami, ale sorry... takie granie to zupełnie nie moja
działka – zupełnie jakbym włączył MTV2. Teraz co do szoł odwalanego przez
powabne fryzjerki – miało to swój urok przez dwa kawałki, po czwartym powtarzanie
ciągle tych samych gestów zrobiło się nudne, a w połowie koncertu Horrorpops
ich obecność na scenie zaczęła mnie wręcz denerwować. A na koniec zagrali
najgorszą wersję Rebel Yell Billy Idola, jaką słyszałem w życiu.
Po Horrorpops na scenie znowu zagościło
neo-rockabilly, ale o ile Rattlers można powiedzieć, że są fajną kapelą,
o tyle grający po nich Restless od zawsze był ścisłą czołówką tego
gatunku muzycznego. Nie było w tym szybkiego napierdalania, ani przesterowanych
gitar, ale w tym spokojnym graniu był taki czad, ze kopara do samej ziemi
opadała. Trzech podtatusiałych kolesi z brzuszkami, w hawajskich koszulach
zmusiło do zabawy nawet największych sajkowych ortodoksów. Kulminacyjnym
punktem był numer, w którym gitarzysta odłożył swoje wiosełko i zabrał się
wspólnie z basistą za ten sam kontrabas – jak oni to potrafili zrobić, ze razem
grali na jednym instrumencie jak na dwóch oddzielnych, tego w stanie nie jestem
pojąć, ale wrażenie było kapitalne. Śmieszne ale dużo lepiej pamiętam koncert Horrorpops,
do którego podszedłem dość krytycznie, a Restlessów odebrałem tak mocno,
ze pogubiłem szczegóły ich występu.
Na deser piątkowego wieczoru dostaliśmy jedno z
najlepszych dań dostępnych na scenie sajko, czyli Demented Are Go –
widziałem ich wtedy piąty raz, ale za każdym razem wrażenie było kapitalne –
szczerze mówiąc nie pamiętam bym kiedykolwiek oglądał jakiś marny set w ich
autorstwa. Tak naprawdę to największą siłą kapeli jest jej wokalista – Sparky,
który podczas koncertu wydaje się być bardziej cielesnym przedłużeniem
schizoidalnych dźwięków DAG niż ludzką istotą. Jak zwykle ubrany w lateksowe
ciuchy i wystrojony w sztuczne „rany” na twarzy, miotał się po scenie jak
upiór, wydobywając z siebie charakterystyczny himilsbachowski wokal. Kapela zagrała
przekrój całego swojego dotychczasowego dorobku – łącznie z kilkoma starymi
mega-hitami jak Pervy In The Park – nie zabrakło tez numerów z
niewydanej wówczas jeszcze płyty Hellbilly Storm. Całości
wrażenia nie zepsuł nawet fakt, ze muzycy DAG byli nawaleni jak szpadle i
wszystko w kupie trzymał w zasadzie gitarzysta, bo Sparky jak zwykle mentalnie
był gdzieś bardzo daleko, a Strangy ledwo stal na nogach i kiedy chciał w
pewnym momencie wleźć na swój kontrabas runął z nim jak długi na ziemie. Nie
wiem, czy świr Sparky właśnie ze świrami z Klingonz najlepiej się
dogadywał, bo chyba w tym składzie Demented grało na żywo najbardziej
piekielny ogień jaki mi było doświadczyć ze strony tej kapeli.
Koncert zakończył się koło godziny 3 w nocy i cóż
zrobić dalej z tak pięknie zaczętym wieczorem. Temperatura spadła do zera, na
dworzu zaczęła padać śnieg, a w temacie kimania nasze motto brzmiało „jakoś to
będzie”. Hotele odpadały - raz, że pozajmowane, dwa, że i tak nie było na nie
floty. No cóż, stwierdziliśmy po krótkim namyśle, że uderzymy na dworzec
kolejowy w celach znalezienia „bed & breakfast” – bedem miała być ławka w
poczekalni, breakfastem piwo zakupione po drodze na całodobowej stacji
benzynowej, gdzie rąbnęliśmy jeszcze po kawie. Dalsza droga na dworzec
przypominała bardziej zombie walk niż spacer. Niestety niemieckie koleje
popełniły wobec nas dużą niegrzeczność zamykając budynek stacji w Speyer na
cztery spusty. Pięć osób trzęsących się z zimna i przepicia o czwartej w nocy
stoi w padającym śniegu i debatuje nad opcją noclegową. Stanęło na dworcowej
windzie towarowej, która może nie była specjalnie wygodna, ale przynajmniej
było w niej kilka stopni cieplej niż na dworze. Rano kupiliśmy weekendówkę (5
osób za 28 euro na cały dzień) i pojechaliśmy nad... jezioro Bodeńskie nad
szwajcarską granicę kimając po drodze w pociągu. Wycieczka niczego sobie,
miejsce urokliwe no i człowiek przynajmniej się parę godzin na ciepłym i
miękkim przespał, a do tego wziął kąpiel w umywalce. :)
Do Speyer wracamy wieczorkiem i szybka decyzja – zero
niemieckich browarów, które poza permanentną ochotą na sikanie nie wywołują
żadnych skutków. Trio w składzie Trefny, Piter i Stefan przystępuje do
oblężenia stacji benzynowej – szybko pękają dwie flaszki wódki, a następne
„idą” z nami na koncert. Humoru nie psuje nawet opuszczenie Lucky Devils,
Evil Devil i jeszcze jednej kapeli, której nie pamiętam z nazwy.
Wbijamy się dopiero na Klingonz – i zostajemy przez londyńsko-irlandzką
kapele zmasakrowani! Klingonzi przebrani za kosmitów i wymalowani jakimiś
farbami rzucają się po całej scenie, a do tego idzie ostra napierdalanka w
najlepszym punkobillowym stylu – bardzo szybko i ostro, ale bez monotonni i
ściany dźwięku – wszystko słychać znakomicie, a publika urządza dziki wrecking
pit. Numery idą zarówno stare jak Mutant Blob jak i najnowsze Sausage
Tits. Niestety grupa zagrała zaledwie 40 minut, po czym organizatorzy
zaczęli ściągać ich ze sceny – publika wrzaskiem wymogła bisowanie i wariactwo
zaczęło się na nowo – niestety Klingonzom organizator zezwolił tylko na
jeden dodatkowy numer – trochę go przechytrzyli, bo zagrali dwa w ten sposób,
ze nie zrobili przerwy miedzy kawałkami tylko przeszli płynnie z jednego w
drugi, po czym mimo protestów sajkofanów zgoniono ich ze sceny.
Podjarani występem udaliśmy się na zewnątrz, gdzie
poszła w ruch kolejna flaszka, zagrzebana zawczasu w pobliskich krzakach –
jako, że wnieść jej na koncert było niemożliwością. W efekcie doszło do
międzynarodowej alkoholizacja, w której uczestniczył m.in. wokal Bad
Reputation, którego opinie o Polsce były dużo bardziej pozytywne niż
chociażby moje. :)
Nieco spóźnienie zaliczyliśmy następne w kolejce Long
Tall Texans. Nie wiem dlaczego, ale długo nie potrafiłem należycie docenić
tego bandu. Nie to, żebym ich nie lubił, w końcu była to jedna z pierwszych
kapel sajko jaką usłyszałem. Ale jakoś większych emocji we mnie nie budzili, a
ich koncert z Calelli z 1999 nawet niespecjalnie pamiętam. Może więc dlatego
byłem lekko zaskoczony, że tak energetycznie im to granie wychodzi w Speyer. Od
strony muzycznej było to zgrabnego połączenia klasycznego sajko z neorockabilly
i 2tonowskim ska, ale najfajniejsza była energia i entuzjazm kapeli na scenie z
wiecznie uśmiechniętym Markiem Carew obsługującym jednocześnie wokal i kontrabas..
Po Anglikach na scenie zamontował się międzynarodowy
projekt pod batutą wokalisty Mad Sina – Koefty – czyli Dead Kings
– w zamierzeniu psychobillowa kapela mająca grać punk rocka, a w zasadzie
punk’n’rolla. Stefan i Trefny od razu machnęli na nich ręką i wyruszyli utartym
szlakiem na stację po wódkę. Ja postanowiłem ich oblukać, bo dane było mi swego
czasu zobaczyć ich debiut, który wypadł całkiem przyzwoicie. Kapela wyszła na
scenę, zaczęła grać, a ja się zacząłem zastanawiać czy zaatakowały mnie
pijackie omamy i czy to na pewno ten sam Dead Kings. Pół biedy, że poza
Koeftą zmienił się cały skład, gorzej, że brzmiało to jak próba kiepskiej
kapeli z muzykami z łapanki. Beznadziejny dźwięk, nierówno, co chwila pomyłki –
widać, że na dobrą sprawę był to projekt studyjny. Wytrzymałem może ze trzy
numery i miałem dość tej żenady. W efekcie nastąpił ciąg dalszy serialu „wódko
pozwól żyć”, który przerwaliśmy, by na kończącego festiwal Batmobila
wbić się pod samą scenę. Mimo, że nigdy nie określali się oni jako zespół
psychobilly na tej scenie traktowani są jak bogowie i biorąc pod uwagę ich
dorobek, jak najbardziej zasłużenie. A to co w tamtych latach wyprawiali na
scenie jest absolutnie nie do opisania. Chyba ze dwugodzinny występ był
całkowitym odjazdem muzyczny z kapitalnym scenicznym show. Poleciał przekrój
najlepszych numerów kapeli, a do tego od czasu do czasu takie wersje coverów po
których kapcie same spadały z nóg i zaczynały tańczyć na parkiecie (z betonu)
jak przy Ace Of Spades Motorheadów, czy Viva Las Vegas
Króla, ale bardziej w wersji Dead Kennedys. Przed koncertem robiliśmy
sobie fotki z wokalista, który przy bisach krzyknął jakich numerów publika
sobie jeszcze życzy. Razem z Patrykiem wydarliśmy się Bat Attack... i
nasze krzyki zostały od razu uwzględnione. Co śmieszniejsze chyba nie grali go
od lat, bo gitarzysta musiał przypominać bratu jak ten numer leci ;)
Na szczęście koncert skończył się nad ranem i na
stację dotarliśmy jak już zaczynały kursować pierwsze pociągi – i tak cała niedzielę
regionalami na weekendówkę na przesiadkach do Kostrzyna, starając się złapać
trochę snu, na ile to pozwalały ciągłe przesiadki. Do granicy dotarliśmy w
stanie agonalnym koło 19 i… do sklepu po polskie browary, pociągiem do
Szczecina, a tam już bezpośredni do Warszawy. Byłem tak wymęczony, że zasnąłem
w nim z puszką piwa w ręku i obudziłem się jak wjeżdżaliśmy na Centralny.
Drugi trip jak na warunki sajkowej turystyki był
mega-egzotyczny, bo postanowiliśmy przejechać się na Węgry, na koncert tamtejszej
Gorilli, a przy okazji poszwędać się po Budpeszcie. O tamtejszych klimatach
wiedzieliśmy tyle co nic – znałem jednego węgierskiego sajkowca, ale on od lat
mieszkał w Niemczech, a na wyjazdach na zagraniczne koncerty w ogóle nie
spotykało się załogantów z kraju bratanków. Poza Gorillą nie było tam też ani
jednej aktywnej kapeli, a w zasadzie nie było żadnej, bo Gorilla de facto nie
istniała ze względu na emigrację jej lidera do Kanady. Ten koncert wypalił
akurat, bo Peter odwiedzał wakacyjnie swój rodzinny kraj i korzystając z okazji
grupa postanowiła się skrzyknąć na jeden, okazjonalny występ. W tym czasie ta
sajkowa kamanda była popularna w Polsce nie tylko w kręgach sajkowych, po
części dzięki wywiadowi w Garażu i kawałkom zamieszczonym na składance dodawanej
do tego wydawnictwa. Naprawdę sporo ludzi tego wtedy słuchało i były ciągłe
zapytania czy nie da się ich ściągnąć na którąś edycję Psychobilly Night.
Tymczasem my nawet nie wiedzieliśmy, czy grupa kiedykolwiek się reaktywuje na
dobre i czy przypadkiem ich budapesztański koncert w 2004 roku nie jest
ostatnią szansą, by ich obejrzeć na scenie. Ostatecznie zebrało się 6 chętnych
osób na trip: Piter, Patryk z Miśką, Stefan oraz Magieta z Robakiem, którzy
uczestniczyli w psycho-kolarskiej wyprawie do Calelli. Dłubałem w internecie i
dłubałem, a taniego noclegu w stolicy Węgier znaleźć nie potrafiłem – wyszło,
że najekonomiczniej będzie wziąć namioty i rozbić się na polu kempingowym,
znajdującym się jakieś 2-3 przystanki od klubu, w którym miał być koncert. Co
zresztą okazało się wcale nienajgorszym pomysłem, bo w połowie sierpnia na
Węgrzech jest ciepło jak na Majorce – po tych noclegach w windzie w zimowych
warunkach w Speyer to nawet karimata w namiocie była królewskim łożem. Do
Budapesztu dojechaliśmy pociągiem przez Słowację z lekkim kombinowaniem, żeby
zminimalizować cenę za bilety – znaczy się najpierw bilet bo polskiej granicy,
następnie po jej przejechaniu na gapę, bilet u słowackiego kanara do granicy
węgierskiej. Tam trzeba było wysiąść, bo pilnowali, żeby takie cwaniaki jak my
nie próbowały przejechać sobie za frajer. Na szczęście stacja po stronie
węgierskiej była chyba ze 100 metrów od mostu nad Dunajem, który rozdzielał oba
państwa. A na dodatek ku naszej uciesze okazało się, że od rana działała tam
kufloteka z lanym piwem. Bladź, zaczęło się… Jak będzie wyglądał wyjazd to już
zapowiedziała wizyta w pierwszym sklepie alkoholowym w Budapeszcie, gdzie Robak
od razu kupił sobie 5-litrowy kanister z winem. Dzielnica na której mieliśmy
kemp wyglądała na, jakby to ująć? …mało ekskluzywną? W sensie, że kręciło się
tam trochę karków, sporo zmenelonych osobników i Cyganów, a kamienice w okolicy
choć ładne, były lekko zaniedbane. W najbliższej knajpie klimat był lekko z
warszawskiej Pragi czy Grochowa. Poszliśmy tam na browar, w środku tłum
pijanych gości, siekiera z dymu, połowa miejsc do picia na stojąco, nawet ekipa
miejscowych przypakowanych skinów tam siedziała i to takich spod znaku runów i
machania łapami. Widać było, że obcy tam zazwyczaj nie przychodzili, bo z mety
wszyscy zaczęli się na nas gapić, szczególnie te prawoskrętne skiny na irokez i
kolczyki Robaka, ale jak usłyszeli, że gadamy po polsku to przestali się
ciśnieniować. Budapeszt w przeciwieństwie do Pragi był jednak sporo droższym
miastem, ale ceny piwa w knajpach ciągle były znacznie niższe niż w Warszawie.
Tak więc popołudnie spędziliśmy na odpoczynku po długiej podróży, niemniej
sposób odpoczynku jaki wybraliśmy był nieco męczący.
W efekcie na koncert
dotarliśmy już lekko zbetonieni – to znaczy nie wszyscy, bo dziewczyny i Stefan
zachowali jakiś umiar – tyczyło się to głównie mnie, Patryka, a szczególnie
Robaka, który w trzy godziny zdążył wypić połowę tego kanistra wina co sobie
kupił na trzy dni. Impreza była w średniej wielkości klubie, z salą koncertową
rozmiarów mniej więcej takich co w nieistniejącym warszawskim Radio Luksemburg
oraz z drugą, nieco większą ze stolikami do siedzenia. W środku było pełno, z
trudem znaleźliśmy wolny stolik i zamówiliśmy piwo. Publika składała się głównie
z ludzi w wieku 20-30 lat, ale sajkowców nie było wcale, trochę rockabillowców,
których można było policzyć na palcach jednej ręki, a tak to raczej normalsi,
ewentualnie jakieś delikatne klimaty subkulturowe. Jako supporty grały kapela
rockabilly Sonicdollz, chyba rockabilly – bo zimne piwo + ciepły wieczór
nas zmogły i całe nasze pijackie trio posnęło jak niemowlaki. Prawdopodobnie
byśmy przespali cały koncert gdyby nie Stefan, który nas obudził na Gorillę
– to znaczy lekko złośliwie obudził nas po tym jak już zagrali pierwszy
kawałek, bo stwierdził, że jakaś kara za to odyństwo nam się należy. W sumie ta
godzinka snu nawet dobrze mi zrobiła, bo szybko doszedłem do siebie i nie
zdychałem podczas setu Gorilli. Co prawda na zabawę pod scenę nie miałem
ochotę, ale i tak w sumie żadnej nie było – tam co najwyżej przytupywali
nóżkami, a jak Patryk z Robakiem próbowali przypogować, to patrzyli na nich z
niesmakiem – studenci, albo co. O ile publika była niemrawa i nawet szkoda
czasu by porównywać ją do ówczesnej warszawskiej, o tyle na scenie szalał
tajfun. Kapela była świetnie ustawiona dźwiękowo, kawałki zagrane na żywo
brzmiały nawet lepiej niż wersje studyjne, a od strony energetycznej to dawali
więcej mocy niż elektrociepłownia Kozienice. Gitarzysta poruszał się w manierze
grania nieco przypominającej Nekromantix, jednak bez zrzynki, na swój
oryginalny sposób, bezbłędnie panując nad instrumentem. Nawet te metalowe
solówki świetnie się komponowały z psychobillową całością. Największe wrażenie
zrobił na nas jednak kontrabasista. Widziałem kilku majstrów, którzy
obsługiwali ten pokaźnym rozmiarów instrument z taką lekkością i łatwością, że
szok – Fantomas z Astro Zombies, Eric Haamers z Batmobila czy
Maxim z Mad Headsów, ale to co robił ten gość z Gorilli to był jakiś
kosmos – normalnie jakby z siedem placów miał. Zagrali w sumie jakieś 1,5
godziny - głównie własne numery z dwóch pierwszych płyt, ale też kilka coverów Batmobila
i Stray Cats, w tak dynamicznych wersjach, że spoglądaliśmy na
siebie ze Stefanem i tylko z niedowierzaniem kręciliśmy głowami.
Ekipa warszawska + Gorilla
Po imprezie
jeszcze pogadaliśmy z chłopakami z kapeli, którzy bardzo się ucieszyli, że mają
swoich fanów w Polsce. Jakieś 8 czy 9 lat później jak ich spotkaliśmy na
Psychomania Rumble w Poczdamie to pamiętali nas z tego pesztańskiego koncertu i
serdecznie się przywitali – zawsze był pretekst do pogadania o starych, dobrych
czasach ;) Następne dzień spędziliśmy bujając się po Budzie i Peszcie – obie
strony miasta są bardzo ładne, a choć liczba klimatycznych piwiarni była
zdecydowanie mniejsza niż w czeskiej Pradze, to jednak zdecydowanie wyższa niż
w Warszawie. Na trzeci dzień byliśmy już tak rozleniwieni, że w kempingowej
knajpie oglądaliśmy przy piwie i jajecznicy podnoszenie ciężarów kobiet w wadze
ciężkiej – akurat trwała Olimpiada w Pekinie. Pogoda była idealna, po piątkowym
koncercie i intensywnym sobotnim zwiedzaniu nigdzie już nam się nie spieszyło,
a pociąg do granicy mieliśmy dopiero popołudniu. Oj nie chciało się wracać…
Odmienne stany świadomości na trasie Budapeszt-Komarno ;)
Świetnie napisany artykuł.
OdpowiedzUsuń